Czasami wygląda to tak, jakby nawet Jarosław Kaczyński nie zdawał sobie sprawy z tego, co zostawił po ośmiu latach władzy.
Zastanawiam się jeszcze nad kształtem statuetki (może najlepszy byłby globus Polski?), ale resztę mam dokładnie przemyślaną. Otóż chciałem zaproponować, by na festiwalu w Gdyni stworzona została kategoria „najlepszy niepolski film o Polsce”.
Byłaby to nagroda unikatowa, gdyż laureat bądź laureatka mogliby nie zdawać sobie sprawy, za co ją tak naprawdę dostają. Bo to nie jest przecież tak, że pół świata chce kręcić filmy o Polsce, szuka mecenasów, by dołożyli się do filmów o Polsce, i w końcu tworzy filmy opowiadające o Polsce. Zdecydowana większość filmowców i filmowczyń celuje w inne tematy, a ci, którzy jednak nakręcą film o Polsce, często tkwią w głębokiej nieświadomości. To my musielibyśmy powiedzieć twórcy lub twórczyni, co w rzeczonym dziele zobaczyliśmy.
W tym roku mam mocnego faworyta do tej nagrody (choć kilka tygodni temu Krzysztof Varga zgłosił na tych łamach „Wytłumaczenie wszystkiego” Gábora Reisza), nie tylko dlatego, że Rumun Radu Jude władował myśl Stanisława Jerzego Leca – „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata” – do tytułu. Nawiasem mówiąc, Jude nakręcił więcej filmów o Polsce niż niejeden polski reżyser, właściwie każdy jego film nas dotyczy: „Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy” to przecież opowieść o polskich zmaganiach z historią, a „Niefortunny numerek lub szalone porno” – przenikliwy i trafny obraz pandemii nad Wisłą.
Nie wejdę w analizę arcydzielności „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata”, nie czuję się na siłach, by zmierzyć się z erudycją reżysera. Ten film ma tyle warstw, daje tyle możliwości interpretacyjnych, jest tak gęsty, że nie byłbym go też w stanie streścić, dalsze czytanie tego tekstu nie grozi zatem wpadnięciem na spoiler. Uwierzcie na słowo: jest to film o Polsce, i sami sprawdźcie te słowa w kinach. Chcę skupić się tylko na myśli tytułowej, to właśnie ona zainspirowała mnie do rozważań nad rocznicą wyborów 15 października.
Końca świata PiS nie widać. Państwo Kaczyńskiego trzyma się mocniej, niż mogli oczekiwać rok temu głosujący 15 października i szykujący się do przejęcia władzy politycy
Na długo zanim poszliśmy głosować, słyszeliśmy, że weźmiemy udział w najważniejszej elekcji po 1989 r., co w bombastycznym świecie, gdzie byle co jest „legendarne”, „wszech czasów” i „epickie”, mogło oznaczać tyle co nic. Te same wielkie słowa słyszeliśmy przecież w 2019 r. Rok temu okazało się jednak, że nad urnami faktycznie wydarzyła się historia. Blisko 75-proc. frekwencja także za pół wieku będzie wyglądała imponująco i na zawsze naznaczy opowieść o tych wyborach.
Ten szturm wziął się z nadziei, więc dziś często słychać rozczarowanie. Ani zmiany w prawie, ani rozliczenia, ani naprawa państwa nie idą tak, jak rządzący zapowiadali w kampanii. Końca świata PiS nie widać. Państwo Kaczyńskiego trzyma się mocno, mocniej, niż mogli oczekiwać głosujący i szykujący się do przejęcia władzy politycy. Czasami mam wrażenie, że nawet na Nowogrodzkiej nie wiedzieli, jakiego wszechpotężnego krakena stworzyli. Żeby było jasne: to nie jest usprawiedliwianie koalicyjnej nieudolności; jakże inaczej wyglądałby dziś wizerunek rządzących, gdyby uchwalone zostały ustawy liberalizujące prawo aborcyjne i wprowadzające związki partnerskie, i można byłoby powiedzieć, że wszystkiemu winien jest Andrzej Duda, który obie te regulacje wyrzucił do kosza.
Po roku wydaje się, że zwolennicy koalicji 15 października obiecywali sobie zbyt wiele po zmianie władzy, ale też trudno mieć o to pretensje, skoro od partyjnych liderów słyszeli to, co słyszeli. Ci sami ludzie lada chwila poproszą zresztą o głosy w wyborach prezydenckich. I znowu: wszyscy, którzy zagłosują na kandydata koalicji, zrobią to dlatego, by coś zaczęło się dziać, by usunąć to, co zmiany blokuje.
Nie potrafię przewidywać przyszłości, lecz brałbym pod uwagę to, że zmiana w pałacu prezydenckim, choć symbolicznie bardzo ważna, nie rozpocznie rewolucji. Co najwyżej przyśpieszy odcinanie macek krakenowi. Nowy prezydent przejmie władzę w kraju, w którym będzie mieszkało nawet 10 mln ludzi głosujących na jego rywala. Ani oni nie znikną, ani PiS nie zniknie. Nie można obiecywać sobie zbyt wiele po końcu świata.