Minister rozwoju Krzysztof Paszyk nieoczekiwanie ogłosił nowy program mieszkaniowy. Problem w tym, że w koalicji nikt go nie widział, a niektórzy wątpią nawet, czy projekt istnieje. Nasi rozmówcy uważają, że źródłem nagłej aktywności ministra może być lęk przed Donaldem Tuskiem.
Program nazywa się „Klucz do mieszkania”, żeby nie było żadnych skojarzeń z ulgami do kredytów. Nic dziwnego, bo z szumnie zapowiadanego programu „Kredyt 0 proc.” rząd musiał się wycofać pod koniec 2024 r. Nowy pomysł ma dotyczyć wyłącznie zakupu mieszkań na rynku wtórnym. Resort obwarował się tym razem jak mógł. Cena nie może być wyższa, niż 10 tys. za metr (w najdroższych polskich miastach 11 tys.) a sprzedający mieszkanie musi je posiadać przynajmniej trzy lata (na konferencji minister mówił o pięciu latach, ale w założeniach projektu zapisano trzy), żeby chronić się przed fliperami.
— Żadna złotówka z tego programu nie trafi do deweloperów — zapewnił minister Krzysztof Paszyk na konferencji prasowej. Pewnie nie trafi, bo trudno w tej chwili powiedzieć, czy program w ogóle wejdzie w życie. Ludowcy bowiem z nikim nie podzielili się swoimi planami. Nie było żadnej dyskusji wewnątrz rządzącej koalicji, w jakim kierunku pójść po porażce poprzedniego programu rządowego.
— Ja nie mam pewności, czy ten projekt w ogóle istnieje — słyszymy w odpowiedzi na pytania od jednego z koalicjantów.
Minister Paszyk nie pokazał bowiem swoim zastępcom ani wyliczeń, ile będzie program mieszkaniowy kosztował, ani jak chce go przeprowadzić. A przydałoby się, bo projekt jest bardzo skomplikowany. Nie tylko zawiera ograniczenia co do ceny metra mieszkania, ale także na przykład co do zarobków nabywców. Wiele tu wyjątków i dużo ograniczeń.
— Minister chciał, żeby przy ogłaszaniu założeń stali za nim koledzy i koleżanki z rządu, ale nie chciał pokazać ustawy. Dlatego nie było nikogo ani z Lewicy, ani z Polski 2050, bo my niczego nie będziemy firmować, jeśli nie dostaniemy kwita — mówią nam politycy koalicji rządzącej.
Analizy problemów mieszkaniowych, czyli „wymyśliliśmy to sobie”
Ministerstwo Rozwoju i Technologii jest tak tajemnicze, że naprawdę trudno z niego wydobyć jakiekolwiek informacje czy dane o podstawach zapisanych w projektach rozwiązania. W grudniu pojawił się projekt ustawy o rozwiązaniach służących zwiększeniu dostępności gruntów pod budownictwo mieszkaniowe. W tekście uzasadnienia resort napisał, że „analiza sytuacji na rynku mieszkaniowym w Polsce prowadzi do wniosku, że ciągle zwiększający się popyt na mieszkania i grunty pod budownictwo mieszkaniowe, przy jednoczesnym zmniejszaniu podaży, powoduje nierównowagę na rynku”. Brzmi bardzo poważnie i zapewne – skoro przeprowadzono analizy – to ma podstawy w liczbach. Dlatego Watchdog Polska zapytał dokładnie o to: kto napisał analizę, na czyje zlecenie i ile kosztowała. Dodatkowo dołączono prośbę o przesłanie całości wniosków wyciągniętych na jej podstawie. Odpowiedź ministerstwa rozwoju ma dwie strony i sprowadza się do „wymyśliliśmy to sobie”.
„Analizy, na której oparte zostały założenia projektu ustawy o rozwiązaniach służących zwiększeniu dostępności gruntów pod budownictwo mieszkaniowe (UA10) nie należy utożsamiać z ekspertyzą, która miałaby formę materialną. Na potrzeby opracowania projektowanej ustawy nie zlecano bowiem podmiotom zewnętrznym sporządzania jakichkolwiek opracowań lub opinii, które stanowiłyby podstawę przyjętych przez resort założeń. Analizę sytuacji na rynku mieszkaniowym w Polsce, o której mowa w zapytaniu, należy rozumieć jako proces myślowy zaangażowanych w działania legislacyjne pracowników komórek organizacyjnych resortu, których doświadczenia zdobyte przy realizacji zadań, obserwacja praktyki, a także fakty znane powszechnie (notoryjne), w tym pojawiające się w przestrzeni publicznej sygnały o potrzebie zapewnienia adekwatnych instrumentów do realizacji polityki mieszkaniowej pozwoliły na sformułowanie wniosków, które legły u podstaw założeń projektu” — napisało ministerstwo w odpowiedzi do Watchdog Polska.
Dokładnie tak wygląda cała praca resortu rozwoju nad projektami ustaw. Konsultacje, które nie istnieją, spotkania, których nie ma, analizy, które powstają w głowach.
Tusk się wkurzył, starają się go udobruchać
— Ten projekt ewidentnie był pisany na ostatnią chwilę, na kolanie. Słyszałem, że po prostu premier zapytał, czy są jakieś efekty i chciał cokolwiek zobaczyć. No to Paszyk wyszedł z czymś — opowiadają politycy koalicji 15 października.
Ministerstwo rozwoju i technologii jest jedynym z tych resortów, w którym zapowiedź rekonstrukcji rządu wygłoszona przez premiera wzbudziła bardzo duży niepokój. Na sejmowych i rządowych korytarzach mówi się, że po wyborach prezydenckich to właśnie resort rozwoju będzie najbardziej zagrożony likwidacją.
— Tusk pokazał, co myśli, biorąc się za deregulację. Projekty Paszyka leżały od miesięcy i nikt w KPRM się nimi nie zajął. Ani Paszyk, ani pełnomocnik rządu ds. deregulacji nie wiedzieli, że jest przygotowywany plan z Brzoską. Nawet nikt ich nie zaprosił na tę giełdę. Bardzo wyraźnie widać, że Tusk się wkurzył, że nic sensownego nie wychodzi z tego resortu i teraz wszyscy w panice starają się go udobruchać — słyszymy od polityków koalicji.
Donald Tusk zapowiedział, że zmniejszy liczebność rządu, a to oznacza, że parę ministerstw musi przestać istnieć. Resorty gospodarcze zostaną połączone w superresort, który będzie zajmował się całą gospodarką. Dla ministra rozwoju może to oznaczać, że niebawem zostanie tylko wiceministrem odpowiedzialnym za parę departamentów u kogoś zupełnie innego.