„Hodowanie homo sovieticus”, „wystarczy, że nauczą się podpisywać” — tak internauci zareagowali na propozycje zmian w edukacji, które w „Newsweeku” przedstawiła Barbara Nowacka. Ta reakcja pokazuje skalę wyzwania stojącego przed nową ministrą. Będzie musiała się zmierzyć z trzema problemami.

W wywiadzie dla „Newsweeka” ministra edukacji Barbara Nowacka zapowiedziała ścięcie podstawy programowej z niektórych przedmiotów. To „będzie ulgą nie tylko dla uczniów, ale także dla nauczycieli” — tłumaczy. Ma być mniej materiału z fizyki, chemii, biologii, geografii i historii, także z polskiego. „Szkoła stanie się lepszym miejscem” — zachęca ministra. Ale te pierwsze zapowiedzi, niewielkich zaledwie przemeblowań, zgromadziły od razu falę komentarzy, głównie krytycznych.

„Przewiduję rozkwit nauczania domowego. Co w zamian za fizykę, historię czy język polski? Wokizm stosowany? Warsztaty z politycznej poprawności? Czy może gender studies? Pseudonauka zamiast nauki. Alchemia XXI w. Zero zaskoczenia. Lewica zgodnie ze swoimi założeniami ideowymi przejmuje edukację, żeby kształcić ogłupionych progresywną ideologią niewolników” — napisał na platformie X dziennikarz, dokumentalista Tomasz Grzywaczewski.

„Do zbierania szparagów zupełnie niepotrzebne”, „Brawo, gratulujemy analfabetów” — kpią internauci. Albo: „Po co jakieś przedmioty w szkole? Wystarczy, że nauczą się tylko podpisać”. „Hodowanie homo sovieticus trwa, nie myśl, nie ucz się, władza się co dla ciebie dobre” — piszą inni.

Jak trudno przeprowadzić progresywne zmiany w polskiej szkole, przekonał się niejeden już minister edukacji. Mirosław Handke, kiedy inaugurował gimnazja czy Katarzyna Hall, gdy posyłała sześciolatki do pierwszej klasy, więcej energii musieli włożyć w to, żeby przekonać do zmiany rodziców i nauczycieli, niż w samą zmianę. Handke swój bój wygrał (do czasu), Hall sprowokowała powstanie największego rodzicielskiego ruchu oporu w historii. Przyczyny były złożone, ale w każdej z tych historii wystąpiły dwa wątki: po pierwsze — na edukacji w Polsce zna się każdy, a przynajmniej wielu tak się zdaje i ci twardo przy swojej eksperckości obstaje. Każdy w końcu chodził kiedyś do szkoły. Druga kwestia dotyczy zaufania, a raczej — jego braku. Reakcja na wszelkie ruchy w edukacji pokazuje wielki problem naszego kraju – ogromną skalę nieufności społecznej.

Barbara Nowacka jako nowa ministra edukacji w rządzie Donalda Tuska ma do pokonania te dwie „oczywiste” przeszkody. I — w dużym uproszczeniu — co najmniej jeszcze jedną. Ogromne zmęczenie „materiału”. Nowacka mówi mi o tym zresztą w wywiadzie: „Wszyscy mi na to zwracają uwagę — czy spotykam się z młodzieżą i rodzicami, czy z nauczycielami, mówią to samo: Jesteśmy potwornie zmęczeni”.

Warto przy tym pamiętać o pseudoreformach poprzedniego rządu. Wprowadzane bez planu i chaotycznie, dotknęły efektami ubocznymi na równi: uczniów i rodziców oraz nauczycieli. Wszyscy poszkodowani teraz z jednej strony oczekują zmian, a z drugiej się ich obawiają. Trudno się dziwić, bo jeszcze nigdy chyba prestiż nauczycielskiego zawodu nie został przez rządzących strącony tak nisko, a prawa uczniów tak głęboko naruszone. Choćby powtarzającymi się, a nieprzewidzianymi przez „reformatorów” podwajanymi rocznikami, które zderzały się najpierw w powiększanych na dziko podstawówkach, a potem w liceach.

Niestety jednak trzeba ryzykować kolejne zmiany, bo w szkole dzieje się naprawdę źle. „Od rodziców wymaga się, aby wykładali pieniądze na korepetycje albo sami byli korepetytorami swoich dzieci. Tak bardzo jest przeładowany program” — mówi mi Nowacka w wywiadzie. I jest to jeden z wielu ważnych argumentów.

Edukacja dla nowej ministry nie jest wcale naturalnym środowiskiem — była co prawda kanclerką Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych (PJATK), ale jako polityczka nie zajmowała się oświatą. Wie jednak dobrze, że dla poprawy szkolnego środowiska musi przeprowadzić poważne zmiany. Tego zresztą wszyscy się gorliwie domagają. Do MEN płyną petycje z całego kraju — dyrektorzy szkół domagają się zniesienia egzaminów. Za to nauczyciele przedmiotów przyrodniczych chcą powrotu egzaminów z tej dziedziny. Twierdzą, że bez tego ich przedmioty nie są poważnie traktowane. Rodzice i uczniowie z jednej strony narzekają na przeładowanie materiału i toksyczność rankingów, z drugiej nie chcieliby obniżenia poziomu nauczania. Bo przecież chcą posłać dzieci na jak najlepsze studia. Utyskują na zadania domowe, ale czas wolny dzieci przeznaczają głównie na korepetycje. Nauczyciele żądają podwyżek (słusznie), tylko żeby MEN nie ruszał ich pensum i zdjął z nich tzw. godziny czarnkowe, które nazywają „darmoszką”. A poloniści chcieliby uszczknąć z pensum jeszcze więcej — z powodu czasochłonnego sprawdzania prac domowych.

Festiwal wzajemnie wykluczających się pomysłów płynie do MEN. I nie ma takiego ministra, i nie ma takiego systemu, który byłby w stanie je wszystkie spełnić.

No bo jaka miałaby z tego powstać szkoła? Taka, która zajmie się dziećmi w godzinach rozsądnych (czytaj: w godzinach pracy). Pobawi się z nimi. Zero wuefu, bo się zmęczą i spocą – fuj. Ale dobrze, jakby byli całkiem sprawni. Fizyka? Przecież w życiu im niepotrzebna. Matematyka tylko do poziomu tabliczki mnożenia, ale koniecznie bez wykuwania tej tabliczki na pamięć. Chemia? No chyba o proszku od prania. Biologia koniecznie bez pantofelka, bo kto takiego widział na oczy? Polski — tak, bez lektur. Angielski — koniecznie, koniecznie, koniecznie. I jeszcze trzy inne języki, ale z native speakerami. I bez zadań domowych w żadnej wersji. Bo szkoła to szkoła, a dom to dom. Internet? Tak, najwyższej prędkości, ale zakaz komórek. No i bez stopni. Oczywiście za darmo. I najwyższych lotów nauczyciele. Bez presji. Bez egzaminów. Ale żeby dzieciaki same z siebie chciały się uczyć. Tylko też bez przesady – uczyć się, ale bez uczenia. Oczywiście.

Ministra Nowacka zabiera się do zmian — planuje „tylko” podwyżki dla nauczycieli, ścięcie materiału (nie godzin) z przeładowanej podstawy programowej, zredukowanie religii i odpuszczenie obowiązkowych prac domowych w podstawówce. Mam nadzieję, że zdoła wysłuchać pozostałych pomysłów i znaleźć jeszcze choć jedno dobre rozwiązanie. Zanim krytycy zawiążą jakąś koalicję, która będzie udowadniała, że „Zamiast HiT będzie PiC — Pansexual i Cisgender” — jak czytam na platformie X.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version