Boję się, że Niemcy są skazane na rządy skrajnie prawicowej AfD – twierdzi Wolfgang Münchau, znany niemiecki publicysta i autor międzynarodowego bestsellera „Kaput”.
„Newsweek”: Czy „kordon sanitarny” oddzielający skrajną prawicę w Niemczech ostatecznie runął?
Wolfgang Münchau: Ten kordon pada wszędzie. Dzieje się to jednak stopniowo. Jedną rzeczą jest wspólne głosowanie ze skrajną prawicą w Bundestagu, inną – wspólny rząd z AfD. Na razie Friedrich Merz, który po lutowych wyborach najprawdopodobniej zostanie kanclerzem, poprosił AfD o pomoc w przegłosowaniu zmian dotyczących imigracji. Teraz na wspólny rząd chadecji z AfD nie ma zgody, ale myślę, że to tabu niebawem upadnie – podczas kolejnych wyborów w 2029 r. AfD jest znacznie gorsza niż wszystkie inne partie radykalnej prawicy w Europie, ale za cztery lata możemy zobaczyć ją u władzy. Zapewne nie będzie rządziła sama, stworzy koalicję, może będzie nawet partnerem mniejszościowym. Jednak to i tak będzie gigantyczna zmiana.
Jakie jest zagrożenie, że to się stanie?
– Boję się, że Niemcy są skazane na rządy AfD. I tak naprawdę może do tego dojść jeszcze wcześniej niż za cztery lata. Na przykład po wyborach w lutym może być tak, że Merz nie zdoła utworzyć koalicji z partiami, które tworzą obecny rząd – Zielonymi i socjaldemokratami – bo jego pomysły dotyczące gospodarki i problemu imigracji są nie do przyjęcia dla tych partii. Widzieliśmy, co się stało w Austrii – próby stworzenia koalicji centroprawicy z socjaldemokratami oraz liberałami zakończyły się fiaskiem i wtedy centroprawica postanowiła utworzyć koalicję z radykalnie prawicową Partią Wolności. Niemcy mogą się znaleźć w podobnej sytuacji – jeśli niemieckie negocjacje też skończą się fiaskiem, wówczas jedyną realną opcją byłoby utworzenie przez CDU koalicji z AfD lub rządu mniejszościowego z poparciem AfD.
Na razie jest znacznie bardziej prawdopodobne, że Merz zrezygnuje ze swych planów dotyczących imigracji i stworzy kolejną centrową koalicję z tymi samymi starymi partiami. I będą prowadzić tę samą starą politykę, która zawiodła w przeszłości. A AfD stanie się główną partią opozycyjną z dużą szansą na wygranie wyborów w 2029 r. W obu scenariuszach skrajna prawica wygrywa.
Mówi pan, że „kordony sanitarne” padają wszędzie. Dlaczego tak jest?
– Ponieważ nie można ich dłużej utrzymywać. Sytuacja była inna, gdy partie skrajne były małe. Gdy poparcie dla nich wynosiło 5 czy 10 proc., nie był to problem. Jednak dziś AfD ma w sondażach 22-23 proc. Niebawem to może być 30 proc. A poparcie dla partii centrowych nieustannie spada. Jeśli partia ma poparcie na poziomie 30 proc., nie możesz jej wykluczyć na zawsze, bo wymagałoby to utworzenia koalicji, do której przystąpiłyby wszystkie partie głównego nurtu. A ludzie są niezadowoleni, gdy wciąż rządzą te same partie. Nie ma już lewicy ani prawicy. To technokracja, te rządy już nic nie robią. I wtedy nie ma innego wyjścia niż dopuszczenie skrajnej prawicy. Nie dlatego, że ona ma jakieś rozwiązania – nie ma żadnych. Ale to jest konieczne, bo pozwala na pojawienie się innych, konkurencyjnych polityk. Które obecnie – w sytuacji „wspólnego frontu” – nie są możliwe. Jeśli niemiecki wyborca chciałby zmiany w polityce gospodarczej, teraz nie ma na to szans. Bez względu na to, jak głosujesz, zawsze kończy się tą samą polityką centrową.
Merz próbuje przełamać ten impas, proponując bardziej restrykcyjną politykę imigracyjną, której chce dziś zdecydowana większość Niemców. Ale czy on cokolwiek na tym zyska? Dlaczego ludzie mają głosować na kopię, a nie na oryginał, czyli skrajną prawicę, która już wcześniej domagała się takiej polityki?
– Wiemy, jaki problem ma centroprawica: jeśli zignoruje obawy związane z imigracją, straci głosy na rzecz AfD. Myślę jednak, że problem z pomysłem Merza polega na tym, że to czysta inżynieria wyborcza i ludzie to widzą. Najprawdopodobniej wejdzie w koalicję z socjaldemokratami i Zielonymi, więc nie ma możliwości, aby wdrożył swoją politykę imigracyjną. Brakuje mu wiarygodności.
Gdybym był doradcą Merza, powiedziałbym mu, żeby się skupił na gospodarce. Jego podejście do gospodarki nie jest złe – rozumie nowe technologie i potrzebę wzmocnienia oraz zmiany niemieckiej gospodarki. Powinien powiedzieć: „To jest najważniejsza kwestia. Chcę, żeby to zostało wdrożone”. W ten sposób różniłby się od innych partii i od skrajnej prawicy. Ale on zaczął od imigracji. I to jest wielki błąd, również dlatego, że dalszy zjazd gospodarczy Niemiec jedynie doda paliwa skrajnej prawicy. A dziś jest on nieunikniony.
Obecna koalicja zaczęła od wielkich planów naprawy gospodarki i nic z tego nie wyszło. Jakie są szanse, że uda się Merzowi, którego pomysły na gospodarkę są zupełnie inne niż jego przyszłych koalicjantów?
– To wszystko prawda. Będzie to niezwykle trudne. Niemiecki model gospodarczy upada. Mamy wielki kryzys strukturalny i zbyt wiele rzeczy trzeba byłoby zmienić. Na dodatek Trump nałoży cła, co utrudni sytuację. Trzeba czegoś więcej niż zapału Merza i kilku liberałów w jego partii, żeby dokonać gigantycznych zmian, których potrzebują Niemcy. Jednak Merz przynajmniej poruszył tę kwestię. Kiedy rok temu pisałem „Kaput”, nikt nawet nie zauważał, że niemiecki model, który był silnie uzależniony od przemysłu maszynowego, jest przestarzały.
A co zmieni prezydentura Trumpa? Merz twierdzi, że wie, jak się z nim dogadać. To możliwe?
– Merz używa podobnego języka co Trump. I całkiem możliwe, że w innych okolicznościach mogliby się dogadać. Jednak wbrew temu, co myślimy, Trump nie jest głupcem. Był już wielokrotnie oszukiwany przez Niemców. Angela Merkel próbowała go oszukać w sprawie wydatków na NATO – twierdziła, że je podniesie, i tego nie zrobiła. Powiedziała też, że Niemcy zainwestują więcej pieniędzy w Ameryce. Okłamała go. I on już nie będzie się tak bawił. Odwróci sytuację. Powie: „Narzucamy cła na wasze towary. Zniesiemy je, jeśli niemieckie firmy zainwestują więcej w Ameryce i będą tutaj produkować”. Tak więc sytuacja będzie zła dla Niemiec w obu wariantach. Albo będziemy mieli cła, które nas obciążą, albo będziemy musieli inwestować w USA, co też Niemcom nie pomoże.
W europejskim spojrzeniu na Trumpa jest zbyt wiele samozadowolenia i myślenia życzeniowego. Kiedy został wybrany po raz pierwszy, Europejczycy nie traktowali go poważnie. Na szczęście dla nich został pokonany w kolejnych wyborach. Jednak wrócił i tym razem jest znacznie bardziej zdeterminowany i zorganizowany.
Klika tygodni temu rozmawiałem z Timothym Gartonem Ashem, który powiedział mi, że Merz będzie znacznie bardziej zaangażowany w Europę niż Olaf Scholz. I że będzie stawiał na Polskę. To wykonalne?
– Scholz nie jest popularną postacią – ani w Niemczech, ani w Europie. Ma złe stosunki z Macronem i z Tuskiem. Nie ma w Europie żadnych sprzymierzeńców z prawdziwego zdarzenia. Merz będzie znacznie lepszy. I stosunki z Polską na pewno będą lepsze. Tyle że Merz nie ma pieniędzy na ambitną politykę. Nie wierzę w to, że poprze duży niemiecki wkład w pomoc dla Ukrainy. Nakłady Niemiec na Europę również spadną. Merz będzie się domagał, żeby kraje UE, które są beneficjentami netto, jak Polska i Węgry, stały się płatnikami netto. Czeka nas okres konfliktu w UE, bo Niemcy nie są gotowe finansować Europy tak jak w przeszłości. Nie przewiduję wyjścia Niemiec z UE, ale widzę stopniowe wycofywanie się.
Głębsza integracja europejska jest potrzebna jak nigdy dotąd. Sądzę jednak, że moment na to już minął. Dziś z wielu powodów to schyłek UE jest najbardziej prawdopodobnym scenariuszem. Nie spodziewam się jednak jej rozpadu. UE stanie się po prostu mniej ważna w naszym życiu. Jednak ci, którzy cieszą się ze schyłku UE, powinni rozumieć, czego sobie życzą. Jeśli zjednoczona Europa nie jest w stanie zniwelować dystansu dzielącego ją od USA i Chin, nie będą w stanie tego zrobić także suwerenne państwa członkowskie. Widzieliśmy, co się stało z Wielką Brytanią po brexicie. Jest gorzej i gorzej.
Jak zła jest sytuacja gospodarcza w Niemczech? Kraj nieraz już wychodził z gospodarczych tarapatów, dlaczego tym razem ma być inaczej?
– W czasie, gdy Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej weszły do UE, Niemcy miały duży kryzys gospodarczy. Ale mogliśmy to naprawić: obniżając płace i prowadząc nową politykę energetyczną z Rosją. Dziś jest inaczej. Nie wystarczy poprawienie konkurencyjności, to jest kryzys systemowy. Straciliśmy tani gaz z Rosji. Jednak i tańszy gaz nie pomoże, bo Niemcy mają problem z tym, że ich produkty nie są już tak dobre. Nie zainwestowaliśmy w technologie XXI w. Niemcy słyną z inżynierii mechanicznej, chemicznej etc. Niemieckie samochody są bardzo dobre. Tylko że nasze auta elektryczne nie są zbyt dobre. Nie są konkurencyjne w stosunku do chińskich, które mają lepszą technologię. Tesla też ma lepszą technologię. Z pewnością są lepsi w systemach AI. Nie przystosowaliśmy się do zmian i w rezultacie mamy coraz więcej produktów, które się nie sprzedają.
I nic nie można z tym zrobić?
– Zmiana wymagałaby całkowitego przemyślenia sposobu funkcjonowania naszego państwa. Konieczna jest nie tylko reforma gospodarcza. Niemcy to kraj, w którym bardzo trudno stworzyć coś nowego – jest zbyt wiele przeszkód, zbyt wiele regulacji. Jeśli masz jakiś pomysł, trzeba czekać i czekać, często tak długo, że po prostu nie warto. Jeśli działasz w nowoczesnym sektorze, takim jak AI, lepiej pojechać do Luksemburga, Polski, na Litwę, do Finlandii – to są przyjazne miejsca.
Na dodatek zbyt wiele rzeczy obróciło się przeciw nam. Postawiliśmy na Chiny – sprzedawaliśmy tam maszyny, a Chiny produkowały dobra konsumpcyjne. Nie konkurowaliśmy ze sobą. Dziś Chiny konkurują z nami w dziedzinach, w których Niemcy są dobre: maszyny, produkty inżynieryjne. I odnoszą duże sukcesy. To jest coś, czego nigdy wcześniej nie było. Niemcy specjalizowali się w przemyśle, a teraz muszą nagle konkurować z coraz większą liczbą państw. Na dodatek jesteśmy najdroższym krajem na świecie pod względem kosztów energii dla firm. Nawet gdybyśmy to subsydiowali, nie ma możliwości, aby Niemcy były tańsze niż USA. I nawet nasz przemysł samochodowy zderzy się ze ścianą – nasze koncerny samochodowe staną się za jakiś czas młodszymi partnerami chińskich firm.
A co to oznacza dla Polski? Nasz przemysł jest zależny od Niemiec. Zawsze baliśmy się, że jeśli w Niemczech będzie kryzys, Polska bardzo ucierpi.
– Zagrożenie jest oczywiste. Gdy Niemcy zaczną mieć jeszcze większe kłopoty, z pewnością ucierpią na tym polscy podwykonawcy. Myślę jednak, że ucierpią mniej niż podwykonawcy w Niemczech. Niemieccy producenci nie znikną, tylko przeniosą produkcję do tanich lokalizacji. I Polska będzie w stanie częściowo na tym skorzystać.
Myślę, że siłą Polski jest elastyczność. Niemcy nie rozumieją, że jeśli świat się zmienia, trzeba robić coś innego. Pochodzę z Zagłębia Ruhry, gdzie rodziny pracują w tej samej branży od pokoleń. Ludzie nie są przyzwyczajeni do myślenia: „Nie produkujemy już stali, więc się przekwalifikuję. Zajmę się IT. I zacznę od nowa”. Na dodatek mają coraz większe oczekiwania – niemieckie związki zawodowe domagają się czterodniowego tygodnia pracy. Mamy też jeden z najwyższych wskaźników zwolnień chorobowych na świecie.
Polska odczuje skutki upadku Niemiec, ponieważ są to efekty sieciowe. Myślę jednak, że wyjdzie z tego szybciej niż Niemcy i stanie na nogi. W przypadku Niemiec nie jestem tego pewien.
Wolfgang Münchau (ur. 1961) jest uznawany za jednego z czołowych światowych komentatorów ekonomicznych. Przez wiele lat pisał komentarze w „Financial Times”. Jego najnowsza książka „Kaput”, błyskotliwa analiza niemieckiego kryzysu gospodarczego, ukaże się niebawem w Polsce nakładem wydawnictwa MT Biznes.
