Wszystko wskazuje, że Donald Trump wygra we wszystkich siedmiu kluczowych dla wyniku stanach i w głosowaniu powszechnym. Były prezydent poprawił swoje wyniki sprzed czterech lat, także wśród grup, które teoretycznie powinny stanowić zaplecze demokratów, zwłaszcza czarnych i Latynosów z klasy pracującej. Jak do tego doszło? Dlaczego mimo wszystkich problemów z tą kandydaturą Amerykanie zagłosowali na Trumpa?
Eksperci długo będą spierać się na ten temat, można już jednak przedstawić kilka hipotez. Wydaje się, że są dwa najważniejsze czynniki, które zapewniły Trumpowi zwycięstwo.
Po pierwsze inflacja
Administracja Bidena jest kolejnym rządem – po rządzie Morawieckiego w Polsce, Fumio Kishidy w Japonii, Rishiego Sunaka w Wielkiej Brytanii – który padł ofiarą pandemiczno-wojennej inflacji. Inflacja w Stanach osiągnęła w 2022 r. poziom 9 proc., najwyższy od 40 lat. Wielu Amerykanów odbierało ją jako jeszcze wyższą – bo faktycznie wzrost cen dóbr pierwszej potrzeby, głównie spożywczych, był jeszcze większy. W reakcji na inflację Rezerwa Federalna – amerykański bank centralny – podniósł stopy procentowe, co uderzyło w gospodarstwa domowe spłacające kredyty hipoteczne i uczyniło mieszkania jeszcze mniej dostępnymi.
Wszystkie te kwestie okazały się kluczowe. Według exit poll głównych telewizyjnych stacji dwie trzecie wyborców negatywnie oceniało stan gospodarki. Wśród nich 69 proc. poparło Trumpa. Jak zatytułował swój komentarz w tej sprawie liberalny magazyn „The Atlantic”: w tym roku wyborcy „chcieli niższych cen za wszelką cenę”. Kamala Harris poruszała problem kosztów życia, zgłaszała propozycje, które miały ograniczać zawyżanie cen podstawowych produktów spożywczych przez producentów i sieci handlowe. Problem w tym, że dla wyborców okazało się to albo nieprzekonujące, albo uznawali oni, że jako przedstawicielka obecnej administracji demokratka już dawno powinna coś zrobić w tej sprawie. Jak twierdzi republikański strateg wyborczy Frank Luntz, to, że Harris nie przedstawiła w tej kampanii wiarygodnej dla wyborców odpowiedzi na problem wzrostu kosztów życia, podważyło jej wiarygodność we wszelkich innych kwestiach.
Po drugie, migracja
Drugi problem, który odegrał szczególną rolę w tej kampanii to migracja. Trump od początku malował w niej obraz kraju zalewanego przez nielegalną migrację, rozrywającą tkankę amerykańskiego społeczeństwa. W samej końcówce kampanii jeden ze wspierających Trumpa komitetów bombardował media reklamą przedstawiającą policyjne zdjęcia migrantów, którzy popełnili brutalne przestępstwa na terenie Stanów w ostatnich latach, kończącą się dramatycznym pytaniem: jak chcecie przetrwać następne cztery lata, jeśli nie wiadomo czy w tych warunkach przetrwacie następny wieczór.
Wypowiedzi Trumpa w sprawie migracji były oparte na kłamstwach, a jego obietnice rozwiązania problemu – masowe deportacje – w najlepszym wypadku nierealistyczne, w najgorszym grożące humanitarną katastrofą i międzynarodową kompromitacją Stanów. Korespondowały one jednak z nastrojami społecznymi, z poczuciem wielu społeczności, że migracja w ostatnich latach wymknęła się spod kontroli, że zbyt bardzo zmienia ich sąsiedztwo.
Demokraci nie potrafili w przekonujący dla dostatecznej liczby wyborców odpowiedzieć na te emocje. Liczyli na to, że w coraz bardziej różnorodnym społeczeństwie antyemigrancki język okaże się dla republikanów strzałem w stopę, że przyklei im wizerunek partii rasistowskiej, zniechęcając Latynosów, Amerykanów azjatyckiego pochodzenia i inne grupy.
Przeliczyli się. Trump był w stanie trafić ze swoim przekazem zarówno do rasistowskiego elektoratu, przerażonego tym, że Stany przestają być większościowo białym państwem, jak i do latynoskich społeczności, przestraszonych tempem zmian spowodowanych przez migrację. Demokraci zupełnie przecenili solidarność, jaką będący już amerykańskimi obywatelami Latynosi czy osoby pochodzenia azjatyckiego odczuwają z migrantami – zwłaszcza nielegalnymi – przybywającymi do Stanów nawet z bliskich im kulturowo obszarów globu.
Nie wystarczy się nie cofać
Choć historia odgrywa znaczącą rolę w polityce, to w wyborach elektorat na ogół podejmuje decyzję na temat przyszłości. Politycy muszą przedstawić jej przekonującą wizję, zdolną porwać wyborców. I Demokraci mieli z tym w tych wyborach wyraźny problem.
Hasło Kamali Harris brzmiało: nie cofamy się. Co znaczyło: nie damy sobie odebrać naszych praw, naszej Republiki, naszych instytucji i demokracji, nie damy cofnąć postępu, jaki dokonał się w ostatnich dekadach. Do obrony amerykańskich instytucji Harris zmontowała bardzo szeroką koalicję, rozciągającą się „Noama Chomsky’ego do Dicka Cheneya”, od radykalnych lewicowych akademików, do architektów drugiej wojny w Iraku z administracji Busha.
Zagrożenie ze strony Trumpa dla amerykańskiej demokracji jest realne, ale problem polega na tym, że w demokracji nie można się wyłącznie nie cofać, trzeba pokazać wyborcom, gdzie i jak się chce iść do przodu. A już na pewno było to konieczne w tych wyborach.
Demokraci zignorowali to, jak głębokie było rozczarowanie wyborców kierunkiem, w którym zmierza kraj, jak przemożna była potrzeba zmiany w tych wyborach, startując w nich jako obrońcy status quo. Być może największy błąd w kampanii Harris popełniła, gdy zapytana w jednym z wywiadów o to, co zrobiłaby inaczej, gdyby była prezydentką zamiast Bidena, odpowiedziała, że nic.
Cena za upór Bidena
Można też mieć wątpliwości czy Harris – choć prowadziła profesjonalną kampanię – faktycznie była optymalną kandydatką. W kilku kluczowych stanach lepiej niż Harris radzili sobie kandydaci na niższe urzędy. Harris przegrała głosowanie w Karolinie Północnej, ale mieszkańcy stanu tego samego dnia wybrali demokratycznego gubernatora Josha Steina. W Wisconsin, innym kluczowym stanie wygranym przez Trumpa, wybrali ponownie senatorkę Tammy Baldwin. Wiele wskazuje, że w Arizonie – gdzie ciągle czekamy na wyniki – wyborcy wybiorą jednocześnie Trumpa i demokratycznego senatora Rubena Gallego.
Problem z wyłonieniem optymalnego kandydata w tych wyborach mógł tkwić w decyzji Bidena, by ubiegać się o reelekcję, mimo wieku i niepopularności. Gdyby Biden uznał, że jedna kadencja wystarczy, partia demokratyczna przeprowadziłaby normalne prawybory, które mogłyby wyłonić osobę lepiej odpowiadającą na nastroje społeczne w 2024 r. niż Kamala Harris. Zwycięzca lub zwyciężeni prawyborów mieliby więcej czasu niż Harris, by zbudować swoją kampanię.
Czy partia miała takiego kandydata? Czy Gavin Newsome, Josh Shapiro albo Andy Beashar poradziliby sobie lepiej? Nie dowiemy się już, ale z całą pewnością tak, jak Biden w 2020 r. odsunął Trumpa do władzy, tak w 2024 r. znacznie przyczynił się do jego powrotu.
Demokraci utracili klasę pracującą
Wreszcie, wyniki pokazują, że w tych wyborach w stanach mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją, co w wyborach brytyjskich w 2019 r. Tak jak Torysi Borisa Johnson wtedy, tak w tym roku republikanie – tradycyjnie partia wielkiego biznesu – zbudowała wokół siebie koalicję zawierającą zaskakująco dużą liczbę wyborców z klasy pracującej, w tym tej o innym kolorze skóry niż biały, a Demokraci zapłacili cenę za odpływ ludowego elektoratu, w tym tego afroamerykańskiego i latynoskiego.
Demokraci będą się teraz długo spierać, czy stracili ludowy elektorat dlatego, że przesunęli się za bardzo na lewo czy za bardzo na prawo. Problem w tym, że obie odpowiedzi mogą być poprawne: być może demokraci przegrali, bo jednocześnie nie byli dostatecznie lewicowi ekonomicznie i byli zbyt progresywni kulturowo.
Być może z Trumpem dało się wygrać tylko odwołując się do poczucia wielu Amerykanów, że system nie działa dla ludzi takich jak oni, że potrzebuje on radykalnego wstrząsu. Administracja Bidena zrobiła dużo by uczynić amerykańską gospodarkę bardziej przyjazną dla rodzin z klas pracujących, w tym tych bez dyplomu wyższej uczelni. Niestety Harris bardzo niewiele mówiła o tych osiągnięciach administracji Bidena – a można było zbudować kampanię wokół obrony dobrze zdefiniowanego gospodarczego populizmu tych rządów.
Trump z całą pewnością skutecznie skleił w kampanii demokratów z kwestiami, które ciągle budzą największe kontrowersje u nawet niekoniecznie bardzo konserwatywnych Amerykanów – np. prawami osób trans. Skupienie kampanii Trumpa na sportowcach startujących w zawodach w „niewłaściwej” kategorii płciowej czy finansowanych z budżetu zabiegów uzgodnienia płci dla więźniów – kwestiach zupełnie marginalnych i niedotykających przytłaczającej większości wyborców – okazało się koniec końców dobrą inwestycją.
Czy to znaczy, że Demokraci mają porzucić progresywne tematy? Na to też nie mogą sobie pozwolić, bo muszą zmobilizować także ten elektorat, dla którego są one ważne. Ale muszą znaleźć sposób, jak przedstawić progresywny komunikat, który nie zniechęci bardziej konserwatywnej – czy po prostu niezainteresowanej takimi kwestiami – klasy ludowej i mieć odpowiedź na jej rzeczywiste problemy. Na czele z tym, jak przetrwać do pierwszego, co okazało się w tych wyborach ważniejszym problemem niż obrona demokracji czy prawa reprodukcyjne.
Trump oczywiście nie ma dobrych odpowiedzi na problemy ludowego elektoratu, wiele jego polityk – jeśli zostaną wprowadzone w życie – może wręcz uderzyć w jego interesy. Niewykluczone, że w 2028 r. z koalicji Trumpa nic nie zostanie – tak jak w wyborach brytyjskich w tym roku nie zostało nic z nowej koalicji zbudowanej pięć lat wcześniej przez Borisa Johnsona. Demokraci nie mogą jednak czekać na to, aż administracja Trumpa się rozsypie, władza sama do nich nie wróci.