Ludziom się wydaje się, że to proste, idzie się do sądu: „Dzień dobry, poproszę upadłość”. A sąd mówi: „Proszę bardzo”. I sprawa załatwiona, wychodzi się bez długów. Nieprawda.

Boję się być w tym mieszkaniu, za które już nie jestem w stanie płacić. Gdy wracam z pracy, to chyłkiem, w strachu, że ktoś mnie dopadnie – mówi Magda, dziennikarka, singielka. 2 mln zł długu, głównie kredyt hipoteczny. Mieszkanie w Warszawie, duże, w ładnej okolicy, za oknem kojące drzewa, staw. Mimo że było drogie, wzięła. Pierwsze raty: 4-5 tys. zł miesięcznie, było ją stać. Skoczyły do 7 tysięcy, dawała radę. Teraz to ponad 10 tysięcy, nie płaci.

– Nie mam z czego, straciłam pracę – opowiada Magda. – Przez jakiś czas w ogóle nie miałam dochodów, teraz mam nieregularne. Początkowo odbierałam telefony, tłumaczyłam się. „Pani zalega”. „Wiem, przepraszam, ale nie mam już tamtej dobrze płatnej pracy”. Pan na to: „Co pani proponuje?”. Mogę spłacać po 2 tysiące. On, że wykluczone. Na co ja, że nie mam więcej. Po dwóch dniach to samo. Tych telefonów, od różnych ludzi, było coraz więcej. Przestałam odbierać. Nie zaglądałam do skrzynki na listy.

Bank wypowiedział umowę, rosły odsetki karne. – Znalazłam się w położeniu koszmarnym, mieszkanie, które spłacałam przez 12 lat, jest teraz warte mniej, niż kwota, której żąda bank. Wcześniej myślałam, że uda mi się je zachować, jakoś się odbiję, zacznę znów dobrze zarabiać. Niestety, na razie nie wiem nawet, czy następnego dnia będę mieć na jedzenie – mówi Magda. Chce ogłosić upadłość konsumencką. Właśnie siedzi nad wnioskiem do sądu.

W Polsce upada teraz ponad tysiąc osób miesięcznie. Z danych Centralnego Ośrodka Informacji Gospodarczej wynika, że takich, którzy stali się niewypłacalni, jeszcze kilka lat temu przybywało najwyżej po 5 tys. rocznie. W 2020 roku ich liczba skoczyła do ponad 13 tys., a w ubiegłym roku upadło już ponad 18 tys.

Najwięcej bankrutów jest w grupie 40+, ale rośnie grupa trzydziestolatków, zdarzają się dwudziestoletni, a ostatnio często upadają seniorzy, bywa, że tacy po dziewięćdziesiątce.

– Jedni przestają sobie radzić ze spłatami, gdy mają 30 tys. zł długu. Inni sięgają po upadłość, gdy dług urósł do kilkudziesięciu milionów. Bankrutuje i pani pracująca na kasie, i prezes spółki. Zdarzają się niewypłacalni prawnicy i urzędnicy skarbowi. Część z nich to weterani, zadłużeni od dawna, mający za sobą jakieś nieudane interesy albo poręczenia, ale teraz równie duża jest grupa całkiem świeża – osoby, które do niedawna radziły sobie ze spłatą kredytu hipotecznego lub pożyczek, a teraz nie mają na raty – mówi mecenas Michał Hajduk z Wrocławia, autor „Przewodnika po upadłości konsumenckiej”. Jego kancelaria specjalizuje się w postępowaniach upadłościowych i ma kilka oddziałów w Polsce. W każdym z nich jest teraz dużo pracy, bo przybywa tych, którzy nie widzą innego wyjścia z długów niż upadłość.

Adam Pasternak, wiceprezes w Kancelarii Lege Restrukturyzacje i właściciel serwisu www.upadanie.pl, mówi, że to idzie falami. Bardzo duża wezbrała podczas pandemii. Właściciele firm musieli szukać oszczędności, redukowali etaty albo zamykali działalność, ludzie tracili pracę, nie mogli znaleźć nowej, nie byli w stanie udźwignąć zobowiązań. Wkrótce może być fala ofiar inflacji. – Życie robi się coraz droższe, rosną stopy procentowe, a wraz z nimi dramatycznie raty kredytów hipotecznych, ludzie ledwo wiążą koniec z końcem.

– Zakupy robię w najtańszym sklepie, a i tak płacę coraz więcej. Ostatnio poszłam do apteki: 500 zł – mówi Magda. Do tego samochód jej się popsuł. Powinna pojechać do mechanika, ale nie ma za co. Odkłada na upadłość.

Ktoś jej doradził świetną kancelarię, umówiła się na spotkanie. – Rozmowa była rzeczowa, miła. Dopóki nie zapytałam, ile to będzie kosztować. Okazało się, że 10 proc. długu. 200 tysięcy złotych? Przecież gdybym miała tyle pieniędzy, tobym spłacała raty i nie ogłaszała upadłości – opowiada. Inna kancelaria za pomoc przy wniosku do sądu weźmie 10 tys. zł. Rozłożyli jej na raty, uprzedzili, że nie ruszą sprawy, dopóki na ich konto nie wpłynie ostatnia z rat.

Gdy spojrzała na wniosek, który trzeba wypełnić, stwierdziła, że bez prawnika ani rusz. – Mam wyższe wykształcenie, ale nie radzę sobie. Taka niby prosta sprawa: wypisz składniki majątku o wartości powyżej 5 tys. zł. Telewizor kosztował 6,5 tys. Tyle że wiele lat temu. Albo samochód. Dobrej marki, ale ma już 18 lat. W internecie rozpiętość cen od 4,9 do 17 tys. Jaką cenę wpisać, na Boga świętego – wzdycha Magda.

Jak źle wypełnisz wniosek, to sąd może podejrzewać, że kręcisz, zatajasz, więc ludzie wolą zlecić to kancelarii. Coraz więcej z nich zajmuje się już tylko tymi, którzy stali się niewypłacalni.

– Poza tym powstały firmy, które w nazwie mają „kancelaria”, a często są to po prostu spółki, które wyczuły interes. Tak jak dawniej rosły firmy zarabiające na uzyskiwaniu wysokich odszkodowań czy na walce frankowiczów z bankami, tak teraz przybywa tych, które chcą zarobić na upadłościach – mówi mec. Hajduk.

– Niektóre zatrudniają telemarketerów, którzy naganiają chętnych. Sam często dostaję telefony z pytaniem, czy nie chciałbym ogłosić upadłości. Przedstawiają upadłość w kolorowych barwach, opowiadają, że załatwia się to szybko, bezproblemowo. Nie mówią, że to trwający czasami kilka lat skomplikowany proces i że nie zawsze kończy się oddłużeniem – tłumaczy.

Żal mu tych, którzy wchodzą w upadłość, nie wiedząc, co ich czeka. Już na wejściu są w złym stanie. – Mają depresję, stany lękowe, problemy z adaptacją. Rzadko zdarza się ktoś, na kim zadłużenie się nie odbiło – mówi.

Czytaj także: Korporacje decydują, co jest dobre a co złe. To absurd

– Pierwsze małżeństwo się rozpadło. Zostałam z długami – mówi Anna Nowicka, plastyczka z Bydgoszczy. Ma troje dzieci i drugiego męża, ale po pierwszym zaległe faktury, rachunki za prąd i telefony, zaległości w ZUS i skarbówce, leasingi, kredyty. – To wszystko spadło na mnie, bo gdy zakładał firmę, zapytał, czy mogłabym wziąć ją na siebie. Wzięłam. Miał moje pozwolenie na zawieranie transakcji, bo komu miałabym zaufać bardziej niż mężowi. Po rozwodzie próbowałam jakoś tę zadłużoną firmę ratować, jednak to branża budowlana i kobiecie, w dodatku bez doświadczenia, było ciężko. Poza tym mój były mąż założył konkurencyjną firmę, przeciągał klientów na swoją stronę, grał ze mną brutalnie, na wyniszczenie. Wcześniej zgodziłam się na rozdzielność majątkową, więc gdy doszło do rozstania, okazało się, że nie mam ani domu, ani środków do życia, tylko długi. Wyprowadziłam się do mamy. I tu dzwonili windykatorzy, pukali do drzwi komornicy. Koszmar. Udawałam, że mnie nie ma, pisma darłam, wypierałam to, że rosną odsetki. Aż w końcu pomyślałam: ileż tak można – mówi Anna.

Znalazła kancelarię, która pomogła je złożyć wniosek do sądu, zapłaciła 3,5 tys. zł. Na rozpatrzenie czekała 1,5 roku. Powiadomienie o ogłoszeniu upadłości dostała 14 stycznia. – Poczułam szczęście tak wielkie, jakby mi ktoś po wyroku dożywocia powiedział: jest pani wolna! – opowiada. Ilekroć mówi „upadłość”, głos jej drży. – Ze wzruszenia – tłumaczy. I z wdzięczności, że ktoś zdjął jej z pleców straszny balast. Choć wciąż jeszcze ma te długi, które wcześniej miała.

– Ogłoszenie upadłości nie jest oddłużeniem. To dopiero początek drogi – wyjaśnia mec. Hajduk.

Od tej pory majątek upadłego zwany jest masą upadłości i tą masą zaczyna zarządzać syndyk wyznaczony przez sąd. Upadły nie ma już prawa swobodnie decydować o tym, co posiada. Musi wydać syndykowi wszystkie wartościowe rzeczy. On inwentaryzuje i wystawia na sprzedaż nie tylko mieszkanie upadłego czy samochód, ale wszystko, co nie jest niezbędne do życia, a z czego da się pokryć wynagrodzenie syndyka i spłacić, choć częściowo, wierzycieli.

– Tego, co udawało się dłużnikowi ukryć przed komornikiem, nie da się ukryć przed syndykiem – mówi jeden z prawników zajmujących się upadłościami.

– Syndyk sprawdza, czy .dłużnik wcześniej nie wyprowadził części majątku – może w urzędzie skarbowym jest jakiś ślad przeniesienia, darowizny? Jeżeli ustali, że trzy czy cztery lata temu była darowizna mieszkania na rzecz córki, matki czy ojca, to mieszkanie, które w ten sposób dłużnik próbował uratować przed zajęciem, zostanie zajęte i spieniężone. A to czasami jest dom, w którym mieszkają dzieci albo rodzice upadłego. Nagle tracą dach nad głową. I do kogo mają żal? Do tego, kto złożył wniosek o upadłość – mówi mecenas Hajduk.

Na swoim blogu stara się uprzedzać, co może czekać po ogłoszeniu upadłości. Uruchomił forum, na którym upadli opisują swoje historie – żalą się, że cała ich korespondencja, także prywatna, szła najpierw do syndyka, on pierwszy ją czytał. Inni piszą, że bank natychmiast zablokował im konto. Informacja o tym, że została ogłoszona upadłość, błyskawicznie dotarła do pracodawcy, kadr, więc rozeszła się po firmie.

Jedni z ulgą informują, że postępowanie upadłościowe i oddłużenie szło szybko. Na przykład: mężczyzna, który wpadł w patologiczny hazard i nabił dług do 200 tys. zł, poddał się terapii i we wrześniu 2020 roku złożył w sądzie wniosek o upadłość, dwa miesiące później miał postanowienie o ogłoszeniu upadłości, w rok syndyk ustalił i spieniężył jego majątek, którego było zbyt mało, by spłacić wierzycieli, więc zaproponował, by mężczyzna przez trzy lata – symbolicznie – oddawał z pensji na ten cel po 400 zł. We wrześniu ubiegłego roku sąd wydał postanowienie o takim planie spłat. W grudniu się uprawomocniło.

Są jednak i takie historie: dług 300 tys. zł, ogłoszenie upadłości cztery lata temu, a syndyk się nie spręża, w sądzie przewlekłość i mężczyzna – choć jest upadły – to wciąż nie jest oddłużony.

– Jest teraz, szczególnie w dużych miastach, taki wysyp spraw, że trzeba uzbroić się w cierpliwość – mówi Adam Pasternak. – Wielu osobom wydaje się, że to wszystko działa na zasadzie: „Dzień dobry, poproszę upadłość”. A sąd mówi: „Proszę bardzo”. I sprawa załatwiona, wychodzi się bez długów. A to są procedury, rygory. Zdarza się, że o oddłużenie zabiega ktoś, którego całym majątkiem są własne ubrania, więc syndyk nie ma co spieniężyć i takie postępowania trwają stosunkowo krótko. Jednak są upadli, którzy mieli domy, mieszkania, działki, bywa, że kilka samochodów – to wszystko musi zostać sprzedane, więc wymaga czasu. Upadłość nie oznacza jedynie czystej karty, jeśli chodzi o długi. Należy również mieć na uwadze utratę majątku, dosłownie nowy start w każdym aspekcie – tłumaczy.

A bywa, że tego nowego startu nie ma.

– Na koniec syndyk zdaje raport sądowi, w którym przedstawia, w jakim stopniu udało się spłacić wierzycieli, czy upadły pracuje, ile zarabia, czy jest sam, czy ma na utrzymaniu rodzinę. I to, co najważniejsze: jak doszło do powstania stanu niewypłacalności. Czy było rażące niedbalstwo, celowe działanie, trwonienie majątku – mówi mecenas Hajduk. – I wtedy, po tych wszystkich procedurach, upadłości, utracie majątku człowiek może usłyszeć, że nie zostanie oddłużony.

– Zaczęło się od choroby mamy. Rak. Pani profesor powiedziała, że szansą jest nowa linia leczenia, ale nierefundowana. Sprzedaliśmy dwie nieruchomości, zapożyczyłem się u rodziny, przyjaciół. Później zachorował brat – opowiada Jacek (59 lat, nauczyciel, trener piłkarski z Dolnego Śląska). Mama i brat już nie żyją, a on został z długiem 300 tys. zł. – Powiadomienie o ogłoszeniu upadłości dostałem 22 grudnia 2020 roku, cieszyłem się, jakbym dostał prezent pod choinkę – mówi.

Syndyk przyszedł, spisał, co jest do spieniężenia. – Mieszkanie, trzy pokoje, wysoki standard, ale też już zadłużone. Sprzedał je za 140 tys. zł. Z tego 12 tys. zł poszło na koszty syndyka, 90 tys. zł wziął bank. Mam opowiedzieć, jak człowiek zostaje bezdomnym? Syndyk przyszedł po klucze, spytał: co z meblami? Byłem już spakowany w trzy torby: wziąłem

trochę ubrań, dokumenty, kilka pamiątek, książkę o historii rodziny, bo mam ciekawe korzenie, z tradycjami. Syndyk spisał liczniki. Zamknął mieszkanie. Sąsiedzi w oknach, patrzący bez współczucia, gdzie pójdzie wyrzucony. W kieszeni miałem 50 złotych. Nie chciałem się kręcić tutaj, gdzie w każdej chwili mogłem spotkać kogoś, kto by mnie rozpoznał. Poprosiłem syndyka, żeby mnie chociaż podwiózł na dworzec. Powiedział, że nie może, takie przepisy. Mimo że jestem na lekach psychotropowych, to się denerwuję, jak o tym opowiadam. Poszedłem z torbami na dworzec. Pod wieczór ochroniarz wyprosił mnie z poczekalni. Okazało się, że to mój były uczeń. Zimno, miałem kurtkę puchową, czapkę, poszedłem pod most. Ten, którym dawniej jeździłem na treningi. Stał się moim miejscem do spania i załatwiania się, ale myślałem: dobra, wytrzymam, niech mnie tylko oddłużą. Ale w lutym tego roku, po 14 miesiącach od ogłoszenia upadłości sąd uznał, że zadłużałem się, wykorzystując empatię rodziny i przyjaciół, nie zasługuję na oddłużenie. Upadłość, która miała być ratunkiem, pogrążyła mnie. Będę się odwoływał, ale czy to coś da? Czasami trzy dni nie jem, a wtedy – mimo że jestem katolikiem i wiem, że po siódme „nie kradnij” – wyniosę coś ze sklepu. Co się dzieje w mojej duszy, jak to mnie niszczy, nie umiem opowiedzieć, choć przecież umiem się wysłowić. A wystarczyło dać mi szansę.

Współpraca Natalia Fabisiak

Czytaj też: „Nadszedł czas, by ukrócić arogancję i samowolę technologicznych behemotów” [DEBATA O WOLNOŚCI W SIECI]

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version