Niedopinające się ubrania, książki, które od lat obiecujemy sobie przeczytać, konserwy i przyprawy na dnie szafek, pamiętające jeszcze ubiegłe stulecie – jak to wszystko posprzątać? I czy w ogóle warto?
Dla Kingi Królikowskiej-Sulisz z podwarszawskiej Zielonki przygoda z usługami declutteringu (z ang. decluttering – odgracanie) zaczęła się niecały rok temu, kiedy zwolniono ją z działu marketingu w branży budowlanej. – Byłam załamana, leżałam tylko w łóżku, gapiłam się w laptopa, aż w końcu trafiłam na webinar Architekt Porządku i temat organizacji domowej przestrzeni niesamowicie mnie wciągnął. Pomyślałam, że to jest właśnie to, co chciałabym robić – opowiada Kinga.
Dzisiaj ma prężnie działającą firmę, która pomaga pozbyć się nadmiaru rzeczy z domów i tak zorganizować przestrzeń, żeby nie było już miejsca na bałagan. – I żeby moi klienci zawsze wiedzieli, co mają i gdzie to znaleźć – mówi Kinga. Z jej obserwacji wynika, że zwłaszcza od czterdziestki w górę mamy ogromny problem z nadmiarem przedmiotów, który nas przytłacza, ogranicza i wydaje się nie do ogarnięcia. Stąd właśnie rosnąca popularność usług osób, które wchodzą do domu, wyrzucają wszystko z szaf i półek i mówią: „Zobaczmy, czego tak naprawdę potrzebujesz”. Tonięcie w bałaganie nie sprzyja bowiem ani codziennemu relaksowi, ani zdrowiu psychicznemu.
Mózg w chaosie
Sylwia Chutnik, pisarka i kulturoznawczyni, która w swojej pracy naukowej bada stosunek do sprzątania w różnych kulturach świata, uważa, że nadmiar przedmiotów naprawdę może uprzykrzyć życie. – Widzę to po sobie, bo choć staram się ograniczać liczbę kupowanych rzeczy, to i tak jakoś się gromadzą i sprawiają, że czuję się ogłuszona i przebodźcowana – mówi pisarka. U niej problem dotyczy głównie książek. – Kiedyś nigdy bym nie powiedziała, że może być ich za dużo, ale już wiem, że raz na dwa, trzy miesiące muszę robić kipisz w domu i pozbyć się części książek – rozdać znajomym, oddać do punktów wymiany. W przeciwnym razie zaczynam się czuć w domu jak w jakiejś zagraconej pieczarze – mówi Chutnik.
Kulisy pałacu
Foto: Newsweek
Zły wpływ nadmiaru rzeczy na nasz dobrostan potwierdza psycholożka Natalia Harasimowicz z Uniwersytetu SWPS. – Zapełniony rzeczami dom nie pozwala nam na relaks i uspokojenie – mówi psycholożka. Bałagan szkodzi kobiecej psychice bardziej niż męskiej, bo do ich kulturowych ról wciąż należy utrzymywanie porządku w domu. Jak wykazało badanie dr Darby R. Saxbe z University of California w Los Angeles, kobiety mające bałagan w domu (a przynajmniej w ten sposób opisujące swój dom) miały też wyższy poziom kortyzolu we krwi, a dom nie kojarzył im się z wypoczynkiem, ale ze stresem. Mężczyźni stresowali się bałaganem w znacznie mniejszym stopniu. – Chaos w domu może być dla kobiet przytłaczający, bo oznacza kolejne zadanie do wykonania. A jak tu odpocząć, kiedy robota dosłownie piętrzy nam się przed oczami? Albo kiedy nieustannie musimy czegoś szukać w bałaganie? – mówi Natalia Harasimowicz.
W zabałaganionym domu możemy czuć się do tego stopnia źle, że zaczynamy częściej podjadać niezdrowe przekąski. Tak przynajmniej wynika z badania przeprowadzonego na Syracuse University, w którym naukowcy zaprosili ponad sto studentek do degustowania ciasteczek lub marchewek albo w czystej kuchni, albo w bardzo zabałaganionej. Studentki, które siedziały w bałaganie zjadły średnio 103 kalorii w ciasteczkach, a te z czystej – zaledwie 38 kalorii. Zdaniem naukowców na zwiększone spożycie słodyczy wpłynęło poczucie ich braku kontroli nad przestrzenią w kuchni. Wygląda na to, że chaos w otoczeniu osłabił samokontrolę uczestniczek badania.
Mrzonki i sentymenty
Po raz pierwszy uwagę świata na problem z ogromem przedmiotów i coraz trudniejszym do opanowania bałaganem zwróciła słynna już dzisiaj Marie Kondo, która w bestsellerowej książce „Magia sprzątania” pokazała skuteczne sposoby na odgracenie domu. Przez 10 lat od premiery książka Kondo i jej metoda KonMari dokonała rewolucji w milionach domów, skłaniając ludzi, aby po raz pierwszy przyjrzeli się krytycznie zawartości szaf, półek i spiżarni. I zaczęli pozbywać się niepotrzebnych rzeczy, zamiast bez końca je gromadzić. – Niekontrolowane obrastanie w przedmioty jest problemem w całym zachodnim świecie, ale w Polsce ma ono szczególny wymiar – starsze pokolenia wciąż pamiętają czasy, kiedy nic nie dało się kupić – mówi Kinga Królikowska-Sulisz. Do dzisiaj słyszy od swoich klientów te dawne życiowe prawdy: „wszystko może się przydać”, „dobrych rzeczy się nie wyrzuca”, „przecież za to zapłaciłem, to jak teraz do śmietnika?”. I tak w wielu domach przez dziesięciolecia rośnie nieprzebrana ilość ubrań, pamiątek, książek, starych gazet (przecież są w nich takie świetne przepisy!).
A dzisiaj sytuacja zmieniła się o 180 stopni. – Zamiast gospodarki niedoboru mamy gospodarkę nadmiaru, czasy spersonalizowanych reklam idealnie trafiających w nasze potrzeby, rzeczy są też zdecydowanie tańsze i łatwiej dostępne niż kiedyś, wystarczy odpalić aplikacje jednej z chińskich platform zakupowych i już mamy na wyciągnięcie ręki miliony świetnie pokazanych przedmiotów w bardzo niskich cenach. Mało kto jest się w stanie temu oprzeć – tłumaczy Harasimowicz.
Kiedy Kinga wchodzi do domu, który ma odgracić, na początku pyta, co dla klienta jest cenne, czy pozbywanie się przedmiotów jest dla niego emocjonalnie bolesne. Wyrzucanie może być szczególnie trudne dla osób, które mają tendencje do zaburzenia zwanego przez psychologów zbieractwem – występuje ono wtedy, gdy człowiek kompletnie traci kontrolę nad rzeczami gromadzonymi w domu, a ich ilość uniemożliwia normalne życie (np. wywołuje wstyd przed zaproszeniem znajomych).
Jak wykazali naukowcy z Yale University, skanując za pomocą funkcjonalnego rezonansu magnetycznego mózgi osób z tym zaburzeniem, wyrzucanie przedmiotów może powodować rzeczywisty ból w obszarach mózgu związanych z bólem fizycznym, podobnie jak np. przytrzaśnięcie palca w drzwiach. Jednak nawet gdy nie ma mowy o żadnym zaburzeniu, tylko po prostu obrośliśmy w rzeczy, przy próbie ich wyrzucenia możemy poczuć się niekomfortowo.
– Dochodzi wówczas do nieprzyjemnego stanu dysonansu poznawczego, kiedy w naszej głowie konkurują dwa przeciwstawne punkty widzenia, jak chociażby: „mam za dużo rzeczy” kontra „zapłaciłem za to, więc to ma wartość” – tłumaczy Natalia Harasimowicz. Najczęściej usiłujemy ten dysonans poznawczy zmniejszyć, na przykład mówiąc sobie: „No tak, nie mieszczę się już w tę sukienkę, ale nie wyrzucę jej, bo przecież jak schudnę, będzie w sam raz!”.
Na śmietnik, na Vinted, na wymianę
Kinga bardzo często słyszy od klientów takie usprawiedliwienia i piętrowe wymówki, dlaczego do tej pory nie pozbyli się nadmiaru rzeczy. Duża część jej pracy to rozmowa i rozbijanie tych błędnych przekonań. – Dlatego porządki zawsze robię wspólnie z osobą, która zamówiła usługę. Jeśli na przykład zaczynamy od szafy czy garderoby, najpierw wyrzucamy wszystkie rzeczy na środek pokoju – mówi Kinga. – Gdy ludzie widzą tę stertę, łapią się za głowę z pytaniem: po co mi to wszystko? – opowiada Kinga.
Okazuje się, że wiele osób po prostu nie wie, że coś ma. – Z takiej sterty wyciągamy sweter, o którym właścicielka dawno zapomniała. Ostatni raz miała go na sobie 12 lat temu. I wtedy tłumaczę, że to rzecz ewidentnie do wyrzucenia, bo skoro nie została założona przez 12 lat, to znaczy, że nie była zbyt lubiana, a po drugie, na pewno już wyszła z mody – mówi Kinga. Podobnie z przyprawą z dna szuflady, której termin ważności upłynął w 2003 r. czy ułamanym nożem, którym nie można już nic ukroić.
I w ten sposób Kinga przegląda z klientem rzecz po rzeczy, zagląda do komód i szafek. Wszystko na środek, a potem segregacja – co zostaje, co jest do wyrzucenia, a co można jeszcze jakoś wykorzystać, np. sprzedając, przekazując potrzebującym czy oddając na „śmieciarce” – specjalnej grupie na Facebooku do oddawania niepotrzebnych rzeczy. – Choć z tym też ludzie mają problem, bo dotąd nie było u nas kultury przekazywania, wymieniania się, a noszenie rzeczy używanych, „po kimś”, uznawane było za wstydliwe. To na szczęście już dzisiaj, zwłaszcza wśród młodszych pokoleń, całkowicie się zmienia – mówi Kinga.
W dużych miastach wręcz modne robią się różnego rodzaju ciuchowe wymianki. – Do tego można oddać ubrania osobom uchodźczym czy w kryzysie bezdomności, co ja najczęściej robię, są też fundacje, do których można bezpłatnie wysłać ubrania, a one przeznaczą je na cele charytatywne – mówi Sylwia Chutnik.
A co, jeśli klient protestuje, że tej pamiątki, np. zbioru dziecięcych rysunków sprzed 30 lat, na pewno nie wyrzuci? – Absolutnie nie namawiam do wyrzucania rzeczy o wartości sentymentalnej. Wtedy planujemy jedno miejsce, gdzie takie rzeczy będą trzymane, żeby nie była to fruwająca sterta starych kartek z rysunkami, ale jedno opisane pudełko – tłumaczy specjalistka declutteringu.
W końcu „odgracaczka” dociera do końca segregowania i ponownego układania na półkach i w szafkach rzeczy, tym razem w ilości, która będzie dla klienta do ogarnięcia. Co to znaczy? – Żeby przede wszystkim wiedział, co ma i gdzie to leży – tłumaczy Kinga. – Bo właśnie z tej niewiedzy bierze się też nadmiar rzeczy – mamy zrobić coś tajskiego na obiad, więc pędzimy do sklepu po curry, nie wiedząc, że już parę torebek zalega w szafce kuchennej, a najstarsza ma termin ważności na 2003 r. Mężczyźni przy różnych pracach w domu kupują n-ty śrubokręt czy piątą wkrętarkę, bo nie wiedzą, gdzie są te, które już kiedyś kupili – mówi Kinga.
Wyzwanie: rok bez zakupów
A co zrobić, żeby nie zagracić domu ponownie? – Dobrze zorganizowana przestrzeń tak łatwo nie ulega zabałaganieniu – mówi Kinga. – Ważny jest też reżim zakupowy, ja np. mam taką zasadę, że jeśli kupuję jedną rzecz, inną „wyprowadzam” z szafy, czyli oddaję komuś lub wyrzucam – tłumaczy specjalistka od declutteringu. Kinga poleca również usługi stylistów, którzy pomagają skomponować tzw. szafę kapsułową. Polega to na tym, że kupuje się 20-30 ubrań, które pasują do siebie w każdym połączeniu i dają setki ciekawych kombinacji. Taki zestaw to zaledwie parę półek i wieszaków, a nie sterty ubrań wysypujących się z szafy.
Można pójść jeszcze dalej. Do niedawna wiele osób stawiało sobie wyzwania redukowania liczby wszystkich rzeczy (nie tylko ubrań, ale również kosmetyków, wyposażenia kuchni itd.) do 200 czy 100 – to już prawdziwy minimalizm! Ostatnio wielu internautów dyskutuje o powstrzymaniu się od zakupów ubrań czy elektroniki przez rok. To właśnie wyzwanie podjęła Sylwia Chutnik. – Bardzo ciekawe doświadczenie. Nie miałam żadnego syndromu odstawienia zakupów, za to po kilku miesiącach nabrałam takiego dystansu – oglądałam rzeczy, podziwiałam, że są piękne, ale zupełnie nie miałam już impulsu – ładne, to chcę natychmiast dla siebie – wspomina pisarka.
Był to też czas twórczej zabawy. – Wyrastam z kultury punkowej, kultury recyclingu i DIY, czyli zrób to sama, dlatego dla mnie wszelkie przeróbki, skracanie starej sukienki, pomalowanie butów w kwiaty to coś zupełnie naturalnego, co z tego, że nie za bardzo umiem szyć czy malować – śmieje się Sylwia Chutnik.
Nie trzeba się jednak od razu rzucać na głęboką wodę, wystarczy nieco ograniczyć stan niepotrzebnego posiadania. To z pewnością poprawi nasze samopoczucie na wiosnę. – W badaniach kulturoznawczych naprawdę widać, że tradycje wiosennych porządków, charakterystyczne dla naszego kręgu kulturowego, mają też głęboki wymiar psychologiczny i wiążą się z symbolicznym oczyszczeniem, z uczuciem wielkiej ulgi. W sprzątaniu zdecydowanie nie chodzi tylko o to, żeby się nie przewracać o książki na korytarzu – przekonuje Sylwia Chutnik.
