Wicemistrzowie Polski zaliczają właśnie najbardziej abstrakcyjny sezon w dziejach, nie tylko swoich, ale generalnie klubu w PlusLidze – od ładnych kilkunastu lat. Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle zderzyła się z przeciwnościami, które obrosły już legendą w siatkarskim środowisku.
Od kontuzji kluczowych zawodników i sprowadzanie nowych, często w trybie awaryjnym, poprzez korzystanie na boisku z… członków sztabu szkoleniowego, rozstaniach z trenerem i prezesem, kończąc na pożegnaniu z dwoma pucharami, które jeszcze w poprzednim sezonie były w gablocie. ZAKSA odpadła bowiem z gry o Tauron Puchar Polski oraz czwarte z rzędu zwycięstwo w prestiżowej Lidze Mistrzów.
Rozmowa z Mateuszem Biernatem, siatkarzem Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle
Jednym z tych, którzy awaryjnie pojawili się w zespole wicemistrzów Polski, jest Mateusz Biernat. Rozgrywający, który na swoim koncie ma grę w ligach: czeskiej, włoskiej czy niemieckiej, a do ZAKSY trafił z samego dna tabeli PlusLigi. W barwach Enea Czarnych Radom nie zdołał jednak zadebiutować, od startu sezonu walcząc z kontuzją, która mogła nie tylko przekreślić miejsce w meczowej kadrze, ale jakąkolwiek sportową aktywność.
Maciej Piasecki („Wprost”): Poznaliśmy się we Wrocławiu przy okazji wspólnej pracy w siatkarskiej Gwardii. To był rok 2020. Cztery lata później masz za sobą grę w lidze włoskiej czy niemieckiej, dzisiaj jest logo ZAKSY na koszulce. Szybkie tempo?
Mateusz Biernat (rozgrywający Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle): Szkoda tylko, że w tym całym kołowrotku trochę jest przypadku. Zacznijmy od tego, że teraz miał być Radom. Potoczyło się jednak tak, że kontuzja pokrzyżowała moje plany. Musiałem się z tym pogodzić, wrócić do sprawności i zacząć te kilka tygodni temu od innego punktu.
Wspomniałeś o czasie, w którym się poznaliśmy. Mój pomysł był wówczas taki, że Gwardia Wrocław przyniesie docelowo grę w PlusLidze. Wrocławski projekt był opisywany na kilkuletni, z fajną perspektywą. My wszyscy, którzy pojawialiśmy się w Gwardii, mając tworzyć jej trzon, wierzyliśmy w pomysł na PlusLigę we Wrocławiu. Ostatecznie skończyło się poniżej oczekiwań, a gdzie jest dzisiaj wrocławska siatkówka, wszyscy widzimy. Na końcu pierwszoligowej tabeli.
Niemcy i Włochy? Paradoksalnie, lepiej wspominam czas spędzony za naszą zachodnią granicą. Przynajmniej pod względem sportowym. Choć przyznaję, że we Włoszech poznałem świetnych ludzi. Cała atmosfera wokół klubu była rewelacyjna, ten włoski styl życia jest czymś, co z chęcią przeszczepiłbym do Polski.
Łącznie z pogodą, jak się domyślam.
Oj tak. Choć mam w tej kwestii pewną mało zabawną historię.
Podzieliłbym włoski pobyt na sezon letni i zimowy. Życie tam wydaje się być bardzo łatwe, takie powolne, można się zakochać w takim trybie funkcjonowania. A po wyjeździe mocno za tym tęsknić.
Dostaliśmy jednak razem z moją rodziną od klubu mieszkanie z tarasem, gdzie mieliśmy widok na morze. Od wody dzielił nas dosłownie skrawek, jakiś mały las, kawałek drogi, łącznie w okolicach 200 metrów. Dopóki było ciepło, to było fajnie, super perspektywa. Ale jak zaczęła się zima i sztormy, ogromne wiatry, to już nam się nie podobało w tym miejscu. Sztormem wiało nam po pokoju, a mając malutkie dziecko, to trochę inaczej sobie wyobrażaliśmy tę rzeczywistość zimową.
Zaznaczam jednak, że reszta pobytu w Italii była super. Oczywiście poza wynikami.
Dlaczego zaliczyliście taką klęskę sportową w Rawennie?
Po pierwszym sezonie, w którym świat dotknął COVID-19, w lidze włoskiej pozostawiono trzynaście zespołów i nikt nie spadł. Z różnych względów, głównie chodziło o zupełnie nową sytuację, w której nie każdy klub mógł w pełni wykorzystać swoje możliwości.
W Rawennie zdecydowano, że po sezonie zgłoszą się do związku siatkarskiego z propozycją, żeby zagrać ligę niżej, żeby na spokojnie zbudować drużynę. Czekali na ostateczną decyzję bardzo długo, aż w końcu włoska federacja nie zgodziła się na takie rozwiązanie i przyszedł nakaz gry w elicie.
Efekt był taki, że zaczęto kleić zespół dopiero na przełomie maja i czerwca. Na rynku siatkarskim wtedy jest już praktycznie pozamiatane. Kiedy dostałem telefon od menadżera z propozycją gry w Rawennie, byłem przekonany, że planują dla mnie rolę drugiego rozgrywającego. Bo tak późne wieści, to zazwyczaj tego typu propozycje.
Sytuacja była jednak z gatunku „emergency”, których zresztą miałem później jeszcze kilka, chyba tak już ze mną jest. Na miejscu początek był całkiem obiecujący, w sparingach szło nam w kratkę, ale trudno było jednoznacznie ocenić nasz potencjał. Ligowe granie szybko nas jednak zweryfikowało, gdzie jest siła konkurencji, a w którym miejscu kończył się potencjał możliwości drużyny z Rawenny.
Włoska liga nie wybacza, podobnie zresztą jak PlusLiga. Nie ma półśrodków w graniu, piłki fruwające ponad 100 km/h, do tego na boisku zagraniczna śmietanka. Dobrze było się tak otrzaskać i zrozumieć, czym jest gra na tym najwyższym poziomie. Gdzie każdy, dosłownie każdy wykorzysta twój moment słabości. A jeśli jesteś tym, który walczy o swoje, to nawet przy prowadzeniu w meczu, mocniejszy rywal może to odwrócić.
Zamykając zagraniczny wątek, lepsza jest liga czeska czy niemiecka?
Na pewno czeska liga z roku na rok ewoluuje. Zbierane są większe budżety i mam wrażenie, że „Praskie Lwy” (tj. Lvi Praga dop. eMPe) przewyższyły możliwości kasy klubowej VfB Friedrichshafen tak trzy-czterokrotnie, już teraz.
Być może jeszcze nie ma w Pradze wyrobionej jeszcze takiej marki siatkarskiej, żeby trafił do klubu zawodnik z klasy premium, tej najwyższej półki. A jak wiadomo, to też powoduje, że reszta spogląda inaczej na to, co może się wydarzyć w danym miejscu. Pamiętajmy, że zespół z Pragi dopiero w złotym secie przegrał miejsce w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Starają się zatem dobijać do grona najlepszej ósemki klubów w Europie.
Zestawiając ligi czeską i niemiecką pod względem potencjału wszystkim klubów, które tworzą te rozgrywki, bo postawiłbym znak równości pomiędzy nimi. Z zaznaczeniem, że najgorsze niemieckie kluby są mocno przeciętne. Powiększono jeszcze rozgrywki, dokooptowano kilka klubów, które praktycznie nie zmieniły składów, dokładając kilka nazwisk, bo nie było ich stać na więcej. Więc kiepsko to wygląda w dalszej perspektywie.
Powiększenie ligi, skąd ja to znam. A szukają w Niemczech nowych rozwiązań?
Nie słyszałem o tym.
Kiedy grałem we Friedrichshafen, rozmawialiśmy między chłopakami, że może powinno się pomyśleć o zorganizowaniu rozgrywek międzynarodowych w zamian za te krajowe, akurat w tym rejonie Europy. Niemcy mogliby się dogadać z Belgami, Holendrami, Austriakami i stworzyć sobie naprawdę mocną Bundesligę. Trochę tak, jak ma to miejsce na północy kontynentu. Dwa-trzy zespoły z każdego kraju, zbierasz więcej pieniędzy od sponsorów na przeloty czy dłuższe trasy i można grać. Choć tak naprawdę, to wyprawa do Austrii czy Holandii z Niemczech, to jak do Berlina z Friedrichshafen.
Autostrada i po sprawie.
Dokładnie. Takie międzynarodowe połączenie mogłoby uatrakcyjnić rozgrywki. A jeśli nie, no to na teraz w Niemczech poza czołową piątką, zaczyna się granie drugoligowe.
Była Consar RCM Rawenna, wcześniej Liberec i Ostrawa, później VfB Friedrichshafen. Skąd zatem pomysł na Enea Czarnych Radom?
Paweł Woicki zadzwonił z propozycją, potrzebował do Vuka Todorovicia doświadczonego rozgrywającego, który będzie gotowy pomóc, gdyby gra się zacięła. Kalkulacja była prosta, otwierała się szansa zagrania w PlusLidze, przetarcie szlaków.
Na pewno spodziewałem się więcej, zwłaszcza punktów na koncie drużyny. Sam Radom, to też jest całkiem fajne miejsce do życia, wbrew powszechnej opinii (śmiech). Została tam zresztą moja rodzina, zobaczymy, na razie nie rezygnujemy z fajnego mieszkania.
Bez bliskich, jak podejrzewam, nie jest teraz łatwo?
To trudny czas, ale staramy się sobie radzić.
W pewnym momencie zacząłem się rozglądać na rynku za innymi szansami gry, bo sytuacja w Radomiu była niewiadomą. W klubie byłoby trzech rozgrywających. Co ciekawe, zanim odezwała się ZAKSA, pojawiła się również opcja wyjazdu do Grecji. To by dopiero była rozłąka i duży problem, bo tam też wchodziłbym do składu w trybie „emergency”. A tak staramy się jakoś logistycznie połączyć, żeby spędzać wspólnie czas.
Wracając jednak do wątku Radomia, całość mojego pobytu w zespole przekreśliła kontuzja, która przytrafia się na PreZero Grand Prix, na turnieju w Gdańsku. Zagrałem na plaży pierwszy mecz z Jastrzębskim Węglem, wygraliśmy. Lubię pograć w siatkówkę plażową, jest to fajna forma przygotowania do sezonu halowego.
Po wspomnianej wygranej zrobiliśmy trening, tego samego dnia, poczułem mocne strzyknięcie w kręgosłupie. Niestety, w kolejnych godzinach było tylko gorzej. Do Radomia przyjechałem już bez szans na normalne wyprostowanie pleców.
Jaka była diagnoza?
Rezonans nie pozostawił złudzeń. Lekarze dali mi wybór. Albo powrót do sportu, czyli operacja, albo cztery miesiące jakiegoś podleczenia, zagojenia, ale bez szans na dalsze granie w siatkówkę. Tyle tylko, że normalnie mógłbym funkcjonować.
Miałem ogromny ucisk na nerw kulszowy, on dotarł aż do stopy. Bolał mnie nawet mały palec u nogi, ale to był taki promieniujący ból, którego nikomu nie życzę. To konsekwencja wylania się treści dysku. Brzmi to źle i niestety, tak właśnie było. A kiedy lekarze to wyczyszczą, potrzeba czasu na powrót. Początkowo w nodze zupełnie nie miałem siły, nawet chodzenie po schodach było wyzwaniem, ale przynajmniej przestało boleć i konsekwentnie mogłem wracać do pełnej sprawności.
Na dzisiaj nadal jestem w procesie rehabilitacyjnym, dokładniej na jego końcu i dodatkowo z zielonym światłem do trenowania i grania. ZAKSA wiedziała o tym podpisując ze mną umowę, że nie będą mnie mogli na początku np. wstawić do bloku.
Wspomniałeś o wynikach w Radomiu, że mogłyby być lepsze. Delikatnie to ująłeś, przyznaję. Masz jakąś teorię, dlaczego tak to źle tam wygląda?
Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie.
Nie obiecywałem, że będzie łatwo.
Tak, zgadza się…
Tabela ligowa pokazuje, jaka faktycznie jest jakość zespołu. Atmosfera w zespole była fajna. Chłopaki się lubią, szanują, a na treningach ciężko pracują. Było tak zarówno za jednego, jak i drugiego trenera. Mogę o tym mówić zarówno z początkowych obserwacji, jak i później, kiedy już uczestniczyłem w zajęciach.
Waldo Kantor wniósł do zespołu na pewno trochę więcej takiego zewnętrznego spokoju. Chłopakom zaczęło się trenować trochę lepiej, tak myślę. Czy miało to jednak przełożenie na wyniki? Nie. Dodam, że organizacyjnie czy finansowo nie ma powodów do narzekań w klubie. Wydaje mi się, że sportowo brak jednego solidnego, doświadczonego przyjmującego. Z ofensywnym usposobieniem, dającego możliwości oddechu na prawym skrzydle. Taki brak personalny powoduje braki wynikowe.
Czarni potrzebowaliby też takiego wyniku, jak Barkom osiągnął z Aluronem czy Jastrzębiem. Coś wyszarpać ekstra, więcej niż jednego seta i walkę, dla wiary w siebie.
Radom masz już jednak za plecami. Teraz jest ZAKSA. Tak szczerze, stresowałeś się przed pierwszym treningiem w zespole trzykrotnego zdobywcy Ligi Mistrzów?
Przyznaję, stresik był (śmiech).
Oczywiście przyjechałem dużo wcześniej, żeby nic mnie nie zaskoczyło na trasie. Dojeżdżam na treningi kawałek od Kędzierzyna-Koźla, jakieś 40 minut drogi do hali z mojego rodzinnego domu, dobrze się to złożyło logistycznie. Czekałem na chłopaków w szatni, trochę jak przed debiutem (śmiech). Ale przede wszystkim z szacunku do nich.
To jest duża przyjemność, kiedy możesz potrenować i pograć z ludźmi, którzy są bardzo utytułowani. To jest raz, że top reprezentacyjny w Polsce, ale też przecież kadry Stanów Zjednoczonych. Mowa o zawodnikach klasy premium sportowo. I przyznam, że tak samo jest też poza boiskiem. Zostałem przywitany w zespole bardzo dobrze, poczułem taką fajną, drużynową atmosferę.
Ale szybko wskoczyłeś na karuzelę. ZAKSA jest stale pod obserwacją, czuć to funkcjonowanie w jednym z najpopularniejszych klubów w Polsce?
Nie da się tego ukryć.
Wiesz, co do tej karuzeli, po wyjeździe do Turcji mogłem poczuć, że znowu podupadły morale. Miało być już przecież lepiej, dobrze się zaczęło, tak patrząc z perspektywy mojego przyjścia do drużyny. Najpierw ważne zwycięstwo w Nysie, następnie bardzo trudne, cenne dwa punkty za wygraną z Olsztynem. No i to dramatyczne 3:2 z Halkbankiem u siebie. Wydawało się, że idzie w dobrą stronę i zła karta się odwróciła.
I nagle przytrafia się taki mecz, jak z Asseco Resovią. Znowu zdziesiątkowana drużyna, duże problemy i łatanie tak naprawdę, kim się tylko da. Na rynku zawodników już praktycznie nie było, szanse na kolejne kontrakty zerowe, więc trzeba było sięgnąć po niekonwencjonalne rozwiązania.
I tu pojawia się Justin Ziółkowski.
Jesteśmy mu niesamowicie wdzięczni. Przyznaję, z Resovią pokazał, że dałby wszystko, żeby tylko pomóc drużynie, walcząc nawet z fruwającym Stephanem Boyer.
Dowcipkujecie, w tym pozytywnym sensie, z kilku etatów kolegi?
Nie no, gdzie. Nie można się śmiać z Justina, bo jak dostaniesz rozpiskę siłowni na kolejne dni, to będzie niewesoło (śmiech). On ma swoje możliwości, żeby odpowiedzieć.
Z Justinem nie przeciąłeś się na szlaku w Stali Nysa przed laty?
Bingo! On był wtedy szesnastolatkiem, dołączył do klubu. Miał trochę więcej włosów na głowie (śmiech). Kocha siatkówkę, ale w którymś momencie postawił na coś innego, żeby dalej być w sporcie, stawiając na przygotowanie motoryczne.
A tu nagle okazuje się, że trzeba wjechać na boisko, w jednej z najlepszych lig na świecie. Do zespołu, który wygrywał co się dało w ostatnich sezonach, ale teraz jest w potrzebie. Po drugiej stronie siatki również topowi gracze. No i co, Justin wyszedł na boisko, zrobił tyle, ile mógł i przy okazji jednego z najwyżej skaczących atakujących na świecie, delikatnie „opędzlował” w jednej z akcji blok-aut.
Filmowa historia, ale jak pokazała codzienność, do czasu.
To było takie trochę szczęście nowicjusza. W dłuższej perspektywie potrzeba kogoś, kto cały czas jest w treningu i trzyma wysoki poziom od kilku lat. Jasne, to są fajne momenty, klikalne sprawy, ale potrzeba powrotu do składu Olka Śliwki, Kuby Szymańskiego, czy Wojtka Żalińskiego. Justin zajmie się wtedy już w pełni tym, do czego został zatrudniony. A jego epizod boiskowy będzie jeszcze długo wspominany, wielki szacunek, że w trudnym momencie tak wsparł ZAKSĘ.
Pamiętajmy też o Krzyśku Zapłackim, który jedzie na trzy etaty w życiu. Ma swoją pracę, grupę młodzieżową prowadzoną w klubie i do tego jeszcze gra w siatkówkę, również nas wspierając. Kolejny bohater z drugiego szeregu, któremu należą się podziw i brawa.
Dobrze, to czas odkryć największą tajemnicę. Jak wyglądają treningi ZAKSY?
Trudno było mówić o normalnym trenowaniu w ostatnich tygodniach.
Jak trenujesz, tak później grasz?
Tak, choć tu trzeba dołożyć „jakie masz możliwości do trenowania”, patrząc na treningową frekwencję.
Męczy mnie to pytanie. Gdybyście wygrali pierwszego seta w Ankarze, ćwierćfinał były dzisiaj dla Kędzierzyna-Koźla?
(po dłuższej chwili zastanowienia) Chyba nie.
I tak musieliśmy wygrać ten mecz. Gdybyśmy wygrali u siebie za trzy punkty i mieli możliwość szukania nadziei w złotym secie, trochę jak Resovia z Zawierciem w Pucharze CEV, to kto wie. Może i Bartka udałoby się zebrać zdrowotnie na taką partię. Wygranie pierwszego seta nie zmieniało poziomu trudności wyzwania. Musielibyśmy grać dwie partie na takiej samej jakości. To było już bardzo trudne wyzwanie. Zresztą, nie ma co gdybać, to już za nami.
Wróćmy do treningów.
Adam Swaczyna na treningach ma bardzo trudne zadanie. Trener musi maksymalnie uelastycznić to, co normalnie powinien wykonać z drużyną. Robi to jednak genialnie. Nawet ja, jako drugi rozgrywający, nie mam poczucia, że przyszedłem i odwaliłem pańszczyznę i pojechałem do domu. Każdy z zawodników jest zaopiekowany, jego dana sytuacja zdrowotna wykorzystywana na tyle, na ile tylko można. Racjonalnie.
Wiadomo, że czasem nie można skleić grania sześciu na sześciu…
Chyba czterech na czterech?
No tak, rozpędziłem się.
Choć, odpukać, ostatnio jest coraz lepiej. Trzeci tydzień lutego zaczęliśmy już w konfiguracji sześciu na sześciu. I chyba nie zdradzę wielkiej tajemnicy, że Kuba Szymański wrócił i pracuje razem z nami. Lada moment powinien wejść już w te większe obciążenia. Zaczynamy się uśmiechać na treningach, bo w kółeczku ma kto stanąć i wspólnie cieszyć się po udanym zagraniu czy akcji.
Jestem przekonany, że za chwilę ta ZAKSA będzie miała moc, jaką powinna mieć przez cały sezon. Ku temu to dąży.
Wspomniałeś o trenerze Swaczynie. Pojawiają się głosy, że to opcja przejściowa i jakieś większe nazwisko pojawi się w Kędzierzynie-Koźlu na nowy sezon. Z drugiej strony to facet, który ZAKSĘ zna na wylot, a dodatkowo pracował z najlepszymi, na czele z Nikolą Grbiciem w reprezentacji Polski. Jaki to trener na twoje oko?
Słusznie zauważyłeś, że Adam Swaczyna przez te wszystkie lata pracy w siatkówce współpracował faktycznie z najlepszymi. Uważam, że ma genialne usposobienie i chciałbym, żeby został Piotrem Grabanem 2.0.
Nie wydaje mi się, że w przypadku topowego klubu w PlusLidze, musi w nim pracować zagraniczny trener. Prezesi trochę uciekają w takie rozwiązania. Nie wiem, może to kwestia zagrania marketingowego, lepiej wygląda. Takie myślenie jest jednak krzywdzące dla polskich, zdolnych szkoleniowców.
Z Adamem pracuje się świetnie, na pewno ma respekt wśród wszystkich, bez wyjątków. Zresztą, to jest człowiek, który ciągle przewija się chłopakom przez pole widzenia, czy to w realiach ZAKSY, czy reprezentacji. Dzisiaj jest pierwszym trenerem i uważam, że to była dobra decyzja. I to wcale nie musi być okres przejściowy ZAKSY, co może pokazać jeszcze ten sezon. Mamy ku temu odpowiedni potencjał, klasę w drużynie. A zespół z Adamem po prostu dobrze funkcjonuje.
W kontekście trenerskim, zwolnienie Tuomasa Sammelvuo było zaskoczeniem dla drużyny?
Nie spodziewaliśmy się tego, to na pewno. Wiadomość otrzymaliśmy praktycznie z dnia na dzień.
„Kierownik” Śliwka ile daje drużynie, będąc nie na boisku, ale jednak obok?
Ta jego obecność to jest coś, czego nie musi sobie wyrabiać, bo drużyna potrzebuje go zarówno w realiach treningowych, jak i meczowych. Często widzę takie obrazki, jak np. Łukasz Kaczmarek podchodzi gdzieś w okolice bandy, gdzie siedzi Olek i dyskutują chwilę o tym, co rywal robi na bloku, bądź jak atakuje. Taktyczne szczegóły w pigułce.
Olek jest genialnym analitykiem, potrafi zasugerować coś, co pomoże drużynie i takie chwile są bezcenne. To taki katalizator emocji ZAKSY. Kiedy trzeba uspokoić, robi to. Podkręcić nieco śrubę? Nie ma problemu. To nie są przekłamane obrazki, które można obserwować wyłapane w transmisji telewizyjnej, czy na meczowych zdjęciach. Ja zresztą już kilka lat wstecz uważałem, że Śliwka jest naturalnym liderem drużyny. Są tacy ludzie, za którymi idą inni. Nic tylko cieszyć się, że reprezentacja Polski ma takiego kogoś. Aleksander Śliwka to jest po prostu pan Kapitan.
Trenuje z drużyną coraz mocniej?
Trenuje z nami, ma takie fajne puchate piłki, którymi sobie odbija (śmiech). To też ważne, że zdjął ortezę i widać, że jest bliżej niż dalej powrotu.
A rozmówek polsko-japońskich w szatni nie trzyma?
(śmiech) Nie wiem o czym mówisz.
Tak myślałem. To jeszcze o jednym koledze z boiska porozmawiajmy. Marcin Janusz, jakbyś go ocenił, jak rozgrywający rozgrywającego?
Mam wrażenie, że u Nikoli Grbicia Marcin Janusz wygrał swoim spokojem. W jego grze nie ma szaleństw, ale to jak najbardziej komplement. Pamiętam Marcina za czasów naszych początków, kiedy rywalizowaliśmy w Młodej PlusLidze. Ja byłem wtedy w Warszawie, on w Bełchatowie. Już wtedy była u niego dokładność, chwilami aż do bólu. Marcin do każdej piłki ustawiał się bardzo dobrze, a ona latała tam, gdzie chciał. Wtedy jeszcze nie na takim poziomie jak dzisiaj, ale to już pokazywało duży potencjał.
Nie trzeba nawet przypominać, ile było głosów o rozpadzie ZAKSY, kiedy z klubu odchodzi Paweł Zatorski, Kuba Kochanowski, a przede wszystkim Benjamin Toniutti. A za Francuza ma się pojawić rozgrywający z Trefla Gdańsk, który z urzędu na pewno będzie gorszy. Jak się jednak okazało, Marcin pokazał swoją wartość, torując sobie drogę nie tylko do najlepszych w PlusLidze, ale też w reprezentacji Polski.
To nie jest typ Brizarda, wspomnianego Toniuttiego czy De Cecco. Ten spokój i umiejętność naprawienia czegoś w trakcie akcji, to są mocne karty u Marcina. Plus najważniejsze, pozaboiskowe, że to jest mega gość!
Pytałem o trening, zapytam o sferę mentalną. Jak opisałbyś miejsce, w którym dzisiaj jest ZAKSA? Od plotek transferowych chwilami aż boli głowa, wyniki też są w kratkę. Czujecie uciekającą fazę play-off?
Z tymi przymiarkami tak już jest, że one były, są i będą. To wydaje się naturalne, wychodziło to sezon, dwa, czy trzy temu i obecnie sytuacja jest podobna.
Myślę, że istotą odpowiedzi na twoje pytanie jest to, że dzisiaj naszym klubem jest ZAKSA i za nią walczymy. Przez cztery tygodnie pobytu w drużynie nie dostrzegłem żadnego momentu, w który mógłbym pomyśleć, że ktoś jest myślami poza klubem. Można być złym, zrezygnowanym, zmęczonym – w obliczu kontuzji czy problemów, które dotknęły zespół. Głównie przez to chłopaki stracili wcześniej szansę na wejście do turnieju finałowego Pucharu Polski, czy ostatnio, już wspólnie odpadając z Ligi Mistrzów. Ale mental nadal pozostaje wysoki, bo siatkarze wiedzą, jaki potwór drzemie w tej szatni. Jeśli ona tylko będzie mieć tam odpowiednią dawkę zdrowia.
Teraz trzeba wykonać robotę i wejść do play-off. A czy wejdziemy do tej fazy z ósmego, siódmego czy szóstego-piątego miejsca, to nie jest ważne. Podejrzewam, że każdy będzie się obawiał ZAKSY. A w ćwierćfinale mamy dwa mecze i ewentualnie złoty set do zagrania. Rozmawiałem o tym ze znajomym z jednej z drużyn z czołówki. Dla nich to może być niesprawiedliwe, bo całą fazę zasadniczą są na górze, a nagle po dwóch meczach może być pozamiatany sezon. Bo ZAKSA stanie w składzie, w którym w Europie do niedawna mogła ograć dosłownie każdego.
Żeby jednak nie było tak wesoło, ostatnie mecze mamy do zagrania głównie ze ścisłą czołówką PlusLigi. To tam będziemy musieli szczególnie udowodnić, że zasługujemy na miejsce w gronie najlepszych ośmiu drużyn w Polsce. Żeby później móc marzyć o czymkolwiek pozytywnym pod względem wyniku sportowego, na koniec sezonu.
A czy nad Kędzierzynem-Koźlem unosi się duch Bartosza Kurka?
Wiesz, że tego nie wiem (śmiech).
Bywasz jednak na miejscu, a jakbym wiedział, to bym nie pytał. Czyli unosi?
Nad Japonią się unosi na pewno, od kilku lat.