Dlaczego polska szkoła uczy bez sensu, zarzucając ucznia wiadrami faktów, które nijak nie odpowiadają wyzwaniom współczesnego świata?
Dzieciak w domu kuje definicję: co to jest tkanka zwierzęca i że mięśnie są gładkie czy poprzecznie prążkowane. Na pamięć się tego uczy. To podstawówka czy studia medyczne?! – denerwuje się Anna. Jest mamą siódmoklasistki, zagląda do podręczników córki od początku roku szkolnego i załamuje ręce. – Jest jeszcze gorzej niż za moich czasów, faszerują ucznia niepotrzebną wiedzą.
Anna nie jest wyjątkiem, bo jak sprawdził niedawno Ipsos, szkoła nie spełnia oczekiwań większości Polek i Polaków. Według Monitora Edukacyjnego 2024 tylko 18 proc. jest zadowolonych z rodzimej edukacji, za to aż 56 proc. dorosłych twierdzi, że dzisiejsza szkoła jest gorsza od tej, której doświadczali na własnej skórze.
Schemat. I to przestarzały
45 proc. badanych skrytykowało program nauczania – uznali, że jest wybitnie przestarzały. – Nic dziwnego. Szkoła jest zorganizowana według XIX-wiecznego paradygmatu – mówi prof. Krzysztof Biedrzycki z polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. – Wtedy jednak panowało przekonanie, że można posiąść pełnię wiedzy w każdej dziedzinie. Dzisiaj już wiemy, że to niemożliwe, ale i tak pasiemy uczniów ogromem informacji i wymagamy od nich sformalizowanej, akademickiej wiedzy ze wszystkich dziedzin jednakowo – mówi prof. Biedrzycki.
I podaje przykład. – Chcemy wykształcić ludzi, którzy będą się skutecznie, poprawnie i etycznie komunikowali w języku polskim. I jak to robimy? Uczymy ich uparcie szczegółowej gramatyki, w dodatku według przestarzałych schematów – mówi. A wystarczyłyby absolutne podstawy. – Trzeba rozumieć, co jest podmiotem, a co orzeczeniem w zdaniu, to się przydaje również przy uczeniu się języka obcego. Jednak uczniowi szkoły podstawowej do sprawnej komunikacji nie jest niezbędna informacja, że użył zdania podrzędnie złożonego, okolicznikowego sposobu. A znajomości takich szczegółów się wymaga – mówi profesor.
Według prof. Biedrzyckiego uczymy języka polskiego tak, jakby wszyscy uczniowie wybierali się na polonistykę, a przecież takich studentów mamy ledwie kilka procent. Niewolniczo też trzymamy się obszernego kanonu lektur, choć wiemy, że uczniowie nie nadążają z czytaniem i zamiast wyrobić sobie upodobanie do lektury oraz własne zdanie o literaturze, będą w stanie jedynie odtwórczo powtarzać komunały i wyuczone na streszczeniach frazesy. Widzą to właśnie rodzice dzisiejszych uczniów – w raporcie Ipsos aż 67 proc. badanych uznało, że polska szkoła nie zachęca do krytycznego myślenia.
Niewolnicy przeszłości
Ministerstwo Edukacji Narodowej chce zmienić obraz polskiej szkoły. Na zlecenie resortu Instytut Badań Edukacyjnych ma opracować nowy profil absolwenta i nową podstawę programową. Pierwsze zmiany obiecywane są w 2026 r., a pełna reforma na każdym etapie nauczania – do 2031 r. Wbrew pozorom to bardzo szybkie tempo.
– W programie za mało jest czasu na refleksję i samodzielną pracę uczniów – mówi prof. Biedrzycki. Czy akurat ten postulat zostanie spełniony? Nie wiadomo. „Absolwent i absolwentka polskiej szkoły (…) muszą mieć wiedzę, muszą mieć kompetencje i muszą mieć sprawczość” – zapowiedziała na razie ogólnie ministra Barbara Nowacka. Poletkiem doświadczalnym tych zmian mają być nowe przedmioty, które zostaną wprowadzone w przyszłym roku szkolnym; chodzi o edukację zdrowotną i nowe wychowanie obywatelskie. Jakie one będą? Też na razie nie wiadomo.
Za to w opracowanej we wrześniu sondzie Sieci Organizacji Społecznych (SOS) dla Edukacji ponad 74 proc. przepytanych rodziców i nauczycieli oraz uczniów stwierdziło, że szkoła nie przygotowuje do aktywnego i odpowiedzialnego uczestnictwa w społeczeństwie obywatelskim (sonda na 588 rodzicach i nauczycielach w tym 39 uczniach). Aż 83,5 proc. ankietowanych uznało, że nie jest w stanie sprostać wyzwaniom współczesnego świata.
– Jesteśmy niewolnikami zapatrzenia się w przeszłość – uważa Jacek Staniszewski, nauczyciel historii i dyrektor prywatnej szkoły DobraTU w Warszawie. – Przestarzały pomysł na nauczanie zmusza nas do tego, abyśmy w szkole pokrywali całość historii. To oczywiście niemożliwe. W efekcie zarzucamy ucznia wiadrami faktów, które mu się niespecjalnie składają w jakąś całość – mówi nauczyciel. Uważa, że w edukacji powszechnej trzeba odejść od pokusy przekazywania uczniom wiedzy od początku dziejów. – Nie dajemy uczniom szans, żeby odkryli, co ich ciekawi i co jest naprawdę ważne. Zrozumieliby współczesny świat, ucząc się tylko od czasów rewolucji francuskiej z pewnymi tylko odwołaniami do dawniejszej historii – mówi Staniszewski.
Aż 56 proc. dorosłych twierdzi, że dzisiejsza szkoła jest gorsza od tej, której doświadczali na własnej skórze
Na początek definicja…
Siódma klasa, chemia. Chociaż w podstawach programowych do szkoły podstawowej MEN zapisało, że głównym zadaniem szkoły „jest łagodne wprowadzenie dziecka w świat wiedzy”, to w badaniu Ipsos aż 66 proc. Polaków oceniło, że szkoła nie rozbudza w uczniach ciekawości. Chemia byłaby akurat idealnym poletkiem do ćwiczenia tej cechy. Jednak już na wstępie dostajemy do wyuczenia porcję nowych terminów, definicji i wzorów. Trzeba odróżniać wiązania kowalencyjne od jonowych, wiedzieć, co to atom, mol albo liczba masowa. I rozwiązywać zadania typu: „Oblicz masę wodnego roztworu chlorku potasu o stężeniu 2 proc., w którym znajduje się 1,5 g tej substancji”. – Jak córka jutro pójdzie do sklepu po chleb, to na pewno ktoś ją zapyta, ile wodoru się wytwarza w kontakcie z siarką, no nie? – kpi z tego Anka.
I tak jest codziennie: skomplikowane wzory i definicje albo zapamiętywanie dat sprzed tysiąca lat. – Klepią teorię, która nigdy im się nie przyda – mówi matka siódmoklasistki.
– Chemia zaczyna się od poznawania skomplikowanych pojęć oraz teorii. Niektórzy uczą jej od definicji do definicji, a dzieci tego nie lubią. Dopiero na końcu kursu są tematy bardziej związane z otaczającą ucznia rzeczywistością. A powinno być odwrotnie – przyznaje Dawid Łasiński, nauczyciel chemii i autor podręczników, znany w sieci jako „Pan Belfer – nauczyciel z internetów”.
Po 18 latach uczenia Łasiński odszedł ze szkoły i skupił się na internetowych kursach. Przekłada w nich teraz język podręczników na łatwiejszy dla uczniów. Przyznaje jednak, że i jego podręczniki idą obranym przez szkołę kursem. – Obliguje mnie podstawa programowa i pokutujące w polskiej szkole podejście, że każdy uczeń powinien znać chemię tak, jakby miał studiować co najmniej medycynę – mówi.
Jego zdaniem jednak nawet proste zadania, jak to o obliczeniu masy wodnego roztworu chlorku potasu, mogą przerastać możliwości nastolatków. – Ledwo poznali podstawowe obliczenia na matematyce, a na chemii dostają to jeszcze opakowane w naukową terminologię. To za wcześnie, żeby łapali ten poziom abstrakcji – mówi nauczyciel.
… potem zero eksperymentów
– Szkoła podstawowa powinna przede wszystkim opierać się na eksperymentach i rozwiązywaniu problemów. Tak aby uczniów zaintrygować, zachęcić i sprowokować do samodzielnego dociekania i odkrywania chemii – mówi Łasiński.
To się zresztą zgadza z założeniami podstawy programowej MEN. Według nich chemia w szkole podstawowej powinna być przedmiotem, w którym „duży nacisk położony jest na umiejętności związane z projektowaniem i przeprowadzaniem doświadczeń chemicznych”, a tak zdobyta wiedza ma służyć do „identyfikowania i rozwiązywania problemów”.
Tylko że to jedynie pobożne życzenia. Tuż po nich podstawa wylicza mnóstwo szczegółowych wytycznych i kolejnych porcji wiedzy, które każdy nauczyciel będzie wymagał od każdego ucznia. Poza tym w polskiej szkole doświadczenia i eksperymenty to ciągle rzadkość. – Nawet jeśli masz pracownię i zdołasz ją wyposażyć. To realia sprawiają, że wymiękasz – mówi Łasiński. – Kończysz lekcję z klasą siódmą, zaraz wchodzi ósma z zupełnie innym tematem. Nie zdążysz posprzątać i przygotować następnych zestawów – mówi.
Realnie w szkołach wykonuje się jedno doświadczenie na pewno: spalanie magnezu. Dlaczego? Bo podpalasz wiórki, świecą się, potem gasisz i nie ma nic do sprzątania. – O tym, żeby każdy uczeń zrobił jakiś roztwór z określonym stężeniem, trudno marzyć w szkolnych realiach. Wielu nauczycieli się wycofuje – mówi chemik.
Nafaszerowani szczegółami
– Córka w piątej klasie uczyła się na biologii o różnicy między oddychaniem komórkowym, wentylacją a wymianą gazową. Z biologicznego punktu widzenia oddychanie komórkowe to reakcja chemiczna, uwalniająca energię, natomiast to, o czym popularnie mówimy: wdech-wydech, to jest wentylacja. I ona w tej piątej klasie, mając 11 lat, musiała to wszystko wyjaśniać. Przy czym nie miała pojęcia, co to znaczy reakcja chemiczna. Bo to była piąta klasa, a chemia dopiero w siódmej – narzeka dalej Anna.
Wśród 30 krajów OECD umieszczonych przez pracownię Ipsos w Monitorze Edukacyjnym 2024 na poziom nauczania w swoich szkołach bardziej od Polaków narzekają jedynie obywatele pięciu państw: Chile, Turcji, Peru, Węgier i Rumunii. Źle o systemie edukacji myśli w Polsce aż 40 proc. badanych.
– To dlatego, że dzieciakom w podstawówce serwujemy niepotrzebnie całą masę szczegółów, a umyka nam główny cel: ogólne poznanie i rozumienie świata przyrody – mówi Bogusława Mikołajczyk. Uczy biologii w podstawówce i szkole średniej, jest autorką podręczników.
Na przykład paprotniki: można się ograniczyć do pięciu zdań i wycieczki z poznaniem roślin. Ale można też skupić się na szczegółach budowy i przemaglować uczniów z systematyki i z tego, która z roślin ma liście łuskowate, która pierzasto podzielone, a która obfituje w podziemne bulwy. Albo rodzaje korzeni – nawet jeśli nauczyciel przyniesie marchewkę, a za klasowym oknem wskaże sosnę i przystępnym językiem wytłumaczy, jaka jest różnica między jednym a drugim systemem korzeniowym, i tak będzie musiał uczniom „sprzedać” kilka pojęć encyklopedycznych i sprawdzić np., czy zapamiętali, co to jest ryzoderma i która to strefa korzenia wydłużania, a która włośnikowa.
– Zbyt szybko i zbyt szczegółowo wprowadzamy naukowy aparat pojęciowy. Już małym dzieciom serwujemy masę nowych pojęć, które niekoniecznie im są potrzebne. Przez to tracimy ich zainteresowanie, a one gubią sens – mówi nauczycielka. Te dzieci potem idą do szkoły średniej teoretycznie przygotowane. A tak naprawdę nafaszerowane szczegółami bez rozumienia procesów biologicznych.
Czy brak tych szczegółów i uproszczenia zamiast definicji w sformalizowanym języku nie spowodują obniżenia poziomu edukacji i czy nie ogłupimy przez to kolejnych pokoleń uczniów? – To proszę zapytać licealistę, czy pamięta coś z biologii z podstawówki – odpowiada nauczycielka. – Lepiej skutecznie uczyć ogólniejszych praw niż nieskutecznie wielu szczegółów naraz. Uczniów ogłupiamy teraz, gdy fikcyjnie od nich wymagamy, żeby znali wszystko, i to z każdej dziedziny.