Książę Józef Poniatowski. Jego życiorys to gotowy scenariusz. Od bon vivanta do bohatera narodu

Gdyby jego losy potoczyły się inaczej, konny pomnik księcia zamiast na Krakowskim Przedmieściu mógłby stać w Wiedniu i sławić austriackiego generała, a nie ulubionego bohatera Polaków — mówi prof. Jarosław Czubaty.

  • Więcej ciekawych historii przeczytasz na stronie głównej „Newsweeka”

Prof. Jarosław Czubaty: Wybitny historyk Szymon Askenazy w jednym z tekstów zawarł bardzo emocjonalny passus o tym, że właściwie poza legionistami Dąbrowskiego we Włoszech i Legii Naddunajskiej w Niemczech polska elita polityczna dobrze się w tym — jak to ujął Askenazy — „błotku porozbiorowym” poczuła. Tak świetnie odnalazła się w nowych warunkach, że aż trochę wstyd. Askenazego wyraźnie bolało, że nie było gwałtownych demonstracji politycznych ani żadnych przejawów oporu.

To dotyczyło też zaboru pruskiego. Owszem, Legiony cieszyły się sympatią, były pojedyncze demonstracje patriotyczne, raczej ludzi młodych, ale trudno tu mówić o jakiejś masowości.

— W Warszawie istniały dwie rywalizujące ze sobą koterie wywodzące się ze środowiska magnackiego. Pierwsza z nich to Blacha, czyli towarzystwo skupione wokół księcia Józefa Poniatowskiego (1763-1813), zwanego Pepim, urzędujące w pałacu Pod Blachą. Strasznie sfrancuziałe.

— Tak jest. Zajmowali się głównie przyjemnym spędzaniem czasu za duże pieniądze. To było towarzystwo, w którym czytało się francuskie romanse, oglądało francuskie sztuki, mówiło po francusku — po prostu wielki świat. Oczywiście urządzano też bale, wystawne uczty, a czasem zwykłe pijatyki.

— Był synem Andrzeja Poniatowskiego, brata króla Stanisława Augusta [matką księcia była austriacko-czeska arystokratka Teresa Maria Kinsky von Wchinitz und Tettau, dama dworu cesarzowej Marii Teresy — red.], i to pokrewieństwo mu również szkodziło. Ze źródeł wynika, że jeśli ktoś znał Poniatowskiego i bywał u niego Pod Blachą albo w jego drugim pałacu w Jabłonnie, to go bardzo lubił. Jednak Blacha była zamkniętym, bardzo snobistycznym środowiskiem.

Dla ludzi z zewnątrz mógł rzeczywiście prezentować się nieciekawie. Był ostro krytykowany, nawet nie tyle z powodu swojego zachowania, ile za ekscesy otaczającej go kompanii, w której nie brakowało zwykłych awanturników ani wydrwigroszów.

Ale nocne ekscesy, awantury czy pojedynki nie były wyłączną domeną Blachy. To samo wyczyniała druga magnacka koteria, Towarzystwo Przyjaciół Ojczyzny skupione wokół Wincentego Krasińskiego, przyszłego dowódcy szwoleżerów, którzy będą szarżować pod Somosierrą. Ludzie z tego kręgu także dokazywali, ile wlezie. W jednym z pamiętników mamy opisy niewybrednych żartów, jakich dopuszczali się w stosunku do przyjezdnych prowincjuszy, którzy próbowali odnaleźć się w wielkim świecie Warszawy.

Było to grono 19-, 20-latków, którzy spotykali się w pałacu Małachowskich na Krakowskim Przedmieściu [dziś to pałac Czapskich, siedziba Akademii Sztuk Pięknych], w sali z popiersiem Tadeusza Kościuszki. Nosili fraki z lakierowanymi na czarno guzikami z kotwicą i napisem „nadzieja”. Ten lakier z czasem się ścierał i napis stawał się coraz wyraźniejszy, co miało czytelną wymowę.

Towarzystwo Przyjaciół Ojczyzny stawiało się w patriotycznej kontrze do kosmopolitycznej Blachy: nie widać, żeby ten kosmopolityczny książę Pepi jakoś specjalnie płakał za ojczyzną, ale my jesteśmy inni, wciąż o nią zatroskani, myślimy o niej.

Obie te koterie, choć teoretycznie tak różne, budziły niechęć. Zresztą trudno byłoby określić, czym się naprawdę zajmowały i czy uprawiały konkretną działalność polityczną.

— Napoleon poczuwał się do tego, by zaspokoić aspiracje Polaków. Poparli go, więc dostali własne państwo: urzędy, sądy, szkolnictwo, armię, parlament i własnego władcę. Ale w negocjacjach z carem przystał na to, że nowe państwo nie może nazywać się Polska. W drodze powrotnej z Tylży do Petersburga Aleksander I drwił w liście do wielkiej księżnej Katarzyny: „Na szczęście nie ma mowy o żadnej Polsce, jest tylko jakieś śmieszne Księstwo ­Warszawskie”.

— Owszem, co ważne, bo reprezentował grupę, na której Napoleonowi najbardziej zależało. W niewielkim stopniu interesowała go średnia szlachta, która decydowała o wszystkim na prowincji. Cesarz oczekiwał poparcia magnaterii, w początkach XIX w. nazywanej już arystokracją. W zaborze pruskim nie było jej jednak dużo, wielkie majątki znajdowały się głównie na dawnych wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej — na Wołyniu, Podolu, Litwie, w Galicji.

W Wielkopolsce czy na Mazowszu były zaś rody, które wśród przedrozbiorowej arystokracji zajmowałyby miejsce w trzecim-czwartym rzędzie. Tymczasem w 1807 r. geopolityka wysunęła je na pierwszy plan. Do 1809 r. w Księstwie było zaledwie kilka naprawdę znaczących nazwisk: oprócz Poniatowskiego Stanisław Małachowski, Feliks Łubieński czy Stanisław Kostka Potocki, który miał rezydencję w Wilanowie.

— W charakterystyczny sposób wyjaśnił to Poniatowski, którego do przyłączenia się do cesarza gorąco namawiali Józef Wybicki oraz słynny francuski kawalerzysta marszałek Joachim Murat. W jednym z listów do Napoleona książę pisał, że reprezentuje grupę ludzi, którzy po prostu mają dużo do stracenia. Nie są emigrantami, którzy przybyli znikąd i jak się coś nie uda, to wyjadą z powrotem do Włoch czy Paryża. Był to niewątpliwie prztyczek w nos dla generała Dąbrowskiego. „My tu zostaniemy — wyjaśniał książę — bo mamy majątki ziemskie, rodziny”. Pamiętajmy, że wystąpienie przeciw królowi Prus było uznawane za zdradę stanu, za którą groziła kara śmierci, a już na pewno konfiskata majątku.

Poniatowski wyraźnie dawał do zrozumienia Napoleonowi, że jeśli mają stanąć po jego stronie, to powinni usłyszeć, że walka toczy się o odbudowę Polski. Tyle że cesarz nie chciał powiedzieć tego otwarcie.

— „Po dojrzałej rozwadze”, jak pisał. Prawdopodobnie uznał, że nie ma co wybrzydzać, tylko trzeba działać dla dobra Polski w takich warunkach, jakie są.

Niektórzy historycy uważają, że na jego decyzję mogła też wpłynąć obawa, że na czele tworzącego się wojska stanie Dąbrowski, choć formalnie Poniatowski miał wyższą rangę i dłuższy staż jako generał.

— Paradoks polegał na tym, że ogromną władzę nad wojskiem — kierowanie jego organizacją, zapewnieniem mu uzbrojenia, umundurowania, zaopatrzenia czy szkolenia — dostał człowiek, który okropnie nie lubił działalności biurowej ani organizacyjnej. Jego władza jeszcze wzrosła, gdy w 1808 r. z Księstwa wycofał się francuski III Korpus Wielkiej Armii marszałka Louisa Davouta i przekazał Poniatowskiemu zwierzchnictwo wojskowe w Księstwie.

Pełnienie funkcji ministra wojny łączyło się z codziennymi zmaganiami z monstrualną biurokracją. Trudno to robić człowiekowi, który z upodobaniem wstaje o dziesiątej, ponieważ poszedł spać późną nocą, podczas której dobrze się bawił.

Mimo to organizacja armii postępowała, bo całą papierkową robotę wykonywało za księcia kilku zaufanych współpracowników, m.in. gen. Józef Rautenstrauch czy gen. Stanisław Fiszer, dawny adiutant Kościuszki i pracoholik. To głównie on ślęczał nad papierami, a potem jedynie wyjaśniał księciu najważniejsze kwestie i podsyłał dokumenty do podpisu.

Poniatowski nie był organizatorem, lecz żołnierzem, i trzeba przyznać, że w tej roli świetnie się odnajdywał. W pamiętnikach oficerów czytamy, jak nad ranem wpadał do koszar, np. 2. Pułku Piechoty, i bez względu na to, jaka była pogoda — czy lało, czy trzaskał mróz i sypał śnieg — wyciągał ich na jakieś forsowne marsze po okolicy. A później życzył smacznego przed śniadaniem i zostawiał ich w koszarach. O dziwo, wszyscy byli zachwyceni.

Z raportów Poniatowskiego wysyłanych do Paryża wyraźnie wynika, że był bardzo przejęty swoją funkcją. Zabiegał o finansowanie armii, o uzbrojenie, dostrzegał niebezpieczeństwa związane z coraz intensywniejszymi przygotowaniami Austrii do wojny z Francją, a więc i z Księstwem. Polska armia, formowana w dość trudnych warunkach, bo pieniędzy w skarbie zwykle nie było albo szybko się kończyły, przedstawiała jednak sporą wartość.

— Dysproporcja sił była bardzo duża, ponieważ do Księstwa wkroczył liczący około 30 tys. żołnierzy korpus arcyksięcia Ferdynanda d’Este, wnuka cesarzowej Marii Teresy. Na terytorium Księstwa nie było już armii francuskiej, przeciw Austriakom stanęły więc tylko polskie legie i kilkutysięczny kontyngent saski, który zresztą po Raszynie wycofał się do ojczyzny.

Bitwa została stoczona na terenie dobrze wybranym przez Polaków, który sprzyjał uporczywej obronie. Były tam liczne groble otoczone bagienkami, a podmokły teren nie pozwalał się rozwinąć kawalerii, której Austriacy mieli więcej, ani ich piechocie. Arcyksiążę Ferdynand chciał chyba sprawę załatwić szybko, podobnie zapewne myśleli jego generałowie, którzy planowali, że z dużą przewagą uderzą czołowo i zepchną Polaków. Nisko oceniali wartość bojową polskiego wojska, ale raczej nie przemyśleli swojej taktyki, bo ich ataki przypominały bicie głową w mur.

— To była jedna z tych sytuacji, w których — jak twierdzili współcześni — książę czuł się najlepiej. Polacy pozycje obronne porzucili dopiero o zmroku.

O tym, kto wygrał bitwę, decydowały w tamtych czasach różne kryteria, np. liczba zdobytych sztandarów czy jeńców wziętych do niewoli. Tyle że Austriacy pod Raszynem nic nie zdobyli. Zwycięzcą mógł się też czuć ten, kto przenocował na polu bitwy, a że Polacy wycofali się w kierunku Warszawy, miejsce walki opanowali Austriacy, teoretycznie więc to oni zwyciężyli. Nic im to jednak nie dało.

— Dowodził V Korpusem Wielkiej Armii, zwanym polskim, który liczył niemal 40 tys. żołnierzy. Początkowo był krytykowany za nieudany pościg za Bagrationem w pierwszych tygodniach kampanii moskiewskiej. Zdaniem Napoleona, co ten zresztą brutalnie sformułował w rozmowie z księciem, działał on za wolno.

Ale już następnego dnia po szturmie na Smoleńsk (16-18 sierpnia) — jak to któryś z historyków opisał — na polski korpus „spadła lawina krzyży Legii Honorowej”. No, może z tą lawiną to przesada, ale było ich naprawdę dużo.

Z kolei pod Borodino (5-7 września) Poniatowski wykonywał bardzo napoleoński manewr obejścia lewego skrzydła Rosjan i gdyby się on udał, armia Kutuzowa miałaby poważne kłopoty. Niestety, nie udał się, lecz trudno winić księcia, ponieważ walki toczyły się na terenie zalesionym, na którym nie sposób było dobrze manewrować.

Poniatowski nigdy przesadnie nie ryzykował, rzucał do ataku raczej niewielkie oddziały i unikał generalnego natarcia. Niektórzy historycy twierdzą, że obawiał się bezpowrotnej utraty polskich żołnierzy. Ale w bardzo zaciętej bitwie osłonowej pod Winkowem (18 października 1812 r.), resztki V Korpusu walczyły naprawdę ofiarnie. Polacy świetnie spisali się nad Berezyną, choć Poniatowski już nie odgrywał dawnej roli — wyeliminowała go kontuzja po przygnieceniu przez konia.

— Określenie „opcja prorosyjska” jest nieadekwatne, nie oddaje istoty rzeczy. Książę Adam Jerzy Czartoryski, przyjaciel cara i niegdyś jego bliski współpracownik, wyraźnie pisał, że nie chodzi ani o szlachtę rosyjską, ani o samą Rosję, bo to państwo zacofane, despotyczne, rządzące się przestarzałymi prawami. Natomiast ma liberalnego, wykształconego i przyjaznego Polakom władcę. I to na niego stawiał książę. Uważał, że Aleksander — sam jeden, nawet mimo niechęci swych dygnitarzy i generałów — będzie protektorem sprawy polskiej.

Z korespondencji, która krążyła w kręgach arystokratycznych, głównie Zamoyskich i Czartoryskich, szyfrowanej zresztą w dość naiwny sposób, wynika, że Poniatowski bez wątpienia wiedział, co się dzieje. W tych listach napisano, że „do sprawy jasnej i pewnej na pewno przystąpi”. Wiemy również, że ze strony zwolenników opcji proaleksandryjskiej popłynęła sugestia, żeby książę został w Krakowie i albo poddał się zbliżającym się do miasta Rosjanom, albo ogłosił ­neutralność.

Poniatowski najwyraźniej odpowiedział — sądząc z tego, co się wydarzyło później, bo nie mamy jego listów — że może tak zrobi, ale niech Aleksander najpierw otwarcie powie, że odbuduje Polskę. W sformułowaniu o „sprawie jasnej i pewnej” chodziło bowiem właśnie o to, żeby publicznie to ogłosił.

Książę postanowił poczekać, ale z każdym dniem był pod coraz większą presją zwolenników oddania się pod protekcję cara. Oczywiście mógł ogłosić neutralność, lecz łączyło się to z wielkim ryzykiem, bo wyobraźmy sobie, że zostałby w Krakowie razem z wojskiem, które znalazłoby się w rosyjskiej niewoli, a Aleksander nie ogłosiłby wskrzeszenia Polski. Mogło być też tak, że Poniatowski ogłosiłby neutralność, a Napoleon pokonałby Rosjan i ich koalicjantów. Bo dlaczego miałby przegrać? W Rosji mu nie poszło, ale miał pecha. Jego zwycięstwo wcale nie było wykluczone. I co wtedy?

— Oczywiście. I pogrzebałby sprawę polską na dobre.

Te wahania trwały do chwili, gdy pod Kraków zbliżył się korpus rosyjski gen. Fabiana Sackena. By zyskać na czasie, Poniatowski, zapewne za radą zwolenników porozumienia z Aleksandrem, poprosił go o zawieszenie broni. Ale Sacken się nie zgodził. Odpowiedział, że nie ma w tej sprawie żadnych instrukcji od cara. Wtedy Poniatowski zrozumiał, że to nie jest „sprawa jasna i pewna”. Zdecydował, że razem z armią wycofa się do Saksonii i dołączy do Napoleona.

To jest moim zdaniem moment symboliczny: żołnierz i arystokrata, który w początkach XIX w. uchodził za lekkoducha i utracjusza, po upływie 12 lat stał się mężem stanu. Musiał podjąć decyzję, która rzutowała na przyszłość państwa i narodu. Gdyby Napoleon wygrał, ta decyzja okazałaby się dla losów sprawy polskiej fundamentalna. Oczywiście stał też za nią — i tego nie można lekceważyć — wojskowy honor. Nie wypada zostawiać sojusznika i protektora w trudnej sytuacji.

— Wcale nie jestem pewien, czy Poniatowski zostałby w Krakowie. Bo to byłaby sytuacja, w której musiałby podjąć decyzję nie tylko jako wojskowy, lecz także jako polityk, mąż stanu, myślący w kategoriach interesu narodowego.

Zresztą to, że Poniatowski pozostał wierny Napoleonowi, nie zaszkodziło Polakom w oczach cara. Aleksandrowi tłumaczono, że dowodzi to rycerskiego charakteru narodu, który będzie tak samo wierny każdemu władcy, którego pokocha. I Aleksander był tym zachwycony.

— Przewaga sprzymierzonych była ogromna: mieli ok. 320 tys. żołnierzy, a Napoleon — ok. 165 tys. Bitwa potoczyła się tak, że Francuzi musieli zastosować tzw. obronę okrężną, czyli front przebiegał dookoła nich niemal z każdej strony. Dramat polegał na tym, że istniała z tego kotła tylko jedna droga, którą można było przedostać się na Zachód: do Niemiec i dalej do Francji. Tymczasem znaczna część wojsk napoleońskich, w tym korpus Poniatowskiego, znajdowała się na drugim brzegu Elstery i łączył je z tą drogą odwrotu tylko jeden kamienny most.

Kiedy w ostatnim dniu bitwy wszystko zaczęło się walić, resztki korpusu księcia zaczęły się wycofywać. Most miał być wysadzony w powietrze w ostatniej chwili, po przejściu żołnierzy. Napoleon powierzył to zadanie jakiemuś oficerowi, ten jednak zniknął. W końcu przy moście został jakiś podoficer, który wysadził go za wcześnie, gdy znaczna część sił francuskich i polskich znajdowała się jeszcze na drugim brzegu rzeki.

I wtedy zaczęły się rozpaczliwe próby forsowania Elstery. Marszałek Étienne Macdonald skoczył do wody, uczepił się jakiegoś złamanego drzewa i dopłynął do drugiego brzegu. Z kolei Poniatowski, który był już kilkukrotnie ranny, miał gorączkę i był wyczerpany, w otoczeniu eskorty i adiutantów przebił się do brzegu Elstery i szukał dogodnego miejsca do przeprawy. W pewnym momencie zobaczył żołnierzy, których wziął — nie wiadomo, czy słusznie — za nieprzyjacielską piechotę. Czując zagrożenie, podjął próbę przepłynięcia rzeki razem z koniem.

Elstera nie była ogromną rzeką, ale została uregulowana. Jej brzegi umocniono, trudno więc było wydostać się na drugi brzeg. Razem z księciem skoczył do wody, również z koniem, jego francuski adiutant kpt. Hipolit Blechamps, który jednak od razu utonął. Poniatowskiemu udało się dotrzeć na drugą stronę Elstery, ale kiedy jego koń próbował wspiąć się na brzeg, książę dostał kolejny postrzał. Prawdopodobnie szarpnął wtedy konia, który stracił równowagę, i razem wpadli do wody. Dopiero po kilku dniach wyłowiono ciało księcia.

— Bardzo inteligentną charakterystykę księcia zawarł w swoich pamiętnikach „Trzy po trzy” [spisanych w połowie lat 40. XIX w. — red.] Aleksander Fredro, w czasach napoleońskich nastoletni oficer kawalerii. Napisał, że Poniatowski nie był wybitnym dowódcą ani strategiem, natomiast od 1809 r. stał się wcieleniem bohatera narodowego.

Fredro ujął to tak: „Na dzielnym koniu, dzielny jeździec, nieugiętego męstwa, świetnego honoru, pięknej postaci, wąs czarny, czapka na bakier, był ideałem polskiego wodza. Gdyby był nad brzegiem piekła krzyknął: »Za mną, dzieci!…«, w piekło skoczono by za nim”.

Poniatowski uosabiał nasze wyobrażenia o charakterze narodowym. Jeszcze za życia stał się bohaterem zbiorowej wyobraźni. Nie bez powodu obrazy Horace’a Verneta ukazujące śmierć księcia, reprodukowane na masową skalę, wisiały w tysiącach polskich domów przez następne sto lat. Postać wdzięczna dla historyka i czytelnika, bo jego życiorys to gotowy scenariusz. Wszyscy lubimy filmy, w których następuje przemiana bohatera, a w przypadku Poniatowskiego mamy do czynienia z całkowitą przemianą — od utracjusza, bon vivanta i kosmopolitycznego arystokraty, który mógłby się zastanawiać, czy tak naprawdę jest Austriakiem (wychowywał się wszak w Wiedniu i służył w austriackim wojsku), Czechem czy Polakiem, do naczelnego wodza polskiej armii i polskiego męża stanu. To była fantastyczna ewolucja.

Konny pomnik księcia stoi dziś przed pałacem prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Przed wojną stał w równie reprezentacyjnym miejscu — przed pałacem Saskim.

Przy okazji takich rozważań zwykle podkreślam, że gdyby biografia księcia potoczyła się inaczej, jego konny pomnik mógłby stać dziś na jednej z ulic Wiednia, bo w tej alternatywnej wersji życiorysu Poniatowski zapewne też walczyłby pod Lipskiem, tylko jako dowódca korpusu austriackiego.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version