„Strefa interesów” nie czołga widza tak jak „Syn Szawła”, ale jest mocniejsza, bo opowiada o nas, porządnych obywatelach, pracowitych urzędnikach, dobrych matkach, troskliwych ojcach.
Któż nie chciałby mieć dużego domu, a obok domu dużego ogrodu? A w ogrodzie kwiatków, a obok rabatek któż nie chciałby mieć buraczków, ziemniaczków, dyni, a nawet kalarepy – jeśli ktoś akurat lubi kalarepę, co nie jest oczywiste. I jeszcze uli, żeby mieć własny miód, a na dodatek wielkiej szklarni, gdzie rosną palmy. W takiej szklarni można zapomnieć, że żyje się w paskudnym, jeśli chodzi o pogodę, zakątku świata. Ja bym chciał mieć palmiarnię koło domu, tak jak i wy byście chcieli mieć palmiarnię. A pośrodku ogrodu prywatny basen ze zjeżdżalnią, no i fontannę na dodatek. A niedaleko ogrodu jest jeszcze rzeka, w której można się kąpać i po której przyjemnie płynie się kajakiem, w okolicy są też świetne tereny do jazdy konnej albo rowerem, to wszystko razem jest jak niekończące się wakacje.
Nie wierzę, że istnieją ludzie, którzy wolą mieszkać w blokach i kamienicach niż w domu z ogrodem, zwłaszcza gdy w tym ogrodzie są róże, dalie, azalie i floksy. Któż nie kocha i nie chce mieć róż, dalii, azalii i floksów? Tak jak chciała mieć Hedwig Höss, żona Rudolfa Hössa, komendanta obozu koncentracyjnego Auschwitz. W tym domu i w tym ogrodzie Hedwig była szczęśliwa, podobnie jak szczęśliwe były jej dzieci, dwadzieścia metrów od muru Auschwitz, tak że Rudolf nie musiał nawet dojeżdżać do pracy, tylko szedł parę kroków z teczką – kto by nie chciał mieć blisko do pracy? Hedwig Höss nazywała ten ogród „rajem”, a któż z nas nie chciałby żyć w raju, a ponieważ jednak mało kto z nas wierzy w raj po śmierci, to każdy chce mieć rajski ogród w życiu doczesnym. Ja bym chciał mieć i wy też chcielibyście mieć.
Oczywiście warto mieć do pomocy ogrodnika i służbę w takim domu, państwo Hössowie mieli liczną służbę i traktowali ją dobrze. Dlaczego zresztą Höss miałby źle traktować służbę? Nie był sadystą, psychopatą, był bardzo sumiennym urzędnikiem, zajmującym się masowym wysyłaniem do gazu milionów więźniów obozu koncentracyjnego i robił to najlepiej, jak umiał, o czym zresztą świadczy jego błyskotliwa kariera w SS. Czegóż chcieć więcej niż spokoju, gdy wraca się z ciężkiej pracy, czegóż więcej potrzeba niż ciepła rodzinnego, relaksu w ogrodzie, zabaw z dziećmi? Tak żyć chciałby każdy.
„Strefa interesów”
Foto: Image Capital Pictures / Film Stills / Forum / Forum
Naturalnie są niedogodności, jak to, że komin krematorium jest ledwie sto metrów od willi i ogrodu, a wieczorem buchając płomiennymi wyziewami, przypomina wieżę z okiem Saurona. Zza muru słychać strzały, wrzaski esesmanów i krzyki mordowanych Żydów. Jakby ci Żydzi nie mogli przestać krzyczeć albo pójść gdzieś indziej, zamiast burzyć spokój porządnej rodziny. Całe szczęście rodzina jest przyzwyczajona do tych niedogodności, dzieci niewzruszenie się bawią, Hedwig spokojnie przycina kwiaty, tylko jej matka, gdy przyjeżdża odwiedzić córkę, nie może wytrzymać tych hałasów i szybko ucieka z rajskiego domu. Po wojnie zresztą nikt z rodziny Hössów nie cierpiał na wyrzuty sumienia. Hedwig i dzieci spokojnie dożywały swoich dni. Rudolfa powieszono w 1947 r. w tym samym Auschwitz, gdzie tak sumiennie pracował, a on zdaje się podszedł do tego wyroku ze zrozumieniem, bo ci, którzy go skazali na śmierć, też przecież wykonywali tylko swoje obowiązki.
W filmie „Strefa interesów” w reżyserii Jonathana Glazera nie widać tego, co się dzieje za murem i jedynie słychać, ale do słuchania człowiek może się przyzwyczaić, jak do oglądania przyzwyczaił się Rudolf. A nawet bardziej, niż się przyzwyczaił, bo to on przecież był głównym menedżerem fabryki śmierci, on wysyłał do gazu i krematorium, on wreszcie rabował mordowanych, a i Hedwig na tym korzystała. Przynosiła polskim służącym sukienki i bluzki po zabitych Żydówkach, żeby sobie coś wybrały, sama zostawiała dla siebie futra.
Scena, gdy ta ograniczona prostaczka zakłada eleganckie futro, rozanielona pozuje w nim przed samą sobą, potem maluje usta szminką pozostałą po kobiecie, której ciało właśnie wjeżdża do pieca, jest w pewien sposób rozczulająca. Rudolf też się wzbogacał, bo prócz pensji rabował Żydom pieniądze – w jednej ze scen siedzi za biurkiem i liczy dolary wyrwane nieszczęśnikom, myślącym, że będą mogli wykupić się od śmierci. Rudolf liczy sumiennie i dokładnie, jak kasjer, nie jak bandyta, a wyraz zadowolenia na jego twarzy dowodzi, że nieprawdą jest, iż pieniądze szczęścia nie dają.
Hedwig była dobrą żoną i matką, Rudolf dobrym mężem i ojcem, myślę, że możemy mówić o nich po imieniu, bo mogliby być naszymi sąsiadami na strzeżonym osiedlu albo w dzielnicy domków jednorodzinnych; każdy chciałby mieć takich sąsiadów. Rudolf miał też ornitologiczną pasję, ptaki wprost uwielbiał, konie kochał niebywale, dzieciom przed snem czytał bajki, jego jedyną wadą z punktu widzenia rodziny było to, że się przepracowywał. Był korporacyjnym pracoholikiem, jak wielu z was przecież, zawalającym życie prywatne na rzecz dobra firmy. Wbrew zasadzie work-life balance Rudolf przynosił pracę do domu, przesiadując do późna z inżynierami, projektującymi nowe piece do spalania zwłok, o wiele wydajniejsze niż te stare, może nawet bardziej ekologiczne.
Jedyny poważny zgrzyt, jaki się pojawia w rodzinnej sielance, to wówczas, gdy Rudolfa mają przenieść do Oranienburga, co by groziło wyprowadzką całej rodziny z bajkowego domu. Hedwig się wścieka, za nic nie chce opuszczać rodzinnego raju, i da się to zrozumieć, tym bardziej że zależy jej na dobrostanie dzieci, które w domku koło obozu Auschwitz czują się fantastycznie. Każdemu normalnemu rodzicowi zależy na dobrostanie dzieci, tylko wyrodny ojciec czy matka nie dba o dobrostan swoich dzieci, prawda?
„Strefa interesów” nie czołga widza tak, jak czołgał potwornie genialny „Syn Szawła” László Nemesa, bo ten pokazywał Auschwitz od środka, z perspektywy członka Sonderkommando, obsługującego komory gazowe i piece krematoryjne. Ale „Strefa interesów” jest mocniejsza, ponieważ opowiada o nas, porządnych obywatelach, pracowitych urzędnikach, dobrych matkach, troskliwych ojcach.
Nie ma co ukrywać – na „Strefę interesów” poszedłem też dla grającej Hedwig niemieckiej aktorki Sandry Hüller, objawienia tego sezonu, która gdy czytacie ten felieton, może mieć już w ręku Oscara za rolę w innym filmie, francuskiej „Anatomii upadku”, gdzie gra pisarkę podejrzewaną o zamordowanie męża. Hüller należą się wszystkie nagrody świata, choć w momencie, gdy to piszę, obstawiam raczej Oscara dla Lily Gladstone za „Czas krwawego księżyca” albo Emmy Stone za „Biedne istoty”. Ale mniejsza o nagrody, dla mnie najważniejsze jest oglądanie Hüller, a ten rok to przecież prócz „Strefy interesów” i „Anatomii upadku” jeszcze odjechana rola hrabianki Irmy Sztáray, węgierskiej damy dworu cesarzowej Elżbiety Bawarskiej w „Sisi i ja”.
W „Strefie interesów” jest Hüller chłopką o kaczym chodzie, aspirującą do sielankowego życia, w „Anatomii upadku” świadomą siebie artystką, żoną nieudacznego męża, w „Sisi i ja” nieogarniętą, zakochaną w cesarzowej towarzyszką jej dziwacznych rozrywek na greckiej wyspie, niedługo przed tym, gdy Sisi została zamordowana. Jak aktorka potrafi w trzech filmach w jednym roku zagrać trzy tak kompletnie odmienne postaci, nawet fizycznie, że wręcz dziwimy się, że to ta sama osoba na ekranie, to niepotrzebne jej nawet jakieś tam Oscary.