Ukraiński poeta i muzyk został przyfrontowym wolontariuszem. Zbiera pieniądze, kupuje lodówki, skarpetki, noktowizory. Nie zapomniał o pisaniu. Internetowy dziennik ukazuje się właśnie jako książka „W mieście wojna”. Kto przeczyta, ten zapłacze. Albo odda mu swój samochód

Zdania są proste, konkretne i szczere. Dużo przecinków, dużo uśmiechów złożonych z dwukropka i nawiasów. Mało przymiotników i pauz. Nie ma czasu, bo na wojnie „czas sprasował się jak grunt pod asfaltem”. To, że przychodzą kolejne dni i narrator wciąż dopisuje kolejne akapity, jest triumfem. Każde zdanie to ślad życia – niecyzelowane, nienapuszone. Musi wystarczyć takie, jakie jest.

Pod ostrzałem nie można niczego przemyśleć ani zaplanować, a wszystko jest na wyciągnięcie ręki i sprowadza się do przetrwania. A jednak jest miejsce dla poety na wojnie. Dobiegający pięćdziesiątki Serhij Żadan, nagradzany pisarz i poeta, rockman i działacz, znalazł je dla siebie. Znalazł także język, którym da się tę wojnę opisać.

Internetowy dziennik, którego polskie tłumaczenie właśnie stało się książką „W mieście wojna” (tłum. Michał Petryk), powstał z potrzeby bycia w kontakcie, organizowania pomocy, dziękowania za nią, ogłaszania zbiórek dla wojska i cywilów. Ale także, co czuć już z pierwszych wpisów, z pragnienia bycia blisko i trzymania się razem. I jeszcze „dla charkowskich twarzy, by dać świadectwo ich siły, wiary i miłości”.

Wojna w Charkowie, w którym Żadan przed laty pomagał stawiać budynki uniwersytetu, potem odbierał w jego murach doktorat, a później zobaczył i opisał ich zniszczenie, zaczęła się od pustki i ciszy. Od jasnego nieba i wyludnionych ulic. Po czym zaczęła się „praca”. To słowo ma już nowe znaczenie – pracują czołgi i „nasi chłopcy”, czyli Ukraińskie Siły Zbrojne. Pracują drony i artyści, którzy jak Żadan, przeistoczyli się w organizatorów. Pracują, czyli bronią się, stawiają opór, tak czy inaczej walczą. Zbierają pieniądze, sprzęt i rzeczy. Na wojnie potrzeba wielu rzeczy: napojów energetycznych, kamizelek kuloodpornych, laptopów, mundurów, bielizny, kuchenek gazowych, flamastrów, świeczek, siatek i opasek zaciskowych. I nie ma rzeczy niemożliwych, nie dla tych, w imieniu których i dla których poeta prowadzi swój pospieszny, ale sumiennie uzupełniany dziennik.

„Zawieźliśmy do szpitala pralkę, którą wynieśliśmy ze zburzonego mieszkania. Dzwonię do szpitala: wyjdźcie do nas. Jak was rozpoznamy? – pytają. – Będę miał w rękach pralkę”.

Inną pralkę kilka miesięcy później dostaną też żołnierze. Dlaczego nie mieliby walczyć z godnością, w czystej bieliźnie?

Jak donosi poeta w pierwszych dniach i tygodniach: w mieście nie ma paniki, nie ma rozpaczy. Jest determinacja i działanie. Jakiś rodzaj uniesienia i entuzjazmu w obronie, w pewności, że nadejdzie szczęśliwe zakończenie. Wieczorne wpisy zamyka zaklęciem, życząc braciom i siostrom pod ostrzałem dobrej i cichej nocy. I obiecuje: „Jutro obudzimy się dzień bliżej do naszego zwycięstwa”. To zdanie wróci, jak niezmordowany refren, w setkach kolejnych wpisów.

Nastrój pewności, słuszności i siły unosi się w Charkowie. Żadan łowi jego przejawy, co dzień jeżdżąc po mieście z transportami. Zapisuje ślady czułości. Miesiąc od rozpoczęcia wojny pisze: „Spotkałem parę emerytów, chodzili, szukali ciężarnej kotki, której nie zdążyli nakarmić wieczorem. Pod apteką dwaj weseli kloszardzi. Jeden ma w dłoniach żarówiasty dziecięcy pistolet, strzela z niego. Drugi się śmieje. Jakieś osobne poczucie miejsca i czasu”. Kilka dni później notuje: „Spotkałem na ulicy staruszka. Telefonował do przyjaciół. Przynieście – mówił – szachy”. Na mieście pełno kotów pozostawionych przez tych, którzy uciekli. Wylegują się na pustawych ulicach. Psy trzymają się blisko ludzi. A ludzie trzymają się życia, uporczywie starają się uprawiać ziemię i ukochaną charkowską normalność. Wypatrują wiosny. „Byliśmy za miastem. Ludzie chodzą po ogrodach. Wyklinają moskali, którzy ostrzeliwali ich tydzień temu. Czekają, kiedy będzie można sadzić ziemniaki”.

W dzielnicach osiedlowych całe rewiry poszarpane wybuchami. A między nimi na ławeczce w wieczornym słońcu siedzą seniorzy i grzecznie witają się z sąsiadami. Na bazarkach handel. Dużo jest życia w tej opowieści o wojnie, niewiele tonów tragicznych. Po kilku miesiącach, gdy będzie miał już chwilę na okrzepłe refleksje, Serhij Żadan napisze, że w realiach wojny każdy dialog, zdanie i zdarzenie można traktować jako świadectwo śmierci i zniszczenia, ale to rozumowanie błędne. Nawet w rozmowie o samochodzie chłodni, którym żołnierze mogliby wywozić gnijące ciała poległych kolegów, nie mdlejąc od odoru, dostrzega dowód na stawanie po stronie życia, na przytulanie się, czy wręcz wciskanie się w tę jasną, wciąż istniejącą i żywotną stronę opowieści. Chłodnię oczywiście załatwił. A pisze na przekór wojnie.

I jego dziennik jest taki. Nie odnotowuje zniszczeń ani strat. Żadan wybrał ratowanie i wspólnotę. Uczestniczy w aktach życzliwości, razem z innymi – dawnymi przyjaciółmi ze scen muzycznych, z pubów i uczelni albo z jeszcze wczoraj obcymi ludźmi – jeździ, dozbraja, naprawia, załatwia. Razem poszerzają pole dobra, to ich strategia. Pracowicie ocalają człowieczeństwo w sobie i innych.

Nie, żeby unikał tematów najpotworniejszych. One są obecne, w krótkim passusie na pożegnanie kolegi, z którym kiedyś bywał w knajpach, a który okazał się niskim, ale dzielnym strzelcem. W scenie z pogrzebu dziewczynki, którą żegnało pół miasta, a kwiaciarce zabrakło bukiecików. Tyle że im więcej jest nieszczęścia i szkód, tym mocniej Żadan staje po stronie tego, co żywe. I co – jest o tym przekonany – staje się zaczynem nowego społeczeństwa. Po stronie kucharek, które serwują „barszcz zwycięski” i porzuciły język rosyjski, na przekór nawykom starają się mówić po ukraińsku, który w uszach poety brzmi „tak naturalnie, choć nie jest całkiem czysty”. I po stronie dzieci żyjących na stacjach metra, gdzie przyjeżdża z flamastrami i tabletami, by mogły się uczyć i rysować.

„Kyryło i Tymofij są braćmi, Kyryło ma 12 lat, Tymofij – 9. Na dwóch stacjach metra są odpowiedzialni za młodsze dzieci. Mówią na nie maluchy. Wczoraj pytam Tymofija: co wam przywieźć. Przywieź – mówi – dywany, żeby maluchy nie łaziły po zimnej podłodze. Przywieźliśmy”.

Co rusz w tym pospiesznym pisaniu odwołuje się do przyszłości, wierzy w nią. Składa pogodne obietnice: „Ale później napiszę wam powieść o wolontariuszach!”. Albo „Przyjaciele, zobaczymy się na koncertach” i „Jeszcze będzie rock’n’roll”. Nie rzuca słów na wiatr – już pierwsze wojenne lato spędził w trasie. Koncertował, rozpalał serca, zbierał pieniądze, kupował i posyłał na front tak potrzebne tam samochody. Połowa książki to odliczanie do stu – tyle aut postanowił zorganizować żołnierzom. A kiedy osiąga wynik, po prostu załatwia kolejne auta: oddane, kupione, naprawione. Gdzieś komuś najpewniej ratujące życie. Tego się trzyma. Dziękuje za wyprzedane koncerty, ogłasza kolejne. Nie słabnie. „Nie męczy mnie dziękowanie Wam, Przyjaciele”.

Naprędce notuje obserwacje i nadzieje: „Powstaje zupełnie inny kraj – silny, dumny i nadzwyczaj ludzki. (…) Daj Boże, żebyśmy utrzymali to poczucie wspólnego zaufania i wzajemnej pomocy po zwycięstwie”.

Z początku nie żal mu nienapisanych wierszy: „Cała reszta później. Teraz tylko opór, walka i wzajemna pomoc. Nie ma słów. Po prostu nie ma”. W pierwszych tygodniach próbował z kolegami pisać nowe piosenki, ale wyszło za poważnie i niezbyt głęboko. Rzeczywistość nie pozwoliła się opowiedzieć. Jednak kilka miesięcy później wróci do zapisywania zwrotek, znajdzie się tam takie zdanie: „Język potrzebuje tych, którzy mówią cicho i przekonująco milczą”. Odżywa w nim przekonanie, że operowanie słowem jest bronią równie istotną co czołgi i drony. W tym języku, nie tyle nowym, ile na nowo wybranym i pokochanym, autor „Wojny w mieście” widzi ocalenie i pomost do przyszłości: „Dopóki mamy nasz język, mamy choćby szansę wyjaśnić siebie, wypowiedzieć swoją prawdę, uporządkować swoją pamięć”.

Wojna – pisze jesienią – niszczy kilka wymiarów istnienia. Wypełnia ludzką pamięć tragicznymi i straszliwymi obrazami, odbierając te wcześniejsze. „Pięć lat temu wszystko było inaczej. Tata żył, w Charkowie był pokój, rozmawialiśmy o przyszłości. Dziś nie mogę pojechać na jego grób”. Po 272 dniach wojny Żadan odczuwa ją surrealnie. Pisze o dziwacznym czasie, zarazem strasznym i przejrzystym, w którym wszystko widać na wylot – życie, postawy i wybory stają się krystaliczne i klarowne. Ale też nie ma chwili, by cokolwiek przyswoić: „Całe to nieszczęście trwa jakby jeden dzień i pozostawia po sobie tylko przebłyski”. Jego troską jest pamięć. Chciałby – jako literat i człowiek czuły – ocalić od zgniecenia w masie zdarzeń: „Zapamiętać te postaci pośród ulic, wydelikacone zmęczeniem i miłością”.

Poeta regularnie spogląda w niebo. Potwierdza, że ukraińskie flagi wciąż powiewają nad Charkowem. Zdaje mieszkańcom i czytelnikom – a ma ich wielu na całym świecie – raport o stanie pogody w mieście, które trwa na skraju wojennej otchłani. Wiosną z migracji wracają zgraje ptaków, próbują się zorientować w zmienionym krajobrazie. Potem wszystko kwitnie, miasto wypełnia się ciepłem. Tylko gdy wyją syreny, znika beztroska. No i ludzie, jak kiedyś o pogodzie, teraz mówią, skąd przyleciało i w co uderzyło.

Jego dziennik to poezja czysta, nieszlifowana. Słowa i środki zredukowane. Literat instynktownie dba o esencję – ani na chwilę nie stracił jej z oczu.

Jeśli chcecie wiedzieć, co poeta sądzi o wojnie, to akurat sprawa, w której jest dosadny od pierwszych do najpóźniejszych wpisów (ta część opublikowanego dziennika kończy się dokładnie w 365. dniu wojny przewrotnym, manifestującym ocaloną normalność wpisem: „Pozdrowienia z Charkowa”). Serhij Żadan uważa wojnę Rosji z Ukrainą za obliczoną na zniszczenie ukraińskiego życia, języka, kultury i wszelkich jej przejawów. „Rosjanie popełniają u nas ludobójstwo. Porażka Ukrainy w tej wojnie będzie porażką całego cywilizowanego świata. Natomiast ukraińskie zwycięstwo będzie świadczyć o tym, że w świecie wciąż ważne są pojęcia takie jak honor, sumienie, odpowiedzialność. Potrzebujemy broni!”.

Europie wspierającej dziękuje za pomoc i dostawy broni. Europę wątpiącą, czy ma z tą wojną coś wspólnego, oskarża o nieodrobienie najważniejszych lekcji XX w. i pisze wprost o obrzydzeniu taką postawą. Naiwnymi nazywa tych, którzy twierdzą, że Putin i Rosjanie to dwa osobne byty. Nie zwalnia Rosjan z odpowiedzialności za trwający konflikt: „Nie ma żadnej putinowskiej wojny ani putinowskiej Rosji, jest rosyjski Putin (…). Rosjanie są niezadowoleni z warunków w więzieniu, a nie z samego więzienia”.

Im dłużej wojna trwa, tym wyraźniej Żadan widzi ją jako zderzenie kultur. O napaść i okupację obwinia „imperium, zgniłe od środka, które dalej truje świat złem i mrokiem” – starego molocha, który chce wciągnąć Ukrainę w swą religię zniszczenia. Jakby za karę za to, że uwolniła się od radzieckiego bagażu i wyznała wiarę w inne wartości. W zapiskach Żadana ponury Goliat natknął się na jasnego Dawida. Codzienne zapiski są obrazem wojny ludowej. Bitew, do których stanął wolny naród, samodzielnie się zgromadził, ubrał i nakarmił swoje wojsko. Naprzeciw rosyjskim czołgom wychodzą babcie ze słoikami. Robią w nich kiszonki na przyszłość, w którą z uporem i optymizmem wierzą. Tego – pisze Żadan – niszczyciele się nie spodziewali. W jego mieście jest wojna, ale także miłość, poezja i rock’n’roll.

Serhij Żadan, „W mieście wojna”, tłum. Michał Petryk, Wydawnictwo Czarne

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version