Miało być pięć lat lizania ran, jest rekordowa sprzedaż. Po pandemii Polacy szturmem ruszyli na koncerty. – Rosnące ceny nie szkodzą popytowi, co jest trudno wytłumaczalne – mówią specjaliści od rynku.
Czwarty marca 2020 r. Pierwszy potwierdzony przypadek zakażenia koronawirusem (SARS-CoV-2) w Polsce. Cztery dni później główny inspektor sanitarny rekomenduje odwołanie wszystkich imprez masowych powyżej tysiąca osób w pomieszczeniach zamkniętych, a 20 marca rząd wprowadza ogólnopolski lockdown. To oznacza zamknięcie lub drastyczne ograniczenie działalności wszelkich branż, w tym usługowo-handlowych. Wśród cierpiących najbardziej jest ta rozrywkowa. Festiwale i koncerty odwołane. Ewentualnie przeniesione na inną datę.
Streamingi ku pokrzepieniu
– Byliśmy pewni, że to potrwa krótko, kilka tygodni, może dwa miesiące – wspomina Janusz Stefański, współzałożyciel istniejącej od 2008 r. agencji Prestige MJM, która w ciągu 15 lat zorganizowała blisko dwieście koncertów. Na liście m.in.: Bon Jovi, Andrea Bocelli, Guns N’Roses, Justin Bieber, Justin Timberlake, Jennifer Lopez, Rod Stewart, Bryan Adams.
Niestety, pandemia trwa dłużej. Znacznie. Liczona nie tylko przez tysiące zgonów, ale też kolejne krócej lub dłużej funkcjonujące lockdowny. Jej skala dla branży koncertowej na świecie wydaje się destrukcyjna. Początkowo koncerty można zobaczyć wyłącznie w internecie, w ramach organizowanych na chybcika ku pokrzepieniu serc streamingów. Latem wracają te z publicznością, pod ostrym rygorem sanitarnym, z ograniczoną widownią. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego liczba uczestników imprez masowych zmniejsza się w Polsce z niemal 28 mln w roku 2019 do niecałych 5 mln w 2020 r. W przeliczeniu na 1000 mieszkańców daje to spadek z 725 do 128 osób. Niektórzy promotorzy idą z torbami, pada też część klubów czy sal koncertowych. Muzycy dorabiają, gdzie popadnie. Rośnie frustracja.
Styczeń 2024 r. Mało kto już pamięta o pandemii COVID-19, mimo że wirus wywołujący chorobę nie zniknął. Koncerty i festiwale odbywają się w najlepsze. Jest nawet lepiej niż w lecie 2022 r., kiedy ludzie starali się nadrobić stracony przez dwuletnie obostrzenia czas. Dziś już niczego nie nadrabiają, mogą za to korzystać do woli z możliwości spotkania swoich ulubionych wykonawców na żywo. Właściwie nie ma dnia, by gdzieś nie występował zagraniczny lub polski artysta albo zespół. I rzadko są to występy dla niepełnej widowni. Skąd w nas aż tak duży głód spotkania z muzyką na żywo?
Zdaniem Janusza Stefańskiego, który z Prestige MJM organizuje w tym roku m.in. występy Pet Shop Boys, Dave Matthews Band i Jamesa Blunta na Torwarze czy Andrei Bocellego na PGE Narodowym, wpływają na to dwa czynniki. – Ludzie zrozumieli, jedni wprost, drudzy pewnie trochę podświadomie, że przyszłość wcale nie musi być kolorowa i nic nie jest nam dane raz na zawsze. Może dojść do wybuchu kolejnej pandemii lub wojny, takiej jak w Ukrainie, więc jeśli chcemy doświadczyć emocji, korzystajmy z tego, co jest tu i teraz.
Kilkaset złotych za bilet
Drugi powód jest zdaniem promotora bardziej prozaiczny. – Pomimo różnych zawirowań politycznych i gospodarczych, z inflacją na czele, generalnie w ostatnich latach żyje nam się lepiej. I to się przekłada na sprzedaż biletów.
Biletów, których ceny – dodajmy – poszły znacząco w górę. Krzysztof Wawrzyniak, szef agencji Good Taste Production, która ma pod swoją pieczą m.in. wakacyjne Letnie Brzmienia czy festiwal w Jarocinie, przyznaje, że promotorzy i organizatorzy koncertów „wyciągają” z nich dziś relatywnie dużo więcej niż przed pandemią. Nie tylko ze względu na to, że koszty produkcji wydarzeń, wynajęcia obiektów czy techniki z oczywistych względów także poszły w górę. – Dostosowujemy się do reguł rynku. Jeśli coś sprzedaje się w 10 minut za 200 zł, to oznacza, że może sprzedać się także za 300, tyle że w pół godziny – tłumaczy promotor, który ma też na koncie trasy i koncerty Dawida Podsiadły, Ralpha Kaminskiego, Mroza, Vito Bambino, Nosowskiej czy grupy LemON. W tym roku Good Taste Production organizuje też m.in. wielkie widowisko The World of Hans Zimmer w krakowskiej Tauron Arenie.
Potwierdza się więc stara rynkowa prawda, że coś jest warte tyle, ile ktoś jest w stanie za to zapłacić. Bez względu na to, czy to mu się podoba, czy nie. By wejść na Harry’ego Stylesa, który wystąpił 2 lipca 2023 r. na PGE Narodowym w Warszawie, najtaniej w serwisie Ticketmaster można było kupić bilet za 595 zł. By dostać się na płytę obiektu, trzeba było zapłacić aż 1548 zł. – Oczywiście, trzeba uważać, by nie przeszarżować z ceną, ale ostatecznie to biznes i każdy promotor chce przede wszystkim zarobić – mówi Krzysztof Wawrzyniak. Większość stara się mimo wszystko nie przesadzać z podnoszeniem cen. Wiedzą, że jeśli ludzie naprawdę będą zmuszeni oszczędzać, to zaczną m.in. od rezygnacji z chodzenia na koncerty.
Nie wiadomo, co będzie jutro
To, że rynek koncertowy na dobre odbił po pandemii, potwierdza wiele danych, także światowych. Z raportu Live Nation Entertainment za I kwartał 2023 r. wynika, że obroty na rynku koncertowym wzrosły o 73 proc. względem I kwartału 2022 r., do 3,1 mld dolarów. Na naszym rynku serwis eBilet osiągnął w całym 2023 r. rekordowy wynik 3,5 mln sprzedanych biletów na łącznie 48 tys. wydarzeń, czyli o 40 proc. więcej niż w roku 2022.
Dr Stanisław Trzciński, szef agencji marketingowej STX Music:Solutions i autor wydanej w zeszłym roku książki „Zarażeni dźwiękiem. Rynek muzyczny w czasach sztucznej inteligencji”, zwraca uwagę, że niemal wszyscy prezesi wytwórni płytowych, promotorzy i managerowie, z którymi rozmawiał, byli w pandemii autentycznie przerażeni. – Jak jeden mąż przewidywali, że rynek będzie się odbudowywał z pięć lat. Tymczasem nigdy w historii polskiej muzyki nie było aż takiego uczestnictwa w biletowanych koncertach jak dziś. Rosnące ceny nie szkodzą popytowi, co jest faktycznie trudno wytłumaczalne – przyznaje. Zwłaszcza wobec danych GUS z 2019 r., pokazujących, ile polskie gospodarstwa domowe były wtedy skłonne rocznie wydać na kulturę ogółem. Kwota 364 zł to bardziej powód do smutku niż dumy.
W trakcie pandemii zrozumieli, że muszą się zająć także sobą, a nie wyścigiem szczurów. Trochę pożyć, poznać, pobyć, uczestniczyć w czymś ważnym
Określenie „biletowany” jest zdaniem Trzcińskiego kluczowe, gdyż badania potwierdzają, iż w Polsce za koncerty płaci zdecydowana mniejszość, podobnie jak za muzykę słuchaną w domu. – Generalnie miażdżąca większość chodziła na te darmowe, związane z różnymi świętami miast. A po pandemii na płatne ruszyła także część tych, którzy wcześniej byli mniej aktywni. W trakcie pandemii zrozumieli, że muszą się zająć także sobą, a nie wyścigiem szczurów. Trochę pożyć, poznać, pobyć, uczestniczyć w czymś ważnym. Znam też takich, którzy mówią, że nie wiadomo, co będzie jutro. Bo Rosja, bo Ukraina, bo kto wie, ile to potrwa i jak się skończy. Poza tym coraz więcej topowych artystów przyjęło strategię, że dużo chętniej biorą udział w wydarzeniach biletowanych niż darmowych. Ci z czołówki wszelkie dożynki czy ziemniaczane święta zazwyczaj omijają.
Jesteśmy sentymentalni
Naukowiec zwraca uwagę na jeszcze jedną postpandemiczną nowość związaną z najpopularniejszymi polskimi artystami – i nie chodzi tu o największe gwiazdy młodego pokolenia, jak Dawid Podsiadło i od niedawna Sanah. Potrafią w godzinę wyprzedać PGE Narodowy, co jest też zasługą skutecznego budowania marki obojga, połączonego z umiejętnym wstrzeleniem się w gust masowej publiczności. – Wielu sprzedaje w kilkanaście minut nie kluby jak Stodoła, ale całe hale, w dodatku nie dzieje się to kosztem zagranicznych wykonawców. Na drugim biegunie są sprzedane w stu procentach koncerty lokalne, co również jest ewenementem w naszej historii.
Wśród czynników, które mają wpływ na rosnącą sprzedaż biletów, Janusz Stefański wymienia dotykające wcześniej czy później każdego z nas poczucie sentymentu, które od jakiegoś czasu jest niezawodną siłą napędową sprzedaży biletów. Jako przykład podaje styczniową trasę Dody „Aquaria Tour”, będącą wedle zapewnień piosenkarki jej pożegnaniem ze sceną. – Oczywiście oprócz młodzieży, która przyszła na koncerty ze względu na nową płytę Dody i chęć uczestniczenia w wielkim widowisku, naprawdę znacząca okazała się grupa czterdziestolatków, którzy pamiętają jej pierwsze hity sprzed kilkunastu czy dwudziestu lat. W efekcie na trzy styczniowe koncerty przyszło prawie 37 tys. ludzi.
Na podobnej zasadzie wielu ludzi kupiło bilet na lipcowy koncert Pet Shop Boys w Warszawie. – Zainteresowanie dziś jest dwa razy większe niż 10 lat temu, kiedy organizowaliśmy ich po raz pierwszy – mówi Stefański, który wielokrotnie z Prestige MJM ściągał też Scorpionsów. – Dynamika sprzedaży biletów na wykonawców, którzy święcili swoje największe triumfy w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, jest imponująca – dodaje.
Emocje droższe od pieniędzy
Pandemia wpłynęła na wiele ciekawych zjawisk, nad którymi głowić się mogą nie tylko socjologowie kultury. Jednym z nich jest niespotykana wcześniej współpraca firm koncertowych, które zaczęły ze sobą kooperować w ramach stowarzyszenia. – Pandemia zjednoczyła wiele firm, które zrozumiały, że lepiej ze sobą współpracować, niż się naparzać, bo to jest dużo bardziej opłacalne – mówi Trzciński. Prestige MJM wykorzystał czas rynkowego zastoju, by stworzyć swoją platformę biletową Bilet Serwis, która uniezależniła firmę od biorących spore procenty od sprzedaży zewnętrznych serwisów. Dzięki temu zyskała ogromne oszczędności i kontrolę nad całym procesem sprzedaży.
Wszystko wskazuje na to, że koncertowa hossa w naszym kraju nie jest zjawiskiem chwilowym, ale oczywiście wiele zależeć będzie od sytuacji gospodarczej, jak i czynników zewnętrznych. Pokazuje ona, że autentycznie lubimy koncerty, potrzebujemy ich i na dłuższą metę trudno nam się zadowolić streamingowymi zamiennikami. – Koncerty w internecie, którym na początku wróżono świetlaną przyszłość, dzisiaj nie odgrywają już zbyt ważnej roli – mówi Krzysztof Wawrzyniak, przyznając, że w czasie pandemii nie obejrzał ani jednego takiego widowiska. – Emocje związane z możliwością zobaczenia na żywo ulubionego artysty są niezastąpione.
– Przede wszystkim koncerty w internecie nie niosą ze sobą tego, co jest esencją muzyki granej na żywo: śpiewania i bycia razem, poczucia wspólnoty emocji – uzupełnia Janusz Stefański. – Ludzie tego potrzebują.
A więc artyści też.