Plany zakupu koreańskich FA-50 budziły zdziwienie już w momencie podpisania kontraktu, czego nie ukrywali eksperci i wojskowi, którzy optowali za dokupieniem kolejnych F-16. Nawet używanych. Okazuje się, że Mariusz Błaszczak podrzucił kukułcze jajo.
We wrześniu 2022 r. ówczesny szef MON Mariusz Błaszczak w obecności prezydenta Andrzeja Dudy z wielką pompą podpisał umowę na zakup 48 lekkich myśliwców FA-50 Golden Eagle za kwotę 3 mld dol., które miały zastąpić posowieckie MiG-i 29 i Su-22. Dziś okazało się, że umowa pisana na kolanie spowodowała, że przez trzy miesiące samoloty były uziemione.
Najpierw portal Defence24 poinformował w lutym, że dokumentacja techniczna dotycząca FA-50 wymaga uzupełnienia, by sprostać wymaganiom polskiego prawa, mimo że minęło półtora roku od podpisania umowy. Potem MON oświadczył, że nie doszacowało kosztów zakupów sprzętu pomocniczego i dostosowania infrastruktury.
Okazało się także, że sprzęt był zamawiany bez strategicznych analiz i konsultacji z wojskowymi. Znów armia otrzymała sprzęt, którego nie chciała i nie oczekiwała. Jak to miało miejsce w przypadku śmigłowców S-70i, AW-101 i granatników przeciwpancernych dla WOT.
Z kolei Onet poinformował, że nadal nie ma certyfikatu na materiał pirotechniczny zastosowany w fotelach wyrzucanych. Winę za to ponosi poprzednie kierownictwo MON, które nie zadbało, aby do Polski dotarł pełnowartościowy sprzęt.
Kolejne podejście do FA-50
Szkolna wersja koreańskiego produktu znana jest już w Polsce, prawie dekadę temu T-50 brał udział w przetargu na samolot szkolno-treningowy dla polskich Sił Powietrznych. Wówczas przegrał postępowanie, a główną przyczyną była zbyt wysoka cena.
Lockheed Martin UK, który oferował koreański produkt, życzył sobie 1,803 mld zł. Rząd planował wydać 1,2 mld zł. Rząd PO-PSL zdecydował się na zakup tańszych włoskich M-346. Był to duży błąd. Włosi nie wywiązywali się z umowy, program łapał kolejne opóźnienia, a serwis kupionych maszyn pozostawia nadal wiele do życzenia.
T-50 miał wówczas wielu zwolenników w Siłach Powietrznych i wśród specjalistów. Podkreślano, że konstrukcja w znacznej mierze jest oparta o F-16, więc zachodzi bardzo duża wymienność części, co z kolei przełożyłoby się na niższe koszty obsługi w całym cyklu życia.
Gdyby przed laty wybrany został T-50, dziś niemal każdy przyklasnąłby przy wyborze wersji szkolno-bojowej, a potem bojowej. Jest to bowiem świetny, lekki samolot, choć nie może się równać do F-16.
Dlaczego FA-50?
O zastąpieniu poradzieckich maszyn mówiło się od 2010 r. Wciąż jednak na przeszkodzie stawał brak pieniędzy. Ostatecznie modernizację techniczną znacznie przyspieszyła seria katastrof myśliwców MiG-29. Rząd w ramach programu Harpia postanowił w pilnym trybie kupić samoloty F-35A Lightning II.
PiS planował do 2030 r. skompletować dwie eskadry, które trafią do dwóch baz lotniczych. W sprawie kolejnej rozważano zakup używanych F-16, które byłyby pomostem do czasu dostarczenia fabrycznie nowych Jastrzębi. Błaszczak po powrocie z wizyty w Korei Południowej zaskoczył wszystkich, informując o planach zakupu FA-50. Twierdził, że FA-50 miałyby pozwolić na wymianę sprzętu we wszystkich eskadrach. Zatem MON nie tylko chciał zastąpić radzieckie konstrukcje, ale także utworzyć dwie nowe eskadry, co wynika z wielkości planowanych zakupów.
Uzupełnienie głównej floty
Jeszcze niedawno Polska planowała ograniczyć się do posiadania dwóch typów samolotów bojowych: F-35 i F-16. Miało to ułatwić logistykę, szkolenie i obniżyć koszty eksploatacji. Co prawda FA-50 ma zbieżne z F-16 aż 80 proc. części, ale nie oznacza to, że jest z nim porównywalny, a obsługa techniczna i szkolenie jest identyczne, choć w MON za czasów PiS upierano się, że „nie będzie aż tak wiele odstawał pod względem możliwości od F-16”. Nie jest tak do końca.
Obecnie dostarczono tuzin FA-50GF. Skrót pochodzi od określenia Gap Filler, czyli rozwiązanie pomostowe. Dostarczona dwunastka ma służyć do szkolenia pilotów i obsługi naziemnej na nowym typie maszyny. Dostarczone w pierwszej serii samoloty mają ograniczone zdolności bojowe. Mogą przenosić jedynie przeciwlotnicze pociski krótkiego zasięgu, co powoduje, że można ich użyć przede wszystkim do samoobrony. Głównym orężem są bomby i pociski powietrze-ziemia. Oznacza to, że koreański produkt jest głównie samolotem bliskiego wsparcia wojsk lądowych, nowocześniejszym Su-22, choć ze znacznie mniejszym udźwigiem.
Koreański produkt może przenieść 4 tony uzbrojenia, amerykański — 7,5 t., a radzieckie Su-22, które ma zastąpić, maksymalnie 4,2 t. W przeciwieństwie do Su-22, FA-50 posiadają radiolokator. Gorszy niż ten używany w F-16, jednak nadal nowocześniejszy niż radiolokator używany w polskich MiG-ach i Suchojach.
Dopiero wersja, która ma trafić do Polski w późniejszych partiach, ma posiąść zdolności do przenoszenia pocisków powietrze-powietrze dalekiego zasięgu i pocisków przeciwokrętowych. Będą mogły przenosić pociski powietrze-powietrze bliskiego zasięgu, ale także dalekiego zasięgu AIM-120 AMRAAM. Otrzymają lepsze stacje radiolokacyjne i znane z F-16 optoelektroniczne zasobniki obserwacyjno-celownicze Lockheed Martin AN/AAQ-33 Sniper ATP, które służą do identyfikacji, wyboru i naprowadzania na cele kierowanego uzbrojenia w każdych warunkach pogodowych, w dzień i w nocy.
Nadal jednak dużym ograniczeniem jest niewielki promień działania, który znacznie ogranicza możliwości utrzymywania patroli powietrznych, a w tym miał m.in. wyręczyć droższe w eksploatacji F-16. FA-50 ma zasięg 1850 km, F-16 aż 3200 km.
Pod wieloma względami FA-50 nie jest w stanie zastąpić F-16, a jedynie może być ich uzupełnieniem. Podobnie postąpili Amerykanie. USAF stworzyło studium „TacAir”, które skupia się nad możliwością pozyskania taniego samolotu myśliwskiego, który mógłby zastąpić F-16 podczas wykonywania najprostszych zadań: air policing (patrolowanie przestrzeni powietrznej) wewnątrz kraju czy na drugorzędnych kierunkach oraz atakowania słabo chronionych celów, czyli tych, gdzie wykorzystywanie drogich i kosztownych w utrzymaniu maszyn byłoby przesadą.
FA-50PL spełnia te kryteria, choć może dziwić, że Polska zdecydowała się na takie rozwiązanie. Jest to krok, na który nie decydują się państwa wielkości Polski. Te wolą dołożyć i kupić samoloty wielozadaniowe z prawdziwego zdarzenia, które zapewnią pełen wachlarz możliwości.
FA-50 jest lekkim myśliwcem, kupowanym przez państwa, których nie stać na samoloty wielozadaniowe pokroju F-16, Rafael czy Eurofighter. Sama Korea zamówiła 60 sztuk, aby zastąpić nimi przeciwpartyzanckie samoloty A-37 Dragonfly i wiekowe F-5 Tiger II. Pierwsze zastąpiono w całości. Drugich pozostało w linii około 200, a Korea zdecydowała, że wymiana ich na FA-50 jest nieopłacalna i lepiej poczekać na nową konstrukcję o lepszych parametrach. Ich FA-50 zostały przebudowane z wersji treningowej i służą obecnie jako maszyny, które mają podtrzymać zdolności bojowe pilotów.
Brak ciągłości systemu szkolenia
Zakup FA-50 kolejny raz pokazuje również, że MON nie potrafi planować długoterminowo i każdy minister ma własne zdanie i wizję przyszłości Sił Zbrojnych. Koreański samolot mógł trafić do Polski już przed laty i to na nim można było budować system szkolenia, a także być uzupełnieniem dla F-16.
Błaszczak zapowiadał, że samoloty mają nie tylko latać bojowo, ale także być częścią systemu szkolenia. Ma to pozwolić na oszczędności i zachowanie resursów F-16 i F-35. Można więc przypuszczać, że nowe skrzydło będzie jednostką szkolno-bojową. Trochę to stawia na głowie system szkolenia w Siłach Powietrznych. Od zakupu M-346 Bielik cały system szkolenia na samoloty odrzutowe jest oparty na tych maszynach. Pojawienie się FA-50 stawia pod znakiem zapytania sens budowania systemu szkolenia przez ostatnią dekadę.
Chyba że jest to odpowiedź na zapaść szkolenia, a zakup ma być naprawieniem błędów sprzed dekady. Najwyższa Izba Kontroli ujawniła, że połowa używanych Bielików stoi niesprawna, a producent, u którego rząd PiS kupił śmigłowce, nie wywiązuje się z terminów dostaw części zamiennych. Według raportu NIK aż 40 proc. pilotów, którzy ukończyli szkołę w Dęblinie w specjalności pilot samolotu odrzutowego, nigdy nie siedziało za sterami takiej maszyny, a szkolenie musi być dalej prowadzone w docelowych jednostkach. Kupiono bardzo dobre lekkie myśliwce, jednak niepasujące do polskiej doktryny użycia sił powietrznych i wypracowanego systemu szkolenia. Teraz jedno i drugie trzeba będzie dopasować do kupionych maszyn, a nie odwrotnie.
Wydaje się, że decyzja o zakupie FA-50 miała dwa podłoża. Po pierwsze liczono, że w pakiecie z czołgami K2 i haubicami samobieżnymi K9 będzie taniej. Po drugie, FA-50 jest bezsprzecznie tańszy w eksploatacji od F-16 i F-35, co wydaje się, że prócz terminu dostaw, było główną przyczyną wyboru polskich polityków.
Zakup można usprawiedliwiać także wzorowaniem się na Amerykanach, co w PiS było celem samym w sobie. Z tym że w USA F-7 ma być dodatkiem do posiadanej floty nowoczesnych maszyn, a w Polsce FA-50 stanie się najliczniejszym posiadanym typem.