Przez lata rzeki i kranówkę łączyła podobna opinia – lepiej trzymać się od nich z daleka. Teraz, za sprawą samorządów i aktywistów, ludzie wracają nad rzeki i piją wodę z kranu.
Burmistrz Londynu Ken Livingstone już 15 lat temu wypowiedział wojnę kupowaniu butelkowanej wody i zachęcał mieszkańców do picia kranówki. Polskie miasta też idą tą drogą.
– Mamy w Katowicach dobrej jakości wodę w sieci, dlatego nie widzę powodu, żeby z tego nie korzystać. Ma to również swoje uzasadnienie ekonomiczne i praktyczne. Nie tylko oszczędzamy pieniądze, ale też ułatwiamy sobie życie. Żeby napić się wody, wystarczy odkręcić „kokotek” i już – mówi Marcin Krupa, prezydent Katowic.
Stolica Polski zachęca: „Warszawska kranówka: – bezpieczna i czysta”, a w Poznań: „Woda kranówka to zdrowa stylówka”. Wrocław przed kilku laty uruchomił akcję „Pij kranówkę”, a Kraków: „Prosto z kranu”.
Jeszcze kilkanaście lat temu krążyły mity o tym, iż woda z kranu jest niemal trująca. Rzeczywiście, w latach 80. i 90. była słabej jakości. W ciągu ostatnich kilkunastu lat wiele instalacji wodociągowych zostało wymienionych, a woda uzdatniona. Miasta namawiają, żeby pić taką wodę w domu i na mieście. Stawiają poidełkaz kranówką zarówno w przestrzeni miejskiej, jak i w urzędach. Namawiają, żeby restauracje i kawiarnie oferowały taką wodę swoim gościom.
– Już dawno temu zdecydowałyśmy, że podajemy bezpłatnie wodę z kranu – mówi Ada Kucner z kawiarni Uboga Krewna w Gdyni. – Wycofałyśmy też całkowicie ze sprzedaży wodę niegazowaną butelkowaną. Uznałyśmy, że woda z kranu będzie bezpłatna, ponieważ, gdybyśmy brały za nią pieniądze, to tak, jak byśmy oczekiwały uiszczenia dodatkowej opłaty od klientów za to, że podładują telefon albo laptopa „naszym prądem”.
Już widać efekty. 20 lat temu tylko co czwarty gdańszczan pił wodę bezpośrednio z kranu, dzisiaj co drugi. W Krakowie sześciu na dziesięciu mieszkańców odkręca kran, żeby ugasić pragnienie. A jednak wciąż część ludności deklaruje, że przyczyną niepicia wody z kranu jest… przyzwyczajenie. Miasta prowadzą więc akcje edukacyjne, proponują „kalkulatory wodne”, dzięki którym można obliczyć, ile powinniśmy pić wody, ile oszczędzamy pieniędzy na korzystaniu z kranówki (jeśli ktoś zużywa dwa litry wody w butelce, to pijąc wodę z kranu, oszczędza 1388 złotych i 26 kilogramów plastiku rocznie!). Katowice zapraszają na Światowy Dzień Wody, Wrocław na Festiwal Wody, w ramach którego odbywa się ekogotowanie czy gra miejska „Zatrzymaj przeciek”.
Miasta, zachęcając do picia kranówki proponują „kalkulatory wodne”, dzięki którym można obliczyć, ile oszczędzamy. 1388 złotych i 26 kilogramów plastiku rocznie! – jeśli pijemy dwa litry wody dziennie
Korzyści z picia kranówki są bezdyskusyjne: ekonomiczne (1,5 litra wody w butelce to ok. 1,5 zł, za to można mieć 250 butelek kranówki), praktyczne (wodę w sklepie trzeba kupić i donieść do domu, żeby nalać wody z kranu, wystarczy odkręcić kurek i podstawić szklankę) i ekologiczne (plastikowe butelki rozkładają się w środowisku naturalnym kilkaset lat).
– Gdy zaczniemy pić kranówkę, zyska środowisko, bo będzie się mniej produkować, a później wyrzucać milionów plastikowych butelek – mówił Szymon Boniecki, współtwórca inicjatywy „Piję wodę z kranu”. – Warto uświadamiać ludzi, że woda w naszych kranach nadaje się do picia, że spełnia wszystkie wymagania, więc nie ma sensu kupować jej w sklepach.
– Woda to my. Jesteśmy wodą i jesteśmy od niej bardziej zależni, niż chcielibyśmy przyznać. To rodzi swoje konsekwencje na poziomie społecznym, ekonomicznym, politycznym. Bardzo dobrze, że rozumieją to samorządowcy. Nadszedł czas związany ze zmianami klimatu, kiedy wszyscy razem powinniśmy zdwoić wysiłki na rzecz oszczędzania i mądrego gospodarowania zasobami wodnymi. To staje się naszym obowiązkiem. Dla nas i przyszłych pokoleń – mówi Jacek Bożek, prezes Klubu Gaja i znany działacz na rzecz ochrony środowiska.
Przez lata równie kiepską opinię jak kranówka miały też rzeki.
Największymi ich sojusznikami pozostawali głównie wędkarze, którym zależało, żeby była czysta woda i dużo ryb. Większość Polaków była skłonna uznać rzeki raczej jako ścieki niż miejsca ciekawe przyrodniczo i atrakcyjne turystycznie. Ale od kilku lat ludzie wracają nad rzeki i są ich ciekawi. Powstaje wiele inicjatyw oddolnych, jedni szukają tradycji związanych z wodą, inni chcą chronić to, co jeszcze się da.
Kobiety wierne rzekom
Popularność zyskała, wchodząc na drzewa. Podczas akcji „365 drzew” (2009-2010) przez rok każdego dnia wspinała się na jakieś drzewo i robiła sobie na nim zdjęcie ubrana jak kolorowy ptak. Ale to rzekom Cecylia Malik poświęciła ponad 10 lat swojej działalności jako artystka i aktywistka. Żeby zwrócić uwagę rodzinnego Krakowa na problem wody, skonstruowała swoją łódź z desek i butelek plastikowych i odbyła spływ sześcioma rzekami, które przepływają przez miasto. Żeby zachęcić mieszkańców do korzystania z Wisły, zorganizowała Wodną Masę Krytyczną, która odbywa się od ponad dekady.
– Zorganizowałam też coś w rodzaju konsultacji społecznych, na których ludzie mogli się wypowiedzieć. Ja z kolei usłyszałam, że lansuję się na krzywdzie innych ludzi. To było bardzo nowe i świeże doświadczenie, wtedy uświadomiłam sobie, że akcja artystyczna może być ekologicznym protestem – wspomina Malik.
Po tym jak rząd PiS ogłosił plan budowy kaskad i zapór na Wiśle, Cecylia Malik powołała akcję Siostry Rzeki.
– Wiedziałam, że katastrofalnych skutków planowanych inwestycji nie da się tak łatwo ograć wizualnie jak wycinki drzew w Puszczy Białowieskiej – mówi. – Ale musiałam spróbować nagłośnić temat, bo w Wiśle i jej dopływach żyje 58 rodzimych gatunków ryb, a połowa z nich to gatunki zagrożone. To również dom dla wielu ptaków oraz niezliczonych owadów. I że to zwyczajny anachronizm, kiedy w Polsce jak mantrę powtarza się, zwłaszcza w okresach zagrożeń powodziowych, że bezpieczna rzeka to rzeka uregulowana.
Zorganizowała cykl happeningów, na których kobiety w strojach kąpielowych trzymają tabliczki z nazwą rzek dokładnie taką, jakie pojawiają się na polskich drogach, gdy dojeżdża się do rzeki – niebieską z falami poniżej napisu. Następną akcją była „Moda na rzeki”. Malik zorganizowała akcję wykupywania w second-handach używanych kostiumów, a potem warsztaty ich przerabiania i nauki haftowania. Przez kilka miesięcy mamy, babcie, córki, koleżanki, ale też przypadkowe kobiety spędzały wspólnie czas, tworząc kolekcję kostiumów w obronie rzek. Na zwyczajnych kostiumach powstały fantazyjne wzory i wywrotowe napisy: „NIE dla drogi wodnej E-40”, „Dzika piękna”, „Wolna Wisła”, „Dziki Flow”, „Bug wie jak, Bug wie gdzie”, „Save Rivers” czy „Nie zatrzymasz rzeki”.
Latem 2019 roku urządziła kobiecy spływ Wisłą, podczas którego na nadwiślańskich plażach, łachach i wyspach rozstawiała parawan, lustro i rozwieszała kolekcję. Stroje stały się pretekstem do rozmowy o rzekach. Przepływając przez Warszawę, kobiety złożyły wizytę Markowi Gróbarczykowi, ministerowi gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej. Oczywiście w strojach kąpielowych.
– Rzeki są ambiwalentne, nie są tylko dobre – Malik tłumaczy, dlaczego przez lata Polaków nie interesował los rzek. – Zabierają, niszczą, ludzie się w nich topią, boją się ich. Ale też dają wodę, jedzenie, obronę. Dlatego zawsze budowano się wzdłuż rzek. Jedną rzecz chcą w zamian od człowieka: chcą mieć miejsce. Swoją przestrzeń, dolinę.
Foto: Newsweek
Rzeka musi być wolna
– Widok dzikiej, meandrującej czy roztokowej rzeki zachwyca nas zdecydowanie bardziej niż betonowy kanał – mówi Piotr Bednarek, współzałożyciel stowarzyszenia Wolne Rzeki, które powstało z miłości do Smarkatej. To niewielka rzeka w Puszczy Sandomierskiej, o naturalnym korycie, w której mieszka rak szlachetny – gatunek objęty w Polsce ścisłą ochroną, nazywany barometrem czystości wód. Dno jest głównie piaszczyste, w korycie zalegają pnie drzew, można napotkać również bobrowe tamy i rozlewiska.
– Z grupą znajomych, fotografów i miłośników przyrody wymarzyło się nam, żeby ten przepiękny fragment został rezerwatem. Przygotowaliśmy projekt, dokumentację, wnioski. Nie żądaliśmy wiele, powierzchnia projektowanego rezerwatu wynosi 196 hektarów i obejmuje 7-kilometrowy odcinek doliny – tłumaczy Bednarek. – Ta inicjatywa tak nas połączyła, że założyliśmy Wolne Rzeki, aby w naszej okolicy walczyć o objęcie prawną ochroną najcenniejszych terenów wodnych.
Wolne Rzeki starają się o utworzenie również rezerwatu w dolinie Dębowca, niewielkiej nizinnej rzeki przecinającej Lasy Janowskie.
Bednarek, z wykształcenia hydrolog, zwraca uwagę, że wielką bolączką rzek są wszelkie zapory, jazy, progi, stopnie – w Polsce mamy ich 75 tysięcy! Wolne Rzeki zabiegają o rozbiórkę lub obniżenie progów w okolicznych rzekach, co umożliwiłoby migrację ryb. Choćby w rzece Bukowej stwierdzili występowanie 25 gatunków ryb, m.in. rzadka i objęta ścisłą ochroną koza bałtycka, ale też objęte ochroną częściową piekielnica, różanka, kiełb białopłetwy czy śliz.
– Czasami mam wrażenie, że kawałek już wylanego betonu w rzece jest w Polsce świętością. Pozbycie się niego z wody jest tak samo trudne jak wykreślenie czegoś ze zbiorów muzealnych – mówi Bednarek. – Ale coś się fundamentalnie zmienia. Kiedy zakładaliśmy Wolne Rzeki sześć lat temu, byliśmy traktowani jak dziwacy, nisza, margines. Dzisiaj o rzekach wypowiadają się naukowcy z PAN, artyści i politycy. Co nie zmienia faktu, że wciąż nie udało się powołać rezerwatu wokół Smarkatej.
Uniwersytet na wodzie
– Historia naszego statku oddaje społeczny stosunek do Odry – śmieje się Szymon Mizera z Rzecznego Uniwersytetu Ludowego. – Ana służyła kiedyś jako hotel dla robotników wodnych, którzy pracowali w latach 80. nad naprawą infrastruktury rzecznej na Odrze. Potem, w latach 90., kupił go lokalny biznesmen, który zrobił z niego bar. Ale interes szedł mu tak dobrze, że potrzebował większej łodzi, tak w więc 20-metrowa jednostka poszła w odstawkę i 10 lat cumowała bezużyteczna w Gorzowie Wielkopolskim. Kupiliśmy ją w opłakanym stanie i daliśmy drugie życie.
Zdaniem Mizery po przełomie demokratycznym Polska była zajęta wymyślaniem się na nowo. Wtedy wszystko domagało się reformy, doinwestowania: drogi, służba zdrowia, policja, edukacja, rolnictwo, administracja państwowa… Rzeki? – Kto by się przejmował rzekami, one dadzą sobie radę, płynęły przecież od tysięcy lat – mówi Szymon Mizera. Jego zdaniem zostały pozostawione same sobie. To wtedy odwróciło się od nich i państwo, ale też obywatele, którzy zafascynowali się raczej egzotycznymi wakacjami niż często wątpliwej czystości wodą w swojej okolicy.
– My postanowiliśmy wrócić do Odry, która wydaje się nam rzeką wyjątkowo samotną. Przecież ludność, która nad nią mieszkała od pokoleń, musiała wyjechać po 1945 roku – mówi Mizera. – Przyjechali ludzie ze Wschodu, przesiedleńcy, którzy wychowali się nad zupełnie innymi rzekami. Dla nich Odra była obca, tak samo jak tradycje z nią związane. Ludność napływowa nie miała pojęcia, jakie są metody połowów, jakie żyją tam gatunki ryb, jakie rosną zioła w okolicy. Wreszcie, jakie legendy o Odrze można opowiadać dzieciom.
Jako Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych Kod_Krowa w 2013 roku powołali Rzeczny Uniwersytet Ludowy. Zaczęli o Odrze mówić nie tylko jako o ciągu komunikacyjnym, ale jako dziedzictwie kulturowym i przyrodniczym. Zajęcia są prowadzone w nietypowej formie. Przemierzają statkiem oś rzeki, prowadząc zajęcia dla mieszkańców nadrzecznych miejscowości. Raz w roku, latem, zabierają też na statek grupę warsztatową.
– Postanowiliśmy, że zaczniemy edukację od nowych mediów, uczenia ludzi, jak się kręci filmy, robi zdjęcia. Chcieliśmy zachęcić do dokumentowania życia rzeki, żeby była dla nich inspiracją. Od tamtego czasu co roku pływamy po Odrze, Noteci, Warcie, a nawet Kanale Bydgoskim – mówi Mizera.
Dzisiaj ludzie związani z uniwersytetem prowadzą warsztaty z ziołolecznictwa, lokalnego rzemiosła, tworzenia architektury zielonej, wykorzystaniem wierzby jako budulca w ogrodzie i przestrzeniach publicznych, ale też budowy łodzi rzecznych.
Od czterech lat bazą stowarzyszenia i uniwersytetu stały się Cigacice – port rzeczny, w którym stacjonuje koszarka Ana.
– Jasne, że brakowało rdzennych mieszkańców, którzy mogliby przekazać nam te tradycje. Dlatego szukamy w starych archiwach, przekazach, muzeach… – mówi Mizera. – Zależało nam, żeby zaktywizować lokalną społeczność. Udało się, ale jesteśmy też zdziwieni, że na nasze wakacyjne zajęcia przyjeżdżają osoby z całej Polski, głównie z większych miast.