Rozpoczynamy cykl wywiadów olimpijskich, w którym przypominamy polskich sportowców, którzy w przeszłości podbijali światowe areny. Naszym pierwszym rozmówcą jest Kazimierz Adach, brązowy medalista olimpijski z Moskwy z 1980 roku. To były jego jedyne igrzyska, ale jakże udane. Dlaczego wybrał boks kosztem piłki nożnej? Co sprawiło, że po występie w ZSRR nie odnalazł się na arenie międzynarodowej? Jaki jest powód tego, że Polska czeka ponad 30 lat na medal igrzysk w pięściarstwie? Między innymi odpowiedzi na te pytania można znaleźć poniżej.
Wywiad z Kazimierzem Adachem
Dawid Franek („Wprost”): W wieku 11 lat postanowił pan zostać bokserem. Rodzice byli przerażeni, że ich syn wchodzi w tak niebezpieczną dyscyplinę sportu?
Kazimierz Adach, brązowy medalista olimpijski z Moskwy: Można powiedzieć, że sport to całe moje życie. Na początku grałem w piłkę nożną i to razem z dwójką moich starszych braci, bo nie dzieliła nas duża różnica wieku. Oczywiście tata wtedy nie był do końca zadowolony, bo mieszkaliśmy na wsi i trzeba było wykonywać prace polowe na gospodarstwie, a chętnych właściwie przez futbol brakowało.
Natomiast faktycznie gdy miałem 11 lat, to na poważnie zainteresowałem się boksem i to po zwycięskiej walce Jerzego Kuleja w finale igrzysk olimpijskich w Meksyku. To wydarzenia zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Kilka lat później, gdy ukończyłem szkołę podstawową, rozpocząłem treningi bokserskie w naszym klubie w Słupsku. Rodzice raczej nie mieli nic przeciwko, bo zdawali sobie sprawę, że jestem zainteresowany boksem. Już domu razem z braćmi przygotowywaliśmy sobie ręczniki na dłoniach i rękawice z baraniej skóry. Muszę jednak przyznać, że gdy zapisywałem się do szkółki na treningi, to na zgodzie, którą musieli podpisać rodzice, podrobiłem podpis mamy. Właściwie do dziś nie wiem dlaczego.
Po pierwszych treningach było wiadomo, że boks to dyscyplina, którą zajmie się pan na stałe?
Wiedziałem doskonale, że to jest to miejsce. Od początku solidnie mi szło, bo nie mogłem narzekać na przygotowanie fizyczne. Dołożyłem do tego trochę techniki i wszystko zmierzało w dobrą stronę.
Tak się złożyło, że spotkał pan na swojej drodze wielką postać, czyli Aleksego Antkiewicza (dwukrotny medalista olimpijski – przyp.red.), który trafił do Słupska jako trener. Jak układała się wasza współpraca?
Zaczynałem treningi w 1972 roku u naszego szkoleniowca Edwina Stolca, potem był Edmund Włodkowski. Już pod ich wodzą otrzymywałem powołania do polskiej kadry, ale niestety dokuczała mi rwa kulszowa. Jako młody chłopak straciłem prawie rok zajęć, bo lekarze nie mogli zdiagnozować, co to za choroba. Niektórzy nawet zarzucali mi symulację, a mnie to wprawiało w rozpacz, bo przecież dostałem się do kadry, a tutaj takie insynuacje. Gdy wróciłem, to wygrałem Spartakiadę i w 1975 roku pojawił się Aleksy Antkiewicz. Na to też miała wpływ sytuacja polityczna, bo wtedy powstało województwo słupskie i w mieście postawiono mocno na sport. Z Antkiewiczem jako trenerem można było robić wielki boks. Wspominam tę współpracę bardzo dobrze, bo też efekty przychodziły szybko. Mam tutaj na myśli awans w 1976 roku do drugiej ligi, a w kolejnym sezonie do pierwszej ligi.
Kontuzja i walka o wyjazd do Moskwy
Rok 1978. U 21-letniego wówczas boksera pojawia się kontuzja prawej dłoni. Miała ona mocny wpływ na kolejne lata kariery?
Pozwolę sobie tutaj przypomnieć, że stosowałem na ringu pozycję bokserską odwrotną, czyli był to tzw. fałszywy mańkut. Prawa ręka umiejscowiona z przodu, ale jednocześnie silniejsza i to nią głównie zadawałem te decydujące ciosy. Prawdę mówiąc mam delikatne dłonie i nie wyglądają one na bokserskie, ale mówiąc już typowo o urazie, to miałem roztrzaskane śródręcze. Coś podobnego, co spotkało Jerzego Rybickiego i Jana Dydaka później. Wszyscy mieliśmy operację w Warszawie i mnie ją przeprowadzono w 1979 roku. Uraz psychiczny został i trochę precyzji brakowało.
Mimo wszystko kłopoty zostały pokonane, a potem trzeba było toczyć bój o miejsce w składzie na igrzyska w Moskwie. Leszek Kosedowski był najgroźniejszym rywalem w walce o wyjazd do ZSRR. Była u pana wiara, że mimo tak dużych kłopotów, uda się wygrać tę rywalizację z renomowanym przeciwnikiem?
Tak, Leszek zdobył medal na igrzyskach w Montrealu. Mówimy tutaj o klasowym pięściarzu. Wchodziłem w grupę międzynarodową i na końcu zostaliśmy we dwójkę w walce o miejsce w Moskwie w wadze lekkiej. Wydaje mi się, że decydowały starty w roku olimpijskim. Zaliczyłem dobre występy w poszczególnych turniejach, udane sparingi z „naszprycowanymi” sportowcami z NRD. Gdzieś mam wrażenie, że wtedy w tych najważniejszych walkach Leszek zawodził.
Warto tutaj też dodać, że przed igrzyskami w Moskwie mieliśmy katorżniczą wręcz pracę. Prowadziła nas grupa szkoleniowa oraz osoby z AWF z Wrocławia, czyli fizjolodzy, robili różnorodne pomiary. Nigdy nie oszczędzałem się na treningach i trochę to zmęczenie przed Moskwą czułem. W Cetniewie na zajęciach już nas oszczędzali, żebyśmy dochodzili do siebie i wyniki pokazywały, że rzeczywiście nasze organizmy są wyczerpane. Nam też wtedy nie podawano żadnych odżywek, czy napojów izotonicznych, bo w sporcie to była epoka kamienia łupanego. Dzięki pracy ekipy z Wrocławia na czele z dr. hab. Janem Kosendiakiem odpocząłem w istotnym momencie. Natomiast, gdy już dotarliśmy do Moskwy, to skupialiśmy się głównie na walkach, a treningów było mało.
Czyli trudno powiedzieć, że jechaliście na „świeżości” do Moskwy.
Tak, czuło się to przemęczenie. Nie było świeżości i trochę refleksu brakowało, ale najbardziej odczułem to już po igrzyskach, kiedy trzeba było walczyć w rozgrywkach ligowych. Przychodziłem na salę i prawie płakałem, bo to był przesyt wszystkiego. Natomiast w Moskwie błysk bokserski łapało się z walki na walkę. Z polskiej ekipy zaczynałem turniej i można powiedzieć, że losowanie ułożyło się dla mnie dobrze.
Najpierw trafiłem na chłopaka z Laosu. Był silny fizycznie, ale technika szwankowała. Pokonałem go przed czasem. Później był Tanzańczyk i raz go arbiter liczył, ale ostatecznie zdecydowanie zwyciężyłem na punkty. Trzeci pojedynek to już Rumun Florian Livedaru i europejska czołówka. Mierzył 12 centymetrów więcej ode mnie. Była trudna ta walka, bo on widział, że przegrywał i zaczął kombinować. Uderzył mnie z głowy, rozciął sobie łuk brwiowy, a mi rozciął skórę na policzku. Mieliśmy kilka sekund do końca, ale sędzia przerwał rywalizację. Lekarz zalecał, abym nie pojedynkował się w półfinale, lecz wyszedłem do starcia z Angelem Herrerą. Przegrałem jednogłośnie. Rywal miał więcej atutów.
Tak jak pan wspomniał, duży nacisk przed igrzyskami był u was kładziony na przygotowanie fizyczne, a co z rozpoznaniem umiejętności rywali? Dwaj pierwsi przeciwnicy to bowiem totalna egzotyka.
Laos to rzeczywiście bokserska egzotyka i większych informacji nie mieliśmy. W Tanzanii natomiast pięściarze utrzymywali już solidny poziom i wiedzieliśmy trochę więcej. Mój rywal poprawnie boksował i nie była to łatwa walka.
Po dwóch pewnych zwycięstwach przed rywalizacją z Livedaru pojawiła się większa presja? Wygrana dawała co najmniej brązowy medal.
Zdawałem sobie sprawę z tego, jaka jest stawka tego pojedynku. Tak czy inaczej, nie odczuwałem presji. Nie zatruwałem sobie głowy myślami, co będzie, jak wygram. Po prostu chciałem się jak najlepiej zaprezentować.
I tak się pan zaprezentował, że rywal, widząc ten poziom, się zagotował.
Tak, dokładnie. Ja byłem nieznanym zawodnikiem na arenie międzynarodowej, a on wręcz przeciwnie. W pierwszej rundzie przegrał, w drugiej też i już wtedy zaczął kombinować. Brzydko to wyglądało, ale zdawał sobie sprawę, że przegrywa walkę. Chciał to zatem rozegrać na swój sposób, ale mu się nie udało.
W półfinale doszło do starcia z Herrerą, wybitnym pięściarzem. Mimo wszystko przebieg tego pojedynku był swego rodzaju zawodem dla pana?
Wiedziałem, że to zawodnik klasy światowej. On też walczył w odwrotnej pozycji i tacy bokserzy mi nie leżeli. Poza tym Kubańczyk nie był bardzo wysoki, a ja już też przyzwyczaiłem się do tego, że łatwiej mi „ukąsić” tych wyższych przeciwników. Próbowałem kilku ciekawych akcji, ale krzywdy mu nie zrobiłem, a on też mnie mocno nie uszkodził, ale był po prostu lepszy.
Słupsk wita walecznego Adacha
Rok 1980 to okres zawirowań politycznych. Jak wyglądała otoczka igrzysk w Moskwie?
Tak, wtedy w Polsce już było wielkie niezadowolenie społeczne. Nam sportowcom za medale olimpijskie obiecywano wiele rzeczy na czele z samochodami i pieniędzmi. Oczywiście większości obietnic nie dotrzymano. Były jedynie nagrody w rublach. Najpierw mieliśmy otrzymać fiata małego, a potem dużego, ale nic takiego nie miało miejsca. W Moskwie spośród silniejszych ekip bokserskich zabrakło tylko Amerykanów. Z innych państw, kto chciał, to przyjechał. Świetnie zaprezentował się m.in. Włoch Patrizio Oliva, który wywalczył złoty medal w wadze lekkopółśredniej i otrzymał nagrodę dla najlepszego technicznie boksera turnieju.
Cztery lata po Moskwie, czyli na igrzyskach w Los Angeles był „rewanż” i Polska nie jechała na tę imprezę. To była największa porażka sportowa w moim życiu. Powiedziano nam o tym właściwie w ostatniej chwili i mnóstwo czasu spędzonych na przygotowaniach poszło na marne.
Niektórzy w reprezentacji Polski wywiązali się z roli faworytów i przywieźli medale. Bogdan Gajda oraz Henryk Średnicki, na których bardzo liczono, tego nie zrobili. A jak w kraju zareagowano na pana sukces, kiedy wcześniej nazwisko Adach nie mieściło się w gronie kandydatów do podium?
Bardzo pozytywnie przyjęto ten sukces, a szczególnie w Słupsku to miało miejsce. Otrzymałem mnóstwo telegramów z gratulacjami. Zorganizowano mnóstwo spotkań, przyjęć. Przed igrzyskami natomiast bardzo krytycznie pisał o mnie red. Jerzy Zmarzlik. Zarzucał mi, że nie mam odpowiedniej obrony podczas walk. A tymczasem w trakcie całej kariery nigdy przez prawdziwy nokaut nie przegrałem. Raz tylko sędzia musiał przerwać pojedynek przed czasem. Na ring wychodziłem 309 razy, z czego wyższość przeciwnika uznawałem tylko 27-krotnie. Mój ukochany sport zatem wielkiej krzywdy mi nie zrobił, a w międzyczasie jeszcze uzyskałem tytuł magistra geografii. Pamiętam też, że po igrzyskach w „Przeglądzie Sportowym” red. Zmarzlik opublikował przeprosiny i do dziś mam przy sobie ten artykuł.
Po igrzyskach w Moskwie pojawiły się kolejne wielkie zwycięstwa w Polsce, ale na arenie międzynarodowej już nie. Czy niejako katorżniczy okres przygotowań do rywalizacji w ZSRR miał później mocne oddziaływanie na pana do końca kariery?
Zdecydowanie tak. Nigdy nie wypocząłem fizycznie i psychicznie. To zmęczenie się ciągnęło cały czas i z perspektywy wielu lat mogę podkreślić, że popełniłem duży błąd w 1981 roku. Miałem sobie wtedy zrobić przerwę i odpocząć, a ja pojechałem do Tampere na mistrzostwa Europy, gdzie odpadłem w pierwszej rundzie. W Monachium rok później na mistrzostwach świata także mi nie poszło. Gdy natomiast odwołano nam wyjazd do Los Angeles, to wiedziałem, że raczej zmierza to do końca. W sezonie 1985/1986 brałem udział w rozgrywkach Bundesligi. Zaproponowano mi roczny kontrakt w bawarskim Landshut. Tam prezentowałem się dobrze, ale w 1986 roku zerwałem ścięgna Achillesa i wtedy to już naprawdę był koniec kariery. Później w Słupsku był jakiś problem z trenerami i zaproponowano mi pracę szkoleniową. W 1989 roku zdobyliśmy srebrny medal mistrzostw Polski, a dwanaście miesięcy później złoto i był to jedyny tytuł drużynowego mistrza kraju w historii Czarnych Słupsk.
Jaki był powód wyjazdu do Landshut? Próba znalezienia czegoś nowego, czy też może korzystny kontrakt finansowy?
To był wyjazd typowo na zakończenie kariery. Wiedziałem, że te urazy w jakiś sposób mi doskwierały. Zespół z Landshut wszedł do Bundesligi, szukał zawodników i wybrał między innymi mnie. Chciałem się też podreperować finansowo i spróbować czegoś nowego.
Czyli w 1985 roku założył pan już z góry, że nie będzie żadnych przygotowań do kolejnych igrzysk w Seulu?
Tak, bo w treningi zainwestowałem dużo sił w młodym wieku i naprawdę się wyeksploatowałem. W pewnym sensie decyzja władz przed Los Angeles mnie dobiła. Wtedy już wiedziałem, że nie zamierzam brać udziału w rywalizacji o miejsce w składzie reprezentacji Polski na igrzyska w Seulu i właściwie szybko zaplanowałem wyjazd do Bawarii.
Później pojawiła się praca szkoleniowa, o której już wspomniano. To był naturalny kierunek, czy jednak opcja związana z pójściem np. ścieżką związaną z geografią, też była kusząca?
Może geografia byłaby dobrym sposobem na reset, ale jednak sport jest czasem jak narkotyk. Byłem mocno związany ze Słupskiem i chciałem tam wrócić. Sport pozostał moją pasją, bo to już nie tylko boks, ale także bieganie. Lubiłem ten sposób przygotowania kondycyjnego w trakcie kariery, a już po jej zakończeniu zacząłem biegać na dystansach półmaratonu i maratonu. W tym drugim przypadku w wieku 57 lat osiągnąłem czas 3 godzin 23 minut i 17 sekund podczas Orlen Maratonu w Warszawie.
Wracając do boksu, to muszę przyznać, że niestety po Okrągłym Stole nastąpiły takie przemiany gospodarcze, że klub w Słupsku upadł. W trakcie komuny był on wspierany przez okoliczne zakłady produkcyjne, a po 1990 roku nastał dla nich trudny czas, co sprawiło, że w naszej organizacji po prostu brakowało pieniędzy. Na pewno smutne jest to, że tak się potoczyły losy ważnego klubu na mapie Polski.
Olimpijska tragedia Polski, czyli brak medali
Ponad 10 lat później utworzono drużynę z nowymi strukturami i Kazimierza Adacha nie mogło w nim zabraknąć.
Tak wyszło, że w 2001 roku stworzyliśmy klub na nowych zasadach, czyli SKB Czarni Słupsk. Zostałem prezesem i równocześnie trenerem. To było wszystko społecznie robione. Pieniądze, które otrzymywaliśmy od sponsorów, to szły głównie na utrzymanie hali. Po czternastu latach powiedziałem „stop”. Marek Pałucki, znany przed laty pięściarz z walk w wadze superciężkiej, przejął stery ode mnie.
32 lata czekamy na medal olimpijski w boksie, gdzie przecież wcześniej zdobywaliśmy ich mnóstwo. Czy jest możliwe, aby to racjonalnie wytłumaczyć?
Geografia boksu się zmieniła. Do głosu doszły takie kraje jak np. Armenia, Indie. Z tych państw naprawdę można zobaczyć mocnych zawodników, ale też styl uległ zmianie. Trochę brakuje u nas wsparcia pięściarzy przed igrzyskami. Mam na myśli choćby różnorodne współprace ze specjalistami. Podstawa to natomiast szkolenie. I tutaj gdzieś jest popełniany największy błąd. Młodzież garnie się do pięściarstwa, ale ona jest słaba pod kątem fizycznym. Teraz takich zawodników trzeba uczyć czasem przewrotów, skakania na skakance, czy też podstawowych ćwiczeń. Młodzież jest po prostu delikatna. Za moich czasów to było nie do pomyślenia.
To może w tym roku doczekamy się medalu którejś z naszych pań?
Mocno wierzę w to, że tak się stanie. Od pewnego czasu dziewczyny robią furorę i mówi się o nich więcej niż o płci męskiej w polskim olimpijskim boksie.