Nie ma nic złego w tym, że boimy się o swoje dzieci i chcemy je chronić. Najważniejsze jednak, byśmy umieli wypośrodkować swój lęk. Niekiedy trzeba zaryzykować, bo świat nie czyha na nasze dzieci. Nie czeka, aż wyjdą z domu, by rzucić się na nie z naostrzonymi pazurami – mówi psycholog rozwoju dr Konrad Piotrowski.

Dr Konrad Piotrowski: Gdy byłem dziesięciolatkiem i trwały wakacje – o dziewiątej, a nawet dziesiątej wieczorem.

– Wątpię, choć godzina powrotu dziecka do domu powinna zależeć od kontekstu i środowiska, w którym dorasta. Ja wychowywałem się w małej miejscowości pod Warszawą w latach 80. Znałem tam każdy kąt, znałem sąsiadów. Z kolei moja córka nie mogła w tym samym wieku wracać tak późno. Mieszkamy w centrum Warszawy i niemal dwumilionowa metropolia po zmroku nie jest najbardziej odpowiednim miejscem dla dziesięciolatki.

– Kilka dekad temu dzieci nie miały zbyt wysokiej pozycji w rodzinie. Ich rola ograniczała się do słuchania dorosłych i nieprzeszkadzania im. Ale dziś są naszym oczkiem w głowie, a ich „wartość” w oczach rodziców wzrosła. Może i mamy ich obecnie coraz mniej, ale za to inwestujemy w nie coraz więcej. Zarówno czasu, jak i emocji. To naturalne, że jeśli ktoś staje się dla nas tak ważny, znacznie bardziej troszczymy się o niego, dbamy czy boimy. W średniowieczu, gdy większość dzieci umierała przed osiągnięciem dojrzałości, ludzie nie byli z nimi silnie związani. Po prostu nie było to rozsądne. Potem przyszedł XVIII wiek, czasy oświecenia, i pojawił się nurt filozoficzny, który po latach doprowadził nas tu, gdzie jesteśmy. Ale gruntowna zmiana postaw rodzicielskich i pozycji dziecka w rodzinie dokonała się w latach 60. Psycholodzy mocno maczali w tym swoje palce. Przeprowadzili wtedy szereg fundamentalnych badań, które zrewidowały wiele wcześniejszych przekonań na temat wychowania. Wraz z lekarzami skutecznie zniechęcali do tzw. rodzicielstwa autorytarnego, w którym dominowały zakazy, nakazy i kary. Ten model wychowania zastąpiło rodzicielstwo – choć nadal oparte na autorytecie – zaangażowane emocjonalnie, skierowane na dziecko i jego potrzeby. Nic więc dziwnego, że skoro jesteśmy z nim tak związani i skoncentrowani na zapewnieniu mu jak najlepszych warunków, a ono nie wraca do domu, zaczynamy czuć niepokój. Zresztą, lęk o jego bezpieczeństwo to dziś jedna z najczęstszych obaw rodziców.

– Mamy obecnie większy dostęp do mediów. To zaś przyczynia się do wzrostu świadomości niebezpieczeństw. Mało tego, jesteśmy nieustannie bombardowani negatywnymi informacjami. Tu pedofile! Tam pijani kierowcy! Oczywiście, kiedyś też byli, ale słyszeliśmy o nich znacznie rzadziej.

Dobrym przykładem, jak bardzo nie zdawano sobie sprawy z zagrożeń, było miejsce, w którym jako dziecko bawiłem się z kolegami. Wiele czasu spędzaliśmy nad Narwią, wcale nie taką malutką rzeką. Gdy informowaliśmy rodziców, że idziemy się kąpać, rzucali tylko: „To na razie!”. Zero pytań, kiedy wrócimy, czy przyszykowaliśmy sobie kanapki i – co chyba najważniejsze – czy zabraliśmy ze sobą kapok. A bardzo by nam się przydał, bo organizowaliśmy zawody, kto szybciej przepłynie na drugi brzeg rzeki. Ani nam, ani rodzicom nie przyszło do głowy, że możemy się potopić. Serce mi staje na myśl, że moja córka bądź inne dzieci mogłyby dzisiaj robić to samo bez nadzoru dorosłych. Na szczęście prawie nikt do tego nie dopuszcza, a statystyka utonięć najmłodszych maleje. Czyżby dlatego, że Narew bądź inne rzeki stały się bezpieczniejsze? Nie. Po prostu jesteśmy bardziej świadomi zagrożeń.

– Oczywiście, że tak. Ale czy jest coś negatywnego w próbie ochrony własnych dzieci? Najważniejsze, byśmy umieli wypośrodkować swój lęk. Rodzicielstwo powinno być elastyczne, dostosowywać się do zmieniających się warunków. W pełni rozumiem, że dzisiaj część dorosłych ciągle się czymś zamartwia. Jednak są wśród nich tacy, którzy tracą nad lękiem kontrolę. Potem nie lecą całą rodziną na zagraniczną wycieczkę, bo obawiają się wypadku samolotowego, mimo że trudno o mniej ryzykowny środek transportu. Niekiedy jednak trzeba zaryzykować, choćby dla dobra dziecka i tego, żeby poznawało świat. Świat bowiem nie czyha na nasze dzieci. Nie czeka, aż wyjdą z domu, by rzucić się na nie z naostrzonymi pazurami.

– Niezwykle martwi nas przyszłość dzieci. Przez ostatnie trzydzieści lat wzrosły standardy życia, a w związku z tym oczekiwania, jakie mamy wobec siebie i najmłodszych. To charakterystyczne dla wielu zachodnich krajów, które promują indywidualizm. Znaczącą rolę odgrywa w nich edukacja jako przepustka do kariery zawodowej. Presja edukacyjna sprawia, że martwimy się i zastanawiamy nawet nad wyborem najlepszego żłobka czy przedszkola. Obawiamy się także, czy nasza błędna decyzja nie będzie miała wpływu na rozwój dziecka. Dlatego gdy tylko zbacza z tej ścieżki albo coś je od niej odciąga, rośnie w nas poziom lęku. Mówimy mu: „Chcesz grać jeszcze godzinę na trąbce? Wykluczone, bo za trzy dni sprawdzian!”. Niektórzy tworzą swoje wizje znacznie dalej wykraczające w przyszłość. Wydaje im się, że każda decyzja kilkulatka przybliża go bądź oddala od wymarzonej szkoły średniej czy ogólnie tej wspaniałej, wymarzonej przyszłości.

Lęk podsycają jeszcze oczekiwania wobec dziecka. Jeśli ich nie spełnia, rodzą się w nas wątpliwości, czy poprawnie wypełniamy swój rodzicielski obowiązek. To zabójcze dla wielu dorosłych, którzy zadręczają się myślą, jak wypadają w oczach innych rodziców czy szkoły. Skoro odczuwają niepokój, jeszcze bardziej zacieśniają kontrolę nad dzieckiem. A to już prosta droga do perfekcjonistycznego rodzicielstwa: „Źle! Niepoprawnie! Tu zrób lepiej, a tam inaczej”. Zachowanie takich dorosłych wynika z przekonania, że dziecko jest ich wizytówką, że świadczy o nich. Tymczasem, patrząc na rozwój osobowości, mają na nie o wiele mniejszy wpływ, niż im się wydaje.

– Bardzo różnie. Niektórzy zaczynają bić dzieci, bo wierzą, że tylko w ten sposób wychowają je na dobrego człowieka. Inni z kolei rzucają się w wir nadopiekuńczości. Nie wchodź na drzewo! Uważaj, jak idziesz do sklepu! Nie baw się tym, bo zrobisz sobie krzywdę! Celem takich dorosłych jest kontrolowanie każdego ruchu dziecka, wręcz śledzenie go. Zamyka się w swoim pokoju? To wydaje im się, że robi coś nielegalnego, i zakładają kamerkę w mieszkaniu. A gdy dziecko idzie do kolegi z bloku obok? Wtedy następuje lawina nerwowych pytań: „Do której będziesz? Kto z wami będzie? Nie okłamujesz mnie?”. Niektórzy rodzice, żeby mieć jeszcze większą pewność, instalują na telefonie dziecka aplikacje monitorujące jego położenie.

– Im większy w nas lęk, tym większe ryzyko, że przekażemy go dzieciom. One boją się często tego samego co my, dorośli. Jeśli tata powtarza, że boi się pszczół, na ich widok oblewają go poty i ucieka przed nimi, dziecko to przecież zauważa. Dochodzi do wniosku, że skoro wszechmocny rodzic tak się zachowuje, musi być coś przerażającego w pszczołach. Potem najprawdopodobniej zacznie reagować na nie w podobny sposób.

Jednak nie wszystkie lęki są tak klarowne i przejrzyste. Niektóre przekazujemy dziecku niewerbalnie. Jeśli nieustannie płaczemy czy zamartwiamy się w jego obecności, może dojść do procesu parentyfikacji. Wówczas dziecko opiekuje się naszymi lękami, a nie my jego. To niebezpieczny proces, z którego rzadko kiedy wychodzi się bez szwanku.

– Ich potrafią zaniepokoić całkowicie naturalne odruchy dziecka. Jeśli ono czegoś się boi, przybiega do nich i chce się przytulić, mówią mu: „Nic się przecież nie stało!”. Według nich to sposób, by wychować kogoś na samodzielnego człowieka. Takiego, który zachowa się jak w dowcipie, gdzie ojciec niesie córkę na rękach, zahacza jej głową o grzejnik, a ona, zamiast rozpłakać się z bólu, krzyczy zadowolona: „O, już grzeją!”. Bardzo współczuję dzieciom, które zawsze muszą być dzielne.

– Przez wiele lat dominował wzór dziecka, które nie rzuca się w oczy, ukrywa swoje potrzeby i lęki. Wielu dzisiejszych dorosłych, szczególnie 40— i 50-latków, wciąż idealizuje tę postawę. Choć ich dzieciństwo przypominało obóz przetrwania, wspominają je z rozrzewnieniem. Zachwalają nieskrępowaną wolność pod nieobecność dorosłych, którzy szukali po mieście papieru toaletowego czy stali w kolejce po kiełbasę. Idealizują to, że nikt nie pilnował ich na placu zabaw, nie chodził z nimi na sanki albo pokąpać się w jeziorze. Nie przeszkadza im nawet to, że nie mieli się komu wypłakać. „No i proszę – podsumowują – jakoś wyrośliśmy na porządnych ludzi!”. Szkoda, że już nigdy nie będą mogli się dowiedzieć, kim mogliby się stać, gdyby ktoś się nimi wrażliwie opiekował i poświęcał im czas.

Podobny pogląd widać w jednym z pierwszych amerykańskich poradników dla rodziców autorstwa Johna Watsona. Ten słynny psycholog behawioralny postulował na początku XX wieku, że nie należy brać dzieci na kolana. Pod żadnym pozorem nie powinno się też ich przytulać. Zero chwalenia, ewentualnie za wybitne osiągnięcia. Watson polecał jeszcze co rano witać się z własnymi dziećmi uściśnięciem dłoni.

Dla obu z nas brzmi to zabawnie, ale przypominam: ta idea jest nadal silna wśród części rodziców. Bo gdy dziecko uderzy się głową w grzejnik, rzucają klasyczne: „Trzeba było uważać!”, „Po co się tam pchałeś?”, „Ile razy mówiłem, żebyś nie biegał?”. Jeśli dziecko wielokrotnie słyszy podobne komunikaty, najprawdopodobniej za którymś razem zapewni nas, że nic się nie stało, powstrzyma łzy, powie, że „nie boli”. Nie pokaże po sobie żadnych emocji, bo wcześniej było ignorowane. Rodzice są dumni z takiej postawy. Chwalą dziecko za wytrwałość, odporność. A ono po prostu zrozumiało, że na nich i tak nie można liczyć, więc po co w ogóle próbować.

– Dziecko, ku zdziwieniu wielu dorosłych, ma receptory bólowe. Jeśli zatem uderzyło w coś głową, to wyrasta mu guz i odczuwa ból. Będzie smutne, złe lub przestraszone. Ma pełne prawo nie radzić sobie z tymi emocjami i potrzebować wsparcia, przytulenia, ciepła. Z natury jest przecież niesamodzielne, a niesamodzielność nie ma nic wspólnego z byciem ciamajdą. To naturalna cecha zwykłego dziecka.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version