Znów czujemy się jak siostry. I już nie damy się rozdzielić – mówią Wiesława i Joanna. Opowieści o tym, jak ponowne spotkania po latach mogą odmienić życie.
Przez całe życie czułam się obca. I niechciana – mówi 61-letnia Sandra. – Mama zmarła, kiedy miałam dziewięć lat, ojciec się mną nie interesował. Byłam skazana na bidula.
Niechętnie wspomina życie w domu dziecka w podwrocławskich Małkowicach. Do dziś pamięta ból dłoni po uderzeniu drewnianą linijką. Dobrych chwil było niewiele. Czasem na weekendy zabierała ją dentystka z Małkowic. Siedziała z dwójką jej dzieci i marzyła, że jest jedną z nich. Któregoś dnia razem z koleżanką uciekła z bidula. Milicjanci złapali je we Wrocławiu. Wychowawca za karę ogolił je na łyso.
– Wyobrażałam sobie, że po wyjściu z domu dziecka będę wolna. I szczęśliwa – wspomina Sandra. Było inaczej. Odeszła z bidula w próżnię. Pieniędzy ze skromnej wyprawki starczyło na kupno butów i ciepłej kurtki. Razem z koleżanką, Jolą, ruszyły w Polskę w poszukiwaniu pracy z mieszkaniem. Najpierw zahaczyły się na kilka miesięcy w ośrodku wypoczynkowym w Zakopanem, potem w Łebie. – Sprzątałyśmy i stałyśmy na zmywaku – wspomina. – W Łebie poznałam barmana. Miałam 19 lat, kiedy zaszłam z nim w ciążę. Nie chciał mnie ani dziecka. Straciłam również pracę i wtedy na mojej drodze stanął Ryszard.
Zakochał się i obiecał, że uzna dziecko za swoje. Przez kilka miesięcy mieszkałam u niego, w Bolesławcu. Tam 22 maja 1986 r. urodziłam Tomka. Niestety, mój związek z Ryśkiem się rozpadł i znów nie miałam się gdzie podziać. Na kilka dni przygarnęła nas koleżanka z Wrocławia, ale i od niej musiałam się wynieść. Stanęłam pod ścianą, jedynym wyjściem było oddanie Tomka do Domu Małego Dziecka w Kątach Wrocławskich. Myślałam, że odbiorę go, kiedy znajdę mieszkanie i pracę, ale stało się inaczej. Sąd zaocznie pozbawił mnie praw rodzicielskich, a Tomek trafił do adopcji.
Spotkanie w telewizji
Sandra mówi, że przez kolejne lata nie było dnia, żeby nie myślała o Tomku. Po wyjeździe z Wrocławia zatrzymała się u ciotki w Warszawie. Zaczęła pracować w salonie fryzjerskim. Poznała Szweda, Petera. Wyjechała do niego, do Sztokholmu. Pobrali się, szybko zaszła w ciążę. Niestety, Peter lubił wypić i podnosił na nią rękę. Odeszła tuż po urodzeniu syna, Aleksandra. – Żyłam z zasiłków, uczyłam się szwedzkiego i zaczęłam pracować jako fryzjerka – wspomina. – W Szwecji nigdy nie czułam się u siebie, ale wreszcie miałam swój kąt i rodzinę. Kiedy przytulałam Aleksandra, myślałam o Tomku. Zastanawiałam się, czy ktoś go przytula i kocha.
Kiedy skończyła 40 lat, poczuła, że to właściwy moment, żeby go odnaleźć. Szwedzka telewizja nadawała program o ludziach, którzy spotykają się po latach. Rolą redakcji było odszukanie zagubionych bliskich. Sandra napisała list do twórców programu. Podała dane syna, rok urodzenia i datę oddania do domu dziecka. Po kilku miesiącach dostała zaproszenie do studia telewizyjnego: szwedzcy dziennikarze odnaleźli Tomka. Ich spotkanie miało być pokazane w programie na żywo. – Nie wiedziałam, czego się spodziewać – mówi Sandra. – Dziennikarze zaprowadzili mnie na scenę, posadzili w fotelu. Nagle do studia wszedł młody mężczyzna w błękitnej koszuli. Miał tak jak ja, ciemne włosy i pełne usta. Odezwał się do mnie po szwedzku! Okazało się, że został adoptowany przez parę Szwedów. Mieszkaliśmy w tym samym mieście i mogliśmy się mijać na ulicy.
O tym, co przez ostatnie 20 lat działo się z Tomkiem, usłyszała po programie. Rodzice adopcyjni nie ukrywali, że urodził się w Polsce. Zawieźli go do Kątów Wrocławskich, pokazali dom dziecka, w którym spędził pierwsze tygodnie życia. Umożliwili mu oglądanie programów polskiej telewizji. Obiecali, że pomogą odnaleźć biologiczną mamę, i nie wahali się, kiedy telewizja zaprosiła ich na spotkanie z Sandrą.
– Przeprosiłam go, że przez pierwsze tygodnie życia był sam. Powiedziałam też, że nie chcę zajmować miejsca jego matki, bo jako taką traktował swoją mamę adopcyjną. Poprosiłam tylko, żeby czasem do mnie zadzwonił. Odzywa się kilka razy w roku, nie naciskam, żeby robił to częściej. Ostatnio miał problemy zdrowotne i pytał o choroby w naszej rodzinie – mówi Sandra. – Nie wymagam więcej. Wystarczy, że wiem, że jest.
Miłość do Lady Pank
– Byłyśmy jak siostry – mówią Wiesława i Joanna, obie 55-latki. – Chodziłyśmy do jednej podstawówki na Bałutach, słuchałyśmy Lady Pank i należałyśmy do Ohydy – fanklubu zespołu.
Z Lady Pank wiąże się taka przygoda: postanowiły odwiedzić frontmana grupy Janusza Panasewicza. Mieszkał z żoną i synem w Olecku. Spakowały namiot, dojechały pociągiem do Augustowa. Rozbiły się na obrzeżach Puszczy Augustowskiej i stopem dotarły pod dom idola.
– Do obozowiska wracałyśmy wieczorem – wspominają. – Błąkałyśmy się po lesie, wreszcie dotarłyśmy do jakiegoś domu. Mieszkańcy zaprosili nas do środka, przenocowali, dali pieniądze na pociąg. Ta przygoda nie zniechęciła nas do ponownych odwiedzin u Panasewicza: wróciłyśmy na pole namiotowe, przebrałyśmy się i znów stopem podjechałyśmy pod jego dom.
Miłość do Lady Pank i wakacyjne wyjazdy na OHP były jedną z niewielu stałych rzeczy w ich życiu. Po podstawówce Joanna zdała do liceum, Wiesława – do szkoły handlowej. Szkoły były w różnych częściach Łodzi, miały innych znajomych, mimo to rozmawiały codziennie – Wiesława okupowała budkę telefoniczną, Joanna miała telefon w domu. Zakochały się w jednym chłopaku. Przekonywały się: ciebie kocha bardziej, to ty powinnaś się z nim umówić. Miłość do chłopaka minęła, a ich więź przetrwała kolejne zmiany w życiu: Wiesława poszła do pracy w handlu, Joanna zdała na ekonomię.
– Pierwsza wyszłam za mąż. Asia była moją druhną – mówi Wiesława. – Mąż Wiesi został moim świadkiem na ślubie – wspomina Joanna. – Kilka dni później mieli wpaść do nas na obiad. Nie dotarli. Nie mieliśmy telefonu, nie było jak wyjaśnić, co się stało. – Nie pamiętam, dlaczego nie dojechaliśmy na tamto spotkanie – mówi Wiesława. – Coś się zmieniło. Obie, tym razem bez wsparcia przyjaciółki, weszłyśmy w dorosły etap życia.
Honorowe matki chrzestne
Wchodzenie w dorosłość okazało się bolesne. Wiesława straciła pierwsze dziecko. Urodziła dwie córki, ale jej małżeństwo zaczęło się sypać. Drugi raz założyła rodzinę, na świat przyszła jej trzecia córka. W tym samym czasie Joanna próbowała zajść w ciążę. Po 12 latach starań o dziecko oboje z mężem zdecydowali się na adopcję. W 2004 r. ich rodzina powiększyła się o Zosię. Trzy lata później adoptowali Michała. – Straciłam rodziców. Nie mam rodzeństwa i wiele razy czułam się samotna. Myślałam wtedy o swojej przyszywanej siostrze, czyli Wiesi – mówi Joanna. – Opowiadałam córkom o mojej przyjaciółce, Joasi – dodaje Wiesława. – Przeprowadziliśmy się na osiedle, na którym kiedyś mieszkała jej rodzina. Kiedy odprowadzałam córkę do szkoły, mijałam jej wieżowiec. Sąsiadka nie miała pojęcia, gdzie przeprowadziła się rodzina Joasi. W bloku obok mieszkała kiedyś jej babcia. Obdzwoniłam domofonem wszystkie mieszkania. Bez skutku.
– Wyprowadziliśmy się pod Łódź – opowiada Joanna. – Oboje z mężem pracowaliśmy w skarbówce, Wiesia pracowała w zakładzie szwalniczym w innym punkcie miasta. Nie miałyśmy szansy spotkać się nawet wirtualnie. Wiesia miała profil na FB, my z mężem trzymaliśmy się z daleka od social mediów.
I pewnie nigdy by się nie spotkały, gdyby nie wirtualna grupa fanów Lady Pank. Wiesława opowiedziała o swojej przyjaźni nastoletniej członkini grupy. Dziewczyna postanowiła odnaleźć jej przyjaciółkę. Traf chciał, że w tym samym czasie Joanna założyła profil na FB. Nastolatka natychmiast to wyłapała i przesłała jej dane Wiesławie. – Tego samego dnia napisałam do Joasi. Umówiłyśmy się na telefon. Miało być krótkie „dzień dobry”, a rozmawiałyśmy przez pięć godzin – wspomina. – Śmiałyśmy się, płakałyśmy, rozumiałyśmy się w pół słowa.
Spotkały się kilka dni później. I znów miały wrażenie, że rozstały się wczoraj, a nie przed 32 laty. Wiesława wymyśliła sposób na cofnięcie czasu: poprosiła, żeby Joanna została honorową chrzestną jej córki. Joanna poprosiła o to samo. – Nasze dzieci są zachwycone. Przez tyle lat słyszały o naszej przyjaźni i wreszcie mogą zobaczyć nas razem – mówią. – A my znów czujemy się jak siostry. I już nie damy się rozdzielić.
Ojciec miał dużo szczęścia
– Mój ojciec był adoptowany. Zmarł i nigdy się nie dowiem, czy był ciekaw swoich korzeni i czuł tęsknotę za swoją biologiczną rodziną – mówi 32-letnia Marta z Krakowa. – Postanowiłam odnaleźć jego bliskich. Chciałam się dowiedzieć, jaki bagaż genetyczny mi przekazali. To ważne nie tylko dla mnie, ale też moich dzieci i kiedyś wnuków.
Poszukiwania rozpoczęła tuż po powrocie z emigracji w Anglii. Najpierw ściągnęła ze strony rządowej tzw. zupełny odpis aktu urodzenia ojca. Znalazła w nim nazwisko, daty urodzenia swoich biologicznych dziadków i ich miejsce zamieszkania, czyli Wrocław. Wystarczyło, żeby na stronie internetowej cmentarza odnaleźć lokalizację ich grobu. – O swoich poszukiwaniach napisałam w grupie na Facebooku „Adoptowani poszukujący” – wspomina Marta. – Jedna z użytkowniczek grupy zobowiązała się pójść na grób, zapalić znicz i dołączyć karteczkę z moim numerem telefonu i prośbą o kontakt. Po kilku dniach odebrałam telefon od córki siostry mojego taty.
Rozmowa nie trwała długo. Marta dowiedziała się, że ojciec miał siedmioro rodzeństwa. Trójka z nich poszła do adopcji. O tym, jak było w domu rodzinnym, kuzynka mówiła niechętnie: wspomniała o alkoholu, przemocy i o tym, że ojciec Marty, trafiając do rodziny adopcyjnej, miał dużo szczęścia. – Dowiedziałam się też, że jestem obciążona genetycznie: w rodzinie były przypadki raka piersi, wątroby i żołądka – wspomina. – Nigdy nie dowiem się, jak na to zareagowałby tata. Moja teściowa miała więcej szczęścia: podobnie jak mój tata była adoptowana, ale w wieku 78 lat poznała swoje korzenie.
Nie jesteś sama
Poszukiwania rodziny teściowej, podobnie jak w przypadku taty, Marta rozpoczęła od ściągnięcia zupełnego aktu urodzenia. Potem wrzuciła nazwisko i lokalizację, czyli Kraków, w przeglądarkę Facebooka. – Wyskoczył profil mężczyzny, który wyglądał, kopiuj-wklej, jak teściowa – mówi Marta. – Napisałam do niego. Podałam dane z USC. Odpisał natychmiast. Potwierdził, że chodzi o jego rodziców. Podał swój numer telefonu.
Marta natychmiast zadzwoniła do męża, pojechali do jego matki. Akurat tego dnia miała 78. urodziny.
– Mamo, dowiedzieliśmy się czegoś o twojej rodzinie – zaczęli. – Nie jesteś sama na świecie. Masz brata!
O tym, co działo się potem, Marta mówi: emocjonalne tsunami.
Teściowa natychmiast zadzwoniła pod podany numer. Okazało się, że brat mieszka kilkanaście ulic dalej. Wiedział, że została oddana do adopcji. Pamiętał znalezioną w domu kartkę, na której ktoś zapisał jej imię i datę urodzenia.
– Masz jeszcze siostrę – powiedział. – Mieszka w Bydgoszczy.
Marta z mężem byli podczas pierwszego spotkania teściowej z bratem. Płakali oboje. Brat opowiadał o ich dziadku, zasłużonym pułkowniku piechoty Wojska Polskiego. Jego imieniem zostało nazwane jedno z rond w Słupsku.
– Niedługo potem teściowa spotkała się ze swoją siostrą. Usłyszała, że ma takie same ruchy i sposób mówienia jak ich mama – wspomina Marta. – Niestety, ani siostra, ani brat nie wiedzą, dlaczego właśnie ona poszła do adopcji. Podczas trwania małżeństwa ich ojciec związał się z inną kobietą. Prawdopodobnie to właśnie on – z powodów, których już nie poznamy – zorganizował adopcję.
Ale – jak mówi Marta – nie to jest najważniejsze: teściowa po odnalezieniu rodzeństwa odżyła. Codziennie rozmawia z siostrą. Poznała jej syna, księdza. Często spotyka się z bratem. Powtarza, że ma wrażenie, jakby głaz spadł jej z serca. I jest wdzięczna synowej i synowi, że pozwolili jej poczuć, jak to jest nie być samemu na świecie.