„Mocarstwowy” element fabuły może nam się wydawać śmieszny i nieprawdopodobny, co nie zmienia faktu, że założenie o nietykalności, jaką gwarantuje broń jądrowa, jest jak najbardziej poprawne. „Jestem absolutnie pewien, że gdyby Rosjanie nie mieli broni jądrowej, bylibyśmy na Ukrainie i ich stamtąd wyrzucili. Z pewnością byśmy to zrobili”, przyznał admirał Rob Bauer, przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO, podczas Szczytu Obronnego w Pradze (8-10 listopada br.). Wśród analityków militarnych panuje niemal pełna zgoda co do tego, że gdyby Kijów nie zrezygnował z broni jądrowej oddziedziczonej po Związku Radzieckim, Federacja Rosyjska nie najechałaby Ukrainy – ani w 2014, ani w 2022 roku.
Raczej prztyczek niż bolesny cios
Poza rosyjskim i ukraińskim, pouczający pozostaje przykład Korei Północnej. Choć to obrzydliwie opresyjna i agresywna dyktatura, strach jej tykać, bo skutki dla regionu – relatywnie niedużego półwyspu – byłyby dramatyczne. W grudniu 2023 roku spotkałem się z emerytowanym generałem południowokoreańskiej armii. Głównym tematem rozmowy była współpraca przemysłów naszych krajów, ale skorzystałem z okazji i poprosiłem o ocenę możliwości wojsk Kim Dzong Una. „Dla nas jedynym poważnym zmartwieniem są ich głowice nuklearne”, usłyszałem. Korea Północna ma około 50 ładunków, co przy tysiącach, jakimi dysponują Amerykanie i Rosjanie, może wydawać się skromnym potencjałem. I jest takim w liczbach rzeczywistych, w drzemiącej w głowicach sile już nie.
Samodzielny potencjał odstraszania, jaki dają własne „atomówki”, nie zapewnia całkowitej gwarancji niepokonania. W najnowszej historii mamy przykłady mocarstw jądrowych, które przegrały wojny; dość wspomnieć Stany Zjednoczone w Wietnamie czy ZSRR w Afganistanie. Najnowszy konflikt rosyjsko-ukraiński – wszystko na to wskazuje – także nie zakończy się zwycięstwem Rosji. Tym niemniej arsenał jądrowy nadal sprawdza się w charakterze polisy ubezpieczeniowej chroniącej przed widmem okupacji.
Przykład obwodu kurskiego i prowadzonej tam ukraińskiej operacji nie podważa tej reguły, mamy tu bowiem do czynienia z symbolicznym naruszeniem rosyjskiej integralności – tymczasowym, biorąc pod uwagę rozległość Federacji mikroskopijnym, nade wszystko zaś niestanowiącym zagrożenia dla trwałości struktur rosyjskiego państwa. To raczej prztyczek niż bolesny cios, użycie w takiej sytuacji broni jądrowej byłoby działaniem nieadekwatnym i tak też postrzegają sprawy w Moskwie.
Scenariusz niekontrolowanej eskalacji
Myślenie o atomowym zabezpieczeniu nieobce jest też Polakom – ale na życzeniowej refleksji się kończy. Nie dysponujemy bowiem zapleczem techniczno-naukowym, które dałoby możliwość samodzielnego pozyskania niezbędnych do produkcji broni jądrowej komponentów. Kupno? Nie istnieje „sklep z atomówkami”, a jest jeszcze kwestia politycznego klimatu – od wrogów nie kupimy, a sojusznicy nam nie sprzedadzą.
W latach 70. XX na przeszkodzie do pozyskania broni A przez Polskę stała sowiecka kuratela, po 1989 roku Amerykanie. Dlaczego? Stanom (jak ZSRR, a potem Rosji) zależy, by „atomowy klub” pozostał jak najmniejszy, co obejmuje także sojuszników.
Takie podejście to element „zarządzania eskalacją”. Kalkulacji, zgodnie z którą im mniej posiadaczy głowic, tym mniejsze ryzyko, że ktoś ich użyje. Im mniej w tym gronie sojuszników, tym niższe prawdopodobieństwo, że USA – zobligowane aliansami – zmuszone będą wejść do wojny, w której już sięgnięto po broń jądrową. Czyli znaleźć się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.
W takich okolicznościach jedyny sposób na posiadanie dostępu do głowic, to udział Polski w natowskim programie „Nuclear Sharing”. Ale nawet jeśli do niego przystąpimy (czego dotąd nam nie zaproponowano…) – użyczymy miejsc do składowania ładunków, a nasi piloci będą uczyć się zrzucania bomb jądrowych – dysponentem głowic pozostaną USA.
Decyzje o użyciu „atomówek” nie byłyby więc podejmowane w Warszawie, co mogłoby mieć dramatyczne skutki w razie rozdźwięku w postrzeganiu zagrożeń. Sytuację w naszej ocenie śmiertelnie ryzykowną, Amerykanie mogliby definiować jako niewystarczające uzasadnienie dla sięgnięcia po „ostateczny argument” czy choćby zademonstrowania woli jego użycia. Skutkiem takiego zaniechania mogłaby być na przykład rosyjska okupacja części terytorium RP.
Najgroźniejsza broń z arsenału WP
Wychodzi więc na to, że samodzielny potencjał odstraszania to święty Graal polskiej polityki obronnej. Zdaje się, że nigdy go nie posiądziemy, co wcale nie oznacza beznadziejnego położenia.
Kilka lat temu – przygotowując się do napisania książki opisującej hipotetyczny, „gorący” konflikt polsko-rosyjski – spotkałem się z wieloma wojskowymi. Jeden z generałów opowiedział mi o grze strategicznej, w ramach której ćwiczono „na sucho” operację obronną. Częścią manewrów było uderzenie odwetowe o kryptonimie „Iglica” (piszę o tym swobodnie – we wspomnianej książce i na potrzeby tego tekstu – nie ujawniam bowiem żadnych planów, a jedynie scenariusz jednej z gier).
No więc na potrzeby „Iglicy” zamierzono użyć najgroźniejszej broni z arsenału WP – pocisków manewrujących JASSM. Jeszcze w minionej dekadzie Polska zakupiła w USA 70 takich rakiet, wynoszonych do miejsc odpalenia przez samoloty F-16. Służą one do precyzyjnego rażenia umocnionych obiektów o istotnym znaczeniu strategicznym, daleko poza linią frontu.
W „Iglicy” – choć jej nazwa może kojarzyć się z Basztą Spasską – nie chodziło o uderzenie w siedzibę prezydenta Rosji. Celem miały być bazy w Kaliningradzie, Bałtyjsku i Donskoje. Ich poważne uszkodzenie odcięłoby na wiele dni Flotę Bałtycką od zaplecza logistycznego.
Gdyby dodatkowo udało się zatopić część jej jednostek na wodzie – a takie zadanie mogły z powodzeniem wykonać Nadbrzeżne Dywizjony Rakietowe – rosyjskie działania na Bałtyku zostałyby mocno ograniczone. Wówczas zapewne nie doszłoby do desantów na Wybrzeżu, a tym samym oddziały przeciwnika nie wyszłyby na tyły polskiej obrony. Losów wojny od razu by to nie zmieniło – najważniejsza bitwa i tak toczyłaby się między Wisłą a Bugiem. Plan dawał jednak czas i tworzył miejsce na przybycie sojuszniczych posiłków.
Czy nie zabraknie nam ludzi?
Nie napiszę, jak zakończyły się ćwiczenia. Przyznam za to, że z ogromną satysfakcją przyjąłem wiadomość sprzed kilku miesięcy – o tym, że Polska podpisała z USA umowę na dostawę kilkuset dodatkowych JASSM-ów, w różnych konfiguracjach, także tych o zasięgu tysiąca kilometrów. „Po Ukrainie” wiemy już, że rosyjska obrona przeciwlotnicza jest dziurawa i że Rosjanie nie potrafią upilnować wielu strategicznych obiektów. Mamy zatem pośredni dowód na to, że bylibyśmy w stanie zdać im dotkliwy cios z powietrza. Oni również o tym wiedzą.
A przecież budujemy potencjał nie tylko do uderzeń dalekiego zasięgu. Zakres zakupów obejmujących wiele kategorii wojskowego sprzętu jest imponujący, niespotykany w powojennej historii Polski (owszem, za „komuny” zdarzały się lata, że pozyskiwaliśmy więcej uzbrojenia, ale nie tak wysokiej jakości).
Wymienienie wszystkich typów broni wymagałoby napisania oddzielnego artykułu, na potrzeby tego poprzestańmy na stwierdzeniu, że za mniej więcej dekadę – gdy całe to „bogactwo” będzie już w Polsce i będzie operacyjne – potencjał odstraszania naszej armii znacząco wzrośnie. Zyskamy zdolność do długotrwałego i samodzielnego powstrzymywania Rosji, choć oczywiście w ostatecznym rozrachunku bez wsparcia sojuszników się nie obejdzie (tak jak Ukraina nie obeszłaby się bez zachodniej kroplówki).
Pod jednym wszak warunkiem – że nie zabraknie nam ludzi do obsługi wszystkich tych czołgów, armat, samolotów i dronów. Ale skutki demograficznej zapaści to temat na inną opowieść…