Jedyna realna droga do legalnej i dostępnej aborcji wiedzie przez referendum. Tyle że jej najbardziej zagorzali zwolennicy takie rozwiązanie kategorycznie odrzucają. Dlaczego?

Problem aborcji rozpalił głowy polityków i niedługo po powołaniu nowego rządu stał się przyczyną zgrzytów w koalicji. Nic dziwnego. Każda partia chce ugrać trochę kapitału politycznego na emocjonującym wyborców temacie. W efekcie w Sejmie znalazło się kilka projektów regulujących prawa rozrodcze kobiet.

Koalicja Obywatelska złożyła swój 24 stycznia. Podobna ustawa Lewicy czeka w parlamencie od listopada. Obie przewidują prawo kobiety do przerwania ciąży do 12. tygodnia. Bez ograniczeń i dodatkowych warunków.

Bez zaskoczenia. Obie partie prawo do bezpłatnej i bezpiecznej aborcji wpisały w swoje programy wyborcze. Dzisiaj spełniają obietnice.

Na drugim biegunie jest PiS, które o żadnej liberalizacji prawa do aborcji nie chce słyszeć. Chce ograniczenia prawa do kontroli płodności wszelkimi sposobami. Jego posłowie głosowali przeciw zniesieniu wymogu recepty na tzw. pigułkę dzień po, choć jej działanie nie ma nic wspólnego z wywołaniem poronienia (w języku prawicy i Kościoła: wczesnej aborcji). Jak widać, ideologiczny spór ma szerszy kontekst niż zakaz aborcji. Jarosław Kaczyński zaciera ręce. Ma nadzieję, że skłóci konkurentów i rozsadzi rządzącą koalicję. Nie są to płonne rachuby. Każdy koalicjant ma odrębne zdanie, a w samorządowej kampanii wyborczej w koalicji zaczyna iskrzyć coraz bardziej.

Trzecia Droga jest w pół drogi. Szymon Hołownia grzmi o „haniebnym wyroku TK”, budując przekaz wokół zagrożenia zdrowia kobiet, lecz jego postulaty są ograniczone – to przywrócenie tzw. kompromisu aborcyjnego, czyli sytuacji prawnej sprzed wyroku. Ciążę legalnie można przerwać, gdy stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety, wyniki badań wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkich i nieodwracalnych wad płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu, bądź zachodzi uzasadnione podejrzenie, że ciąża jest wynikiem gwałtu.

Docelowo o sprawie ma przesądzić referendum. To sprytne wyjście z ideologicznej pułapki. Z jednej strony liderzy jako zdeklarowani praktykujący katolicy czują się zobowiązani do słuchania głosu biskupów swojego Kościoła, a ci stawiają sprawę bardzo ostro. Aborcja w każdym wypadku jest grzechem śmiertelnym i stanowi podstawę do wykluczenia ze wspólnoty. Tu nie ma miejsca na politykę. Albo jesteś z Kościołem, albo przeciw. Dlatego liderzy Trzeciej Drogi wybrali polityczny unik, przerzucając odpowiedzialność na suwerena. Niech społeczeństwo się wypowie, a my będziemy mieli czyste ręce i sumienia.

Dlaczego głosowanie w parlamencie jest uzasadnione, a w referendum już nie? Czyżby posłowie mieli inne prawa niż ich wyborcy?

Nie mają innego wyjścia. Po drugiej stronie sporu jest bowiem zdecydowana większość ich najważniejszych klientów – wyborców. Według wszystkich badań społecznych przeprowadzonych w ciągu ostatnich dwóch lat większość opowiada się za prawem do przerwania ciąży do 12. tygodnia. Proaborcyjny trend narasta. Presja społeczna jest spora. Ideologia budzi duże emocje. W takiej sytuacji trudno utrzymać neutralne stanowisko. Hołownia jako rzecznik kompromisu nie spełnia niczyich oczekiwań.

Dla prawicy i Kościoła aborcja to morderstwo, prawo do życia od poczęcia do naturalnej śmierci pochodzi od Boga. Boskich praw się nie głosuje. Nie ma miejsca na żadną dyskusję. Dogmat.

Z drugiej strony jest lewica, paradoksalnie, z bardzo podobnym stanowiskiem: prawo do aborcji to wybór każdej kobiety. To jej podstawowe prawo, a nad prawami człowieka nie można głosować. To prawo nie podlega żadnej dyskusji. Znowu – dogmat.

I tak mamy skrajnie ideologiczne postawy posługujące się identyczną retoryką. Jedyne, co je różni, to źródło niepodważalnego i ostatecznego prawa. Bóg wszechmogący albo prawo naturalne.

Lewica i prawica w jednym się zgadzają: odrzucają referendum.

Katarzyna Kotula, ministra ds. równości: „Jeżeli chodzi o prawa kobiet, to można być tylko za lub przeciw. W sprawie praw kobiet nie ma żadnej trzeciej drogi”.

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, ministra rodziny, pracy i polityki społecznej: „Dzisiaj kobiety nie potrzebują referendum, ponieważ głos pań wybrzmiał dostatecznie głośno na ulicach wszystkich polskich miast od 2016 r. do 2020 r.”.

Fundacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Federa: „Musimy przypomnieć politykom, że aborcja to nie talent show. Nie ma tu miejsca na głosowania powszechne”.

Robert Biedroń: „Polki i Polacy swój głos w referendum wyrazili na ulicach, podczas strajków kobiet. Wyrazili, jeśli chodzi o badanie opinii publicznej, pod projektami ustaw, które były składane w tej sprawie”.

Politycy Lewicy i działaczki ruchów feministycznych opowiadają bajki. Podstawowe prawa człowieka stały się normą prawną wyłącznie dzięki głosowaniom. Najczęściej parlamentarnym, rzadziej w referendach. W demokracjach nie ma innego źródła prawa. Na przekór wierze Lewicy rewolucje nie prowadzą do trwałych zmian w dziedzinie praw człowieka. Wręcz odwrotnie. To długotrwałe zmiany społeczne, nacisk polityczny uwieńczony triumfem wyborczym i skutecznym głosowaniem ustaw w parlamencie (lub w referendum) stanowi jedyną drogę do zmian. Nie inaczej jest w kwestii aborcji. Lewica z oślim uporem odrzuca referendum. Tymczasem argument, że nie głosuje się praw podstawowych, jest nie tylko nieprawdziwy, ale także demagogiczny. Dlaczego głosowanie w parlamencie jest uzasadnione, a w referendum już nie? Czyżby posłowie mieli inne prawa niż ich wyborcy? To bluźnierstwo!

Robert Biedroń mija się z prawdą, mówiąc, że referendum już było na ulicach polskich miast, a wybory do parlamentu odzwierciedlają w sprawie aborcji jednoznaczną wolę Polek i Polaków. Przekona się o tym wkrótce, gdy antyaborcyjna większość (PiS, Konfederacja, Trzecia Droga) odrzuci w Sejmie prawo do aborcji.

Jedynie Donald Tusk jest w tej sprawie do szpiku kości pragmatyczny: obiecaliśmy i wywiązujemy się z danego słowa. Nie chodzi o naturalne prawa ani boskie przykazania, ale o życie i bezpieczeństwo kobiet.

Gdyby nawet jakimś cudem część posłów koalicji z Trzeciej Drogi utknęła w windzie lub wstrzymała się od głosu, to i tak twarde weto zapowiedział Andrzej Duda. Ta ustawa po prostu nie ma żadnych szans i Tusk doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Większość wyborców, choć popiera prawo do aborcji, głosowała w ostatnich wyborach na partie, które tego postulatu nie zrealizują. Tusk trafnie wytknął wyborcom niekonsekwencję. Antyaborcjoniści (Trzecia Droga, PiS, Konfederacja) stanowią większość w parlamencie. Jeśli zatem ustawa upadnie, to, Drogi Wyborco, pretensje możesz mieć wyłącznie do siebie.

I tu kolejny paradoks, bo wydaje się, że równie cyniczny stosunek do swojego głównego postulatu ma Lewica. Trudno uwierzyć, żeby jej liderzy nie zdawali sobie sprawy, że ich polityka w tej sprawie jest nieskuteczna, skazana na nieuchronną klęskę. Mam wrażenie, że Lewica w sprawie aborcji postępuje zgodnie z zasadą: nie rozwiązujemy problemów, które nas żywią. Na ideologicznym sporze o aborcję można tak długo budować pozycję polityczną, jak długo stanowi on przedmiot politycznego konfliktu. Tym lepiej, jeśli jest to spór ideologiczny – budzi emocje, usypia myślenie, odróżnia od politycznej konkurencji i, co najważniejsze, w tej wojnie większość mamy po swojej stronie.

Trudno uwierzyć w dobre intencje Lewicy. Dogmatyczna postawa jej liderów z pewnością nie prowadzi do rozwiązania problemu. Tym bardziej że orbitują oni w wyimaginowanej rzeczywistości.

Twarde realia polityczne są bowiem takie, że (kolejny paradoks) tylko Szymon Hołownia, sam niechętny prawu do aborcji, zaproponował jedyną realną drogę do jego realizacji, czyli referendum. Jedynie w ten sposób można zneutralizować weto prezydenta. Jeszcze przed ogłoszeniem referendum skłaniając Dudę do deklaracji, że uszanuje wolę narodu. Po drugie, jego jednoznaczny wynik pozwala zachować twarz umiarkowanym. Trzecia Droga głosuje za, posłowie PSL mogą w spokoju sumienia wstrzymać się od głosu. Bo w świetle badań opinii publicznej wyniki referendum są prawie pewne – duża frekwencja i przygniatająca większość za prawem wyboru. Już rok temu aż 66 proc. Polek i Polaków deklarowało udział w referendum. 75 proc. z nich głosowałoby za prawem kobiet do przerywania ciąży do 12. tygodnia (Ipsos dla OKO.press i TOK FM, marzec 2023). Poparcie dla prawa do aborcji nie zależy przy tym od płci. Tyle samo kobiet co mężczyzn ma jednoznaczne zdanie w tej sprawie.

Jedyna realna droga do legalnej i dostępnej aborcji wiedzie przez referendum. Tyle że jej najbardziej zagorzali zwolennicy takie rozwiązanie kategorycznie odrzucają. Dlaczego? Czy dlatego, że popadli w ideologiczny stupor? Czy wręcz odwrotnie – tak naprawdę nie chcą rozwiązać problemu, który politycznie eksploatują?

Nie wiem. Niech każdy na to pytanie odpowie sobie sam, lecz każda odpowiedź (do wyboru: skrajna głupota lub makiaweliczny spryt) nie świadczy dobrze ani o Lewicy, ani o działaczkach ruchów feministycznych. Tak czy owak, wszyscy będą głośno krzyczeć, a zostanie tak, jak było.

Tymczasem Lewica ma przed sobą bardzo atrakcyjny scenariusz. Na referendum (kolejny paradoks) najwięcej straci autor pomysłu. Hołowni łatwo wezwać do głosowania, o wiele trudniej zająć stanowisko. Wezwie do poparcia prawa do aborcji? – wtedy zaprzeczy licznym własnym wypowiedziom. Podważy głęboką wiarę i stanowisko Kościoła. Wezwie do odrzucenia prawa aborcyjnego? W kontrze do przygniatającej większości wyborców? To może się skończyć marginalizacją świeżo wyrosłej formacji. Referendum to duży problem dla Hołowni.

Tymczasem Lewica może wykorzystać szansę, by stać się symbolem postępu, antyklerykalnej wolności, nowych czasów po siermiędze rządów PiS. I co najważniejsze, poprowadzić większość Polek i Polaków do przygniatającego zwycięstwa, nadrabiając to, co stanowi jej największą słabość – sprawczość, polityczną skuteczność. To w kampanii referendalnej drzemie największy kapitał polityczny Lewicy. Dlaczego jej liderzy nie chcą z niego skorzystać? Najprawdopodobniej z najbardziej banalnego powodu: wolą robić to, co robili do tej pory. A że notowania spadają, a o prawie do aborcji można będzie zapomnieć? Cóż, najważniejsza jest racja moralna, a ona jest po naszej stronie.

Jakub Bierzyński jest socjologiem, przedsiębiorcą, publicystą. Prezes domu mediowego OMD, jeden z założycieli SMG/KRC Poland (dziś Kantar Millward Brown), agencji badań rynkowych. Były doradca partii Nowoczesna oraz Roberta Biedronia i partii Wiosna.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version