Chrzciny, święta, urodziny – każdy pretekst był dobry, aby wyjąć z barku alkohol i postawić na stole. Wielu dzisiejszym czterdziestolatkom dzieciństwo kojarzy się z pasmem rozczarowań, których wolą teraz oszczędzić swoim dzieciom.

Suche, zbrązowiałe jabłko z nagryzioną skórką – to najsilniejsze wspomnienie Matyldy (43 l.) z dzieciństwa. W domu nie zawsze było co jeść, choć stół był suto zastawiony alkoholem. – Dobrze pamiętam gatunki tych wszystkich wódek: żytnia, krakus, stołowa – wylicza Matylda. – Kieliszki przechylane do gardła, poplamiony biały obrus i twarze zwiotczałe od pijackich rozmów do późnych godzin nocnych. No i to jabłko. Byłam głodna. Ciocia jako jedyna była wówczas przejęta. Zapytała: „Dziecko, masz coś do jedzenia?”. Na stole w kuchni leżał tylko lekko nadpsuty owoc. Rodzice poszli przed imprezą na zakupy, ale wrócili tylko z butelkami. O jedzeniu zapomnieli.

Powód do świętowania był oczywisty: siódme urodziny Matyldy. Przyjechała cała rodzina: chrzestni, krewni i najbliżsi znajomi rodziców. Był jeszcze cioteczny brat małej jubilatki – o rok młodszy Andrzej, który na tej „dziecięcej imprezie” też czuł się mocno zagubiony. Matylda pamięta jedynie, że szarpał swojego ojca za rękaw, prosząc, aby więcej nie pił i wtedy wódka rozlała się na obrus. Biesiadnicy żałowali zmarnowanego alkoholu, bo wódka w PRL-u była na kartki. Ale szybko przeszli nad tym faktem do porządku dziennego. I dokończyli imprezę w szampańskich nastrojach.

– Dopiero następnego dnia około południa rodzice zajęli się domem; zobaczyli pustą lodówkę i mama poszła do delikatesów kupić coś do jedzenia. To były najgorsze urodziny w moim życiu. Takich zakrapianych momentów pamiętam sporo. Mama z tatą lubili się bawić, a w tamtych czasach ludzie regularnie odwiedzali się po domach. Prawie codziennie ktoś ze znajomych obchodził imieniny, więc był pretekst, aby otworzyć barek i postawić na stolę wódkę z koniakiem. Kiedy trochę podrosłam, zaczęłam uciekać z domu: do babci, do koleżanki. Oglądanie pijanych rodziców było widokiem nie do zniesienia – przyznaje Matylda.

Rodzice niebawem się rozwiedli. Matka Matyldy wyjechała zarobkowo za granicę. I już nie wróciła, zerwała kontakty. Córka została z ojcem, który regularnie zaglądał do kieliszka. Coraz częściej ze zgryzoty. Stracił pracę, podupadł na zdrowiu. Matyldą zajmowała się babcia. Dziś Matylda sama jest matką. Ma dwóch synów. Wychowuje ich w pojedynkę, bo z mężem rozstała się, jak tylko wyszły na jaw jego skłonności do napojów wyskokowych. Kobieta nie chciała w dorosłym życiu na nowo przerabiać historii z dzieciństwa. Ma inne zmartwienia: najstarszy syn, Franek, za rok osiągnie pełnoletność. Zacznie próbować życia. I tego Matylda boi się najbardziej, bo alkohol w ich domu to temat tabu.

W pamięci Karola pozostał obrazek, na którym widzi żywo gestykulującego dziadka nad stołem podczas uroczystości rodzinnej. Dziadek krewki człowiek. Ale dało się z nim wytrzymać. Dopóki się nie napił. Wtedy dostawał białej gorączki. O wszystko się awanturował. Święta były koszmarem. – Siedziałem obok rodziców i patrzyłem, co się zaraz stanie. Babcia podawała obiad. A po obiedzie polewano wódkę. Wtedy dziadek wypominał coś mamie, rzucał uwagi w stronę babci. Atmosfera gęstniała i dochodziło do ostrych awantur, o byle co. Z powodu dziadka. A raczej przez alkohol – uściśla Karol.

Bał się jeździć na święta do dziadków. Nie lubił tych rodzinnych spotkań, bo wszystko sprowadzało się do jednego: dorośli polewali i zajmowali się sobą, a dzieci chodziły samopas. Dziadek ponownie się ożenił. Miał z nową babcią drugą córkę Ewę, która przyszła na świat zaledwie dwa lata wcześniej niż Karol. – To moja ciotka, dużo młodsza siostra mamy, ale nazywałem ją siostrą cioteczną. Mieliśmy dobry kontakt. Kiedy rodzice z dziadkami biesiadowali, zamykaliśmy się z Ewą w pokoju i wymyślaliśmy różne zabawy. Ale z perspektywy czasu patrzę na to inaczej. Myśmy się po prostu chowali przed alkoholem i gniewem dziadka, który łatwo wpadał w furię i robił się bardzo nieprzyjemny – opowiada mężczyzna.

Dziadek alkoholik nie żyje od dwudziestu lat, ale wspomnienia ciągle są żywe. 38-letni Karol czasami wraca pamięcią do tamtych zakrapianych świąt i mówi na głos, jak go przeszłość uwiera. Wtedy mama bierze w obronę nieżyjącego nestora rodu. I bagatelizuje odczucia syna. „Zawsze byłeś przewrażliwiony”, „Czepiasz się niepotrzebnie” – słyszy Karol, który już nie wie, jak ma rozmawiać z rodzicami. Są niereformowalni.

– Słyszę, że przecież alkohol jest dla ludzi. Zawsze tak było. I nie ma co tego wyolbrzymiać. Jak przyjeżdżam do nich na święta, zawsze stawiają butelkę. Dla nich to rytuał. Próbuję z tym walczyć, wykłócam się, ale moje wysiłki idą na nic – mówi z rezygnacją w głosie mężczyzna.

– Ważnym krokiem jest pogodzenie się i zaakceptowanie, że jeśli bliscy nie chcą zmienić swoich przekonań, bo mechanizmy zaprzeczeń i iluzji są u nich zbyt mocne, to nie możemy im pomóc, ani przekonać do zmian. Za tym idzie poczucie bezradności i smutek, niemoc. To są adekwatne emocje w takiej trudnej sytuacji. Występują, jeśli nie mamy wpływu i nie możemy pomóc osobom, które kochamy, a widzimy, jak sobie szkodzą – mówi Joanna Marszalska, psycholożka i terapeutka. Zdaniem Karola te spotkania są najbardziej toksyczne dla relacji w rodzinie. Dziadka już nie ma, a alkohol ciągle jest przedmiotem kłótni i niesnasek.

– Nie jestem entuzjastą rodzinnych imprez, czuję się nieswojo na takich eventach – przyznaje Patryk (40 l.). – Krewni polewają, namawiają do toastów i nie chcą słyszeć, że ktoś odmawia, opuszcza kolejkę. „Ze mną się nie napijesz” – niesie się jak echo od jednego końca stołu do drugiego. Unikam alkoholu, jak mogę. Ale dla świętego spokoju czasem się napiję, żeby mi już nie gadali. I tak uchodzę w oczach rodziny za dziwaka, który „struga abstynenta”.

Dla Patryka czas jakby się zatrzymał w miejscu. Teraz się pije na chrzcinach, komuniach, urodzinach i świętach. I wtedy też się piło. Z tą różnicą, że wówczas nikt go nachalnie nie zapraszał „na jednego”, bo przecież był dzieckiem. Za to ojciec nie wylewał za kołnierz – z łatwością ulegał namowom. I przez te ciągłe imprezy się rozpił.

– Rodzina nie zwracała na to uwagi, bagatelizowała problem. Nie było jak z tym walczyć. Bo kiedy szliśmy do kogoś w odwiedziny, na stole już czekał alkohol. Jak do nas ktoś przychodził, ojciec od razu wyjmował kieliszki. I tak w kółko – wspomina Patryk.

Próbował sobie jakoś z tym poradzić. Z rodzicami o tym nie rozmawiał, z ojcem w szczególności. Ale niezaleczone traumy często wracały – panika, izolacja, stany lękowe. Zwierzał się ze wszystkiego żonie Beacie. Doszli do wniosku, że powinien chodzić na terapię dla dzieci dorosłych alkoholików. Spróbował, pracuje nad poprawą samooceny, jest trochę lepiej. Ale kiedy przychodzi co do czego i Patryk z Beatą jadą na święta do jego rodziny, ojciec już odkręca butelkę. Patryk nie chce się kłócić, zwłaszcza przy ciociach i wujkach, którym alkohol na imprezach przecież nie przeszkadza. Pije więc, ale do połowy kieliszka i odstawia, często wychodzi do toalety albo bawi się córką. Robi wszystko, aby uniknąć kłopotliwych kolejek i toastów.

– Wielu dorosłych, którzy wychowywali się w rodzinach dotkniętych problemem alkoholizmu, może wnosić trudne doświadczenia i emocje z dzieciństwa do dorosłego życia. Takie osoby mogą odczuwać pokusę ulegania namowom w celu uniknięcia konfliktów lub przymus podtrzymywania relacji z rodzicami „za wszelką cenę”. Nawet jeśli oznacza to postępowanie wbrew sobie i dostosowywanie się do ich oczekiwań, w tym udział w sytuacjach, w których alkohol odgrywa główną rolę – uważa dr Przemysław Łukasiewicz, lekarz specjalista psychiatra, kierownik Poradni Uzależnień w Centrum Terapii Dialog.

Jak położyć temu kres? Warto być asertywnym, stanowczo stawiać granice, ale nie w sposób poniżający drugą osobę. I krótko odmawiać, aż nalegającym w końcu znudzi się namawianie. – Pierwszy krok to ciągła praca nad wsparciem i utwierdzeniem naszego wewnętrznego przekonania i pewności, że robimy dobrze i dajemy sobie prawo do odmowy – niezależnie od reakcji najbliższych. Że tak naprawdę nie chcemy pić i odtwarzać zachowań rodziców. Chcemy przerwać łańcuch choroby pokoleniowej. Motywacją może być nasze zdrowie i chęć uchronienia własnych dzieci przed szkodliwością nałogu – twierdzi Marszalska.

Dobro dzieci jest kluczowe. Wszyscy moi rozmówcy są rodzicami. I nie chcą kopiować wzorców zapamiętanych z dzieciństwa. Matylda zdecydowała się na radykalne kroki. Reset i już.

– Nie chcę, aby moi synowie zeszli na złą drogę. Staram się ich chronić. Dlatego szybko wzięłam rozwód z ich ojcem, jak jeszcze byli mali. Ograniczyłam też kontakty z moim tatą, bo nie chciałam, żeby chłopcy oglądali pijanego dziadka. Ale zdaję sobie sprawę, że w nieskończoność nie mogę nosić nad nimi parasola ochronnego – mówi 43-letnia matka.

U Patryka i Beaty w domu nie ma alkoholu. On po przejściach z ojcem, żona niepijąca. – Przynajmniej córka nie ma na co dzień złych wzorców – mówi z ulgą Patryk. – Jak pamiętam, to ojciec ciągle chodził podpity. Ale zawsze mi powtarzał, w swoim stylu, kiedy wracały przebłyski świadomości: „Daje ci przykład, jak nie postępować w życiu”.

Dla Patryka akurat wybawieniem była terapia, a nie ojcowskie pseudorady. – Osoby, które wychowały się w rodzinach, gdzie nadużywano alkoholu, zgłaszają się na terapię przede wszystkim po to, aby zrozumieć przyczyny swojego funkcjonowania w dorosłym życiu. Chcą poznać wpływ doświadczeń z dzieciństwa na aktualne schematy myślenia, przeżywania i funkcjonowania oraz nauczyć się, jak wprowadzać zmiany, które zapewnią im dobrostan psychofizyczny. Takie osoby są często bardziej świadome konsekwencji nałogów i ich wpływu na rodzinę – przyznaje dr Łukasiewicz.

Karol mówi wprost, że wstyd mu za dziadków przed dziećmi. Ma córkę Basię i syna Krystiana w wieku przedszkolnym. Dzieciaki są bystre. Widzą, co robią dorośli. A później komentują, kiedy do Karola i jego żony Magdy przychodzą znajomi z małymi dziećmi. „A nasi dziadkowie piją wino” – obwieszcza zgromadzonym Basia, przechwalając się przed rówieśnikami. „Nie wino, tylko wódkę” – poprawia ją starszy o rok Krystian. – Słucham tego i czuję na sobie pytające spojrzenia skonsternowanych znajomych. Marzę wtedy tylko, żeby się zapaść głęboko pod ziemię – wyznaje Karol.

Matylda zastanawia się, czy zbyt daleko nie uciekła od problemu. 17-letni Franek coraz częściej wymyka się spod klosza. Imprezy, koleżanki, koledzy, używki, coraz częstsze noce poza domem. Nadopiekuńcza matka traci kontrolę nad synem. – Odchodzę od zmysłów. Ale nie daję tego po sobie poznać. Chcę, żeby Franek miał we mnie wsparcie i wiedział, że w domu czeka na niego miłość, a nie roztrzęsiona matka, która go we wszystkim ogranicza – wyznaje 43-latka.

– Wielu rodziców uczestniczących w terapii deklaruje chęć ochrony swoich dzieci przed nałogami – przyznaje dr Łukasiewicz. – Ale starają się to robić przede wszystkim poprzez pracę nad sobą. Uczą się prowadzenia otwartej i uczciwej komunikacji z dziećmi, w tym na temat alkoholu, ustanawiania zdrowych granic w rodzinie, a przede wszystkim – rozumienia siebie i bycia dzięki temu w autentycznej, bliskiej relacji ze swoim dzieckiem. Tak, aby czuło się ono bezpiecznie w rodzinnym domu.

Tylko w ten sposób można przerwać dysfunkcjonalną „sztafetę pokoleniową”, o której mówią terapeuci. Dać dzieciom to, czego ich opiekunom samym brakowało w dzieciństwie, kiedy o uwagę rodziców trzeba było konkurować z butelką wódki.

– Bezwarunkową miłość, szczerą uwagę, zdrowe uznanie i wsparcie. To najlepsze „szczepionki” na uzależnienia – stwierdza kierownik Poradni Uzależnień w Centrum Terapii Dialog.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version