Zafundowałem sobie dwupak filmowy o naszej krwawej historii, w odstępie dwóch dni poszedłszy na przedpremierowe pokazy filmów „Kos” oraz „Powstaniec 1863”. Dziś nie istnieje już coś takiego jak dzień premiery filmu, bo wszystko można obejrzeć wcześniej na biletowanych pokazach przed oficjalnym wejściem na ekrany. Potępiam pryncypialnie tę praktykę, odbierającą premierom otoczkę wyczekiwanego wydarzenia, ale skwapliwie z niej korzystam.
Oba filmy warto obejrzeć w pakiecie, ponieważ pokazują radykalnie odmienne podejście do tematu naszych powstań i walki z zaborcami. Jeden film daremną daninę krwi uwzniośla w anachronicznym jak liczydło w epoce komputerów stylu bogoojczyźnianym, drugi wywraca brutalnie naszą mitologię narodową. Od oglądania jednego wypadają plomby z zębów i dostaje się hemoroidów, a drugi dostarcza przyjemności sarkazmem i czarnym humorem. Ten pierwszy pokazuje powstanie styczniowe, ale bez bitwy pod Żyrzynem, o której się wyłącznie mówi i demonstruje tuzin statystów, udających zwłoki; ten drugi przeddzień insurekcji kościuszkowskiej, dzięki czemu nie trzeba pokazywać ani Racławic, ani Maciejowic. Polskie filmy wojenne obywają się bez żadnych scen bitewnych, i może to dobre wyjście, bo z batalistyką wyszłoby jeszcze gorzej.
„Powstaniec 1863” Tadeusza Syki już samym łopatologicznym tytułem wprowadza w nastrój patriotycznej akademii i to na plebanii. Bohaterem filmu jest dowódca oddziału partyzanckiego ksiądz Stanisław Brzóska, w kreacji wychudzonego i pozieleniałego, niczym męczennik na obrazie El Greca, Sebastiana Fabijańskiego. Wielce niefortunny to wybór obsadowy, bo nieszczęsny Fabijański zajmuje się od jakiegoś czasu konsekwentnym niszczeniem własnej kariery za pomocą wstydliwych występów w pokazach mordobicia zwanego freak fight, czyli po polsku walk świrów.
Promotorzy „Powstańca” tak się w promowaniu tego nieszczęścia zapędzili, że reklamują to hasłem: „Legendarny bohater, którego bała się Rosja”. Doprawdy? Rosja się księdza Brzóski bała? Rosja cała się ze strachu przed księdzem Brzóską trzęsła jak galareta? Rosjan masowy cykor ogarnął, że im ksiądz Brzóska carat obali? Rosjanie, gdyby w końcu nie dopadli księdza Brzóski i go nie powiesili, toby tę wojnę sromotnie przegrali? Materiały promocyjne uparcie też podkreślają, że to pierwszy od trzydziestu lat film o powstaniu styczniowym, ale nie ujawniają, jaki był poprzedni film o tym zrywie. To mianowicie „Szwadron” Juliusza Machulskiego, gdzie głównym bohaterem był grany przez Janusza Gajosa Polak w rosyjskim mundurze, dławiący owo powstanie 1863 roku. Dzięki zestawieniu „Powstańca” ze „Szwadronem” widać, jak straszliwy regres nastąpił w polskim kinie historycznym.
„Kos” z kolei, opromieniony Złotymi Lwami na festiwalu w Gdyni, tak gigantyczne we mnie wzbudził oczekiwania, że nie dziwota, iż wychodziłem z kina zadowolony, lecz daleki od ekstazy. Frenetyczne zachwyty nad filmem Pawła Maślony stąd się musiały wziąć, że potwornie jesteśmy wygłodniali uwolnienia historii z martyrologicznych spazmów i trujących waporów rzekomej niezłomności. Karmieni jak gęsi mitami ojczyźnianymi, klechdami o naszej wyjątkowości, pragniemy, żeby wreszcie ktoś te legendy roztrzaskał. Dlatego właśnie, że przez ostatnie lata faszerowano nas patetyczną tandetą, wypatroszywszy pierwej z gustu i smaku wypchano nas trocinami polskiej wzniosłości, pokazując uparcie bohaterów narodowych w ich heroicznej walce o wolną ojczyznę. Tak to sugestywnie robiono, że człowiek już po kwadransie filmu życzył serdecznie niezłomnemu bohaterowi, żeby go szybko zabili i można byłoby wracać do domu, zamiast karmić się przez dwie godziny niestrawnym kapuśniakiem polskości. Zdrowy na umyśle kinoman zaczynał kibicować niemieckim i rosyjskim oprawcom, by jak najszybciej uwolnili go od przeżywania przygód naszego herosa.
Oba te filmy niosą ze sobą nie tyle opowieści o ludziach, ile są wehikułem silnych przekonań ich twórców. „Powstaniec 1863” opowiada o bohaterstwie polskiej szlachty, zaś „Kos” o podłości polskiej szlachty. „Powstaniec” pokazuje Polaków bez wyjątku niemal (jeden dyżurny zdrajca) jako szlachetniejszych niż pierwsi chrześcijanie, „Kos” ukazuje Polaków jako zbieraninę degeneratów i szumowin. Przejąć się jednak ani szlachetnością Polaków z 1863 roku, ani zbydlęceniem Polaków z 1794 roku nijak nie potrafiłem, choć ogłaszam uroczyście zagranego z brawurą przez Łukasza Simlata sadystycznego szlachciurę Wąsowskiego z „Kosa” Polakiem Roku.
Finałowa jatka w „Kosie” w istocie mocno pachnie szlachtowaniem jak z filmów Tarantino. Do dzieł Tarantino przecież porównywano film Maślony, co jest dyskusyjnym komplementem, bo Maślona pewnie wolałby być Maśloną, a nie „polskim Tarantino”. Tymczasem każdy film Maślony przypomina jakiś inny film: „Atak paniki” przypominał argentyńskie „Dzikie historie”, a „Kos” przypomina „Nienawistną ósemkę” Tarantino. Wierzę jednak niezłomnie, że kolejny film Maślony będzie przypominał wyłącznie Maślonę. Mnie się finał „Kosa” bardzo podobał, szczególnie że padło tam wiele trupów, i to dokładnie tych, jakie chcielibyśmy, by padły, choć natężenie brutalności zdecydowanie za małe. Czułem, jak wzbierają we mnie zbrodnicze żądze i pragnę, aby wszystko tam było przerysowane do groteski, a wnętrzności oraz odcięte kończyny fruwały po ekranie.
„Kos” jest popisem aktorskim, tak jak „Powstaniec 1863” jest aktorską katastrofą, z czego płynie taki wniosek, że jak kręcisz kino parafialne z dialogami, od których dostaje się zapalenia ucha środkowego, to jakbyś się starał, aktorsko polegniesz w zawstydzającym stylu. O Fabijańskim szkoda gadać, bo przecież nawet jakby grał Chrystusa na krzyżu, to by człowiek albo rżał jak koń, albo wchodził pod fotel kinowy, bo nie dałoby się tego unieść. Są tu jednak wybitni klasycy aktorstwa – Daniel Olbrychski i Olgierd Łukaszewicz – ale tym gorzej dla nich. Jak człowiek przypomni sobie epokowe role Olbrychskiego, jak człowiek wspomni dawne kreacje Łukaszewicza, to żal serdeczny i czarna żółć zalewa wątrobę, że tak wybitne postaci muszą w „Powstańcu” grać, i do tego dzielnych Polaków.
Jedna tylko rola broni się w tym filmie i jest to Cezary Pazura jako rosyjski książę Czerkasski. Tak dziwnie się składa, że najlepsze role w polskich filmach o wojnach z Rosją to postaci Rosjan prześladujących Polaków. Normalny Polak nie jest już w stanie patrzeć na heroicznych Polaków i łaknie jak zbawienia prześladowców Polaków. Mógłbym godzinami oglądać Roberta Więckiewicza jako rosyjskiego rotmistrza Dunina – wściekle inteligentną kreaturę, bystrzejszą stokroć od wszystkich Polaków w „Kosie”. Z wyjątkiem samego Kościuszki (Jacek Braciak, z brodą oczywiście; Braciak nawet jakby grał faraona, wodza Apaczów albo Ludwika XIV, toby miał gęstą brodę), bo Kościuszko jest mądry, a jego mądrość polega na tym, że widzi głupotę Polaków. Rosjanin Dunin, choć w połowie Polak, ściga Kościuszkę, co się dla niego źle skończy, ale zanim źle się skończy, to Dunin wypowiada najmądrzejsze zdanie o głupocie Polaków. Mianowicie, że ich hasłem jest „Bóg, Honor, Ojczyzna”, co znaczy, że honor stawiają przed Ojczyzną. I stąd się właśnie biorą wszystkie ich klęski.