Słyszeli, że nie ma co panikować, bo są za młodzi na raka. A potem była diagnoza: złośliwy. Liczba nowotworów wśród młodych ludzi wciąż rośnie.
– Moja babcia zmarła na raka piersi, więc kiedy wyczułam u siebie guzek, już dwa dni później byłam na USG – mówi Patrycja. Badający ją lekarz przekonywał, że to gruczolakowłókniak – łagodna zmiana, którą powinna kontrolować raz na pół roku. Patrycja chodziła jednak na badania częściej. I obserwowała, jak zmiana rośnie. – Dalej przekonywano mnie, że to nic takiego. Szczególnie że miałam ledwie 26 lat. A ja nie miałam powodów, żeby nie ufać lekarzom. W końcu to oni się na tym znają, prawda? – opowiada.
Jednak czuła się gorzej. Kiedy jechała na święta Bożego Narodzenia do domu, zauważyła, że drętwieją jej ręce i nogi. Coraz częściej była zmęczona. Zaczęły ją też boleć stawy, co nigdy wcześniej się nie zdarzało. Żadnego z tych objawów nie wiązała jednak ze zmianą w piersi. Zaraz po świętach zaczęła tour po lekarzach, od internisty po neurologa – za każdym razem słyszała, że wyniki są w porządku.
W styczniu podczas kolejnego kontrolnego USG zapytała jednak, czy można jej zrobić biopsję, ze względu na historię rodzinną. Lekarz stwierdził, że nie widzi powodu, ale jeśli tak bardzo chce, to może ją zlecić, żeby miała potwierdzenie, że to nie jest zmiana złośliwa.
Po ponad miesiącu dostała telefon, że są wyniki. Zapytali, jak szybko może się pojawić w szpitalu. – Byłam przekonana, że to jakaś formalność, więc odpowiedziałam, że za kilka godzin, po pracy. Usłyszałam, że byłoby lepiej, gdybym pojawiła się zaraz. Tyle razy przekonywano mnie, że to nic poważnego, że zupełnie nie docierało do mnie, co się dzieje – Patrycja bierze głęboki oddech i mówi, że w gabinecie lekarskim dowiedziała się, że to rak. I trzeba jak najszybciej zrobić operację i wdrożyć leczenie.
– Sądziłam, że to dla mnie wyrok. Że umrę. Myślałam sobie, jakie to niesprawiedliwe, mam tak dobre życie, tyle planów i nagle to wszystko się skończy? Zastanawiałam się, dlaczego ja, przecież zdrowo żyję – mówi. Od rodziny i znajomych słyszała ciągle, że „da radę” i że „będzie dobrze”. Miała dość słuchania takich frazesów, chociaż wiedziała, że bliscy chcą ją wesprzeć. Zgłosiła się do psychoonkologa, bo czuła, że bez kogoś z zewnątrz, kto bez emocji podejdzie do sprawy, ciężko będzie jej przetrwać.
Mniej strachu
Na szpitalnym oddziale była najmłodsza. Zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście jest takim wyjątkiem od reguły. To pytanie krążyło w jej głowie po operacji, w trakcie radioterapii i gdy zakończyła leczenie. Wpadła na pomysł, że może odnajdzie podobne do siebie dziewczyny i rozpocznie akcję „Młode z rakiem”. Zrobi sesje zdjęciowe – z zawodu jest fotografką – i pokaże, że zachorować może każdy, dlatego tak ważne są badania. I jeszcze, że jest nadzieja, bo jej leczenie się udało i nie miała nawrotów. Wrzuciła post na jedną z grup na Facebooku i liczyła, że uda się zebrać chociaż 10 osób.
Gdy następnego dnia zajrzała na portal, zgłoszeń było już ponad 200. – Liczba wiadomości mnie przytłoczyła. Potrzebowałam kilku dni, żeby ochłonąć i zastanowić się, czy na pewno dam radę to zrobić – podkreśla. Zdecydowała, że tak, chociaż pełna obaw, jak wpłyną na nią spotkania z innymi kobietami po raku.
– Okazało się, że spotkałam dziewczyny wesołe, pełne energii, ceniące życie. Z wiarą, że jeszcze tyle przed nimi. To dodało mi siły – uśmiecha się Patrycja. Teraz realizuje już trzecią edycję swojej akcji. I kiedy widzi wiadomości, jakie dostaje – że historie innych pomagają stawić czoło diagnozie – wie, że to wszystko miało sens. Sama też ma w sobie zdecydowanie mniej strachu. I przestała odkładać plany na wieczne potem, jak to miała w zwyczaju.
Nie wypada głośno mówić
Mateusz po otrzymaniu diagnozy przestał bać się być sobą. Uznał, że szkoda na to czasu. – Czegoś takiego w życiu bym nie założył. Nosiłem tylko czarne i białe rzeczy – mówi, wskazując na swoją niebieską koszulę z nadrukowanymi zwierzętami. – Po tym, jak usłyszysz, że masz raka, wszystko ci się w głowie przestawia.
Foto: Filip Miller / Newsweek
O tym, że jest chory, dowiedział się zaraz po 30. urodzinach. Podczas prysznica wyczuł, że ma jakąś dziwną kulkę na jądrach. Czuł też intensywny ucisk w pachwinie. Po kilku tygodniach bicia się z myślami poszedł do lekarza. Gdy opowiedział interniście o swoich objawach, ten natychmiast skierował go do urologa. Mateusz został poddany serii badań i skierowany na operację orchidektomii – usunięcia jednego z jąder. Gdy kilka tygodni później otrzymał wyniki histopatologii, okazało się, że nowotwór był złośliwy. Konieczna była chemioterapia.
– Straciłem włosy i wtedy to się stało jakieś takie namacalne. Źle znosiłem chemię. Zresztą do tej pory odczuwam jej skutki, bo straciłem czucie w koniuszkach palców i już go chyba nie odzyskam. W trakcie leczenia było też we mnie sporo złości, bo część znajomych nie napisała nawet z pytaniem, jak się czuję – opowiada Mateusz.
Sporo czasu spędzał w szpitalu i miał potrzebę, żeby czasem z kimś pogadać. To był jeszcze okres restrykcji covidowych, więc nie można go było odwiedzać. Zajmował sobie czas oglądaniem seriali, ale ile można. – Oczywiście to nie tak, że zupełnie nikt nie pisał. Ale bardzo mi się zmniejszyło grono znajomych. Niektórzy traktowali mnie, jakbym był jakiś trędowaty. Nawet najbliżsi, czyli rodzice i brat, niechętnie rozmawiali o mojej chorobie – podkreśla.
Pochodzi z małej miejscowości i – jak mówi – rodzina uważa, że nie wypada głośno mówić o nowotworach, bo to powód do wstydu. Mateusz nie zamierza się jednak wstydzić. O swoim doświadczeniu opowiedział na social mediach i dostał mnóstwo wiadomości – często od sporo starszych mężczyzn, którzy nigdy się nie badali i potrzebowali porady, od czego zacząć. Chłopak dodaje: – Oswajam też ludzi z tematem przez humor. Jak ktoś w pracy rzuci „bez jaj”, to zaraz go poprawiam i mówię: „No, w moim przypadku to bez jaja”. Tak zdejmuję trochę ciężaru z tej choroby.
Chemia w jedzeniu
O tym, że powinno się informować i edukować o nowotworach, przekonuje WHO. Coraz więcej z nas będzie się z nimi zmagać. Z szacunków organizacji wynika, że w ciągu niespełna 30 lat liczba zachorowań wzrośnie o 77 proc. W 2022 r. WHO odnotowała na świecie 20 milionów nowych przypadków raka, a w okolicach 2050 r. każdego roku będzie ich 35 milionów.
Według onkologa i chirurga prof. Dawida Murawy nie można tego wytłumaczyć ani lepszą diagnostyką, ani rosnącą liczbą ludności. Jedną z przyczyn jest, według niego, starzenie się społeczeństwa – im dłużej żyjemy, tym większe prawdopodobieństwo, że zachorujemy. Są jednak i inne czynniki – bo coraz częściej będą też chorować młodzi.
– Głównym powodem jest chemizacja jedzenia wynikająca z masowej produkcji żywności. W pokarmach znajdujemy antybiotyki, hormony, utrwalacze, które są stymulantami zmian nowotworowych. Nie u każdego wywołają chorobę, tak jak nie wszyscy palacze skończą z rakiem płuc. Ale palenie zwiększa ryzyko. Podobnie działa to w przypadku jedzenia – wyjaśnia profesor.
Do tego dokłada się zanieczyszczenie środowiska. Chodzi np. o pyły w powietrzu, które obciążają układ oddechowy, czy substancje imitujące hormony, które trafiają do wody. – Dlatego teraz to, co jeszcze 20 lat temu było aberracją – jak rak piersi u kobiet poniżej 35. roku życia – dziś staje się normą – podkreśla prof. Murawa.
Irracjonalne decyzje
Ekspert uważa, że wiek nie powinien obecnie odgrywać żadnej roli podczas konsultacji lekarskiej. – Może kilkadziesiąt lat temu miał znaczenie, ale nie teraz – zaznacza. Według niego opóźnianie diagnozy to efekt zbyt wąskiego programu studiów medycznych – część lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej nie potrafi odpowiednio szybko zidentyfikować niepokojących objawów.
– Do tego lekarze POZ muszą działać w zepsutym systemie. Jeśli taki lekarz przepisuje zbyt wiele badań, zabiera mu się pieniądze z wynagrodzenia. To prowadzi do irracjonalnych decyzji i kombinowania. Powinno się to jak najszybciej zmienić – wyjaśnia Murawa.
Poza tym w szpitalach jest za mało personelu, w tym onkologów i pracowników dziedzin towarzyszących, jak radiologia. – Ludzie często pracują w trzech, czterech albo i pięciu miejscach. Na oddziałach onkologicznych przydałoby się też zatrudniać rehabilitantów, dietetyków i psychologów. Ale to dodatkowe wydatki, a bez nich teoretycznie można się obejść. Kosztem jakości leczenia, oczywiście – podkreśla profesor.
Według niego rozwiązaniem mogłoby być zwiększenie liczby studentów przyjmowanych na już istniejące uczelnie. I włączanie do systemu uniwersyteckiego dodatkowych szpitali. To dałoby miejsce kilkudziesięciu osobom na każdym z takich uniwersytetów, co łącznie zwiększyłoby liczbę corocznie wchodzących na rynek specjalistów o kilkadziesiąt albo i kilkaset osób.
Jednocześnie profesor zachęca do profilaktyki. Spożywania diety śródziemnomorskiej, bogatej w kwasy omega-3 i polifenole. Oraz aktywności fizycznej, bo ta jest najlepiej przebadanym czynnikiem prozdrowotnym. A jeśli nawet już ktoś zachoruje, to ruch zwiększa szansę na pozytywną odpowiedź na leczenie. Niestety, to nie zawsze wystarczy. Dlatego zachęca: gdy zaobserwujemy u siebie utrzymujące się tygodniami objawy, jak chociażby zmęczenie, biegunkę czy podwyższoną temperaturę, by nalegać na zlecenie badań i walczyć o siebie.
Czemu tak późno?
Julia początkowo nie walczyła, gdy odkładano jej leczenie, mimo wykrytego polipa odbytnicy. Podejrzewa, że przez młody wiek – miała 36 lat, gdy się o nim dowiedziała – słyszała, że nie ma co panikować. W końcu rak jelita grubego kojarzony jest z osobami po 50. roku życia. To było ponad trzy lata temu, a dopiero w grudniu zeszłego trafiła na stół operacyjny.
– Lekarz, który robił kolonoskopię, stwierdził, że nie muszę się śpieszyć z jego usunięciem. A gdy już się zdecydowałam, byłam odsyłana od szpitala do szpitala, bo, a to w jednym był remont, a to nie mają możliwości operowania. Aż w końcu trafiłam do chirurga onkologicznego, który, gdy tylko zobaczył moje wyniki, zdziwił się, że tak późno się u niego znalazłam. Dla niego było oczywiste, że trzeba działać – opowiada 39-letnia dziś kobieta.
Dostała kartę DILO, czyli dokument pozwalający rozpocząć procedurę szybkiego leczenia onkologicznego. Okazało się, że zmiana jest złośliwa, ale na szczęście nie ma przerzutów do innych organów. Była jednak na tyle duża, że nie można było od razu operować. Julia została najpierw poddana chemio- i radioterapii. – Odczuwałam ogromne zmęczenie. Zaczęłam się poruszać jak staruszka i dużo spałam. Ale nie wspominam tego jakoś tragicznie – mówi.
Odpowiedź na leczenie była dobra, zmiana zaczęła obumierać, można było operować. Ale Julia musiała pogodzić się z tym, że będzie żyć ze stomią. To otwór w jamie brzusznej, do którego przyczepia się specjalny worek, co umożliwia wypróżnianie się.
– Byłam zła, rozżalona. Zastanawiałam się, czy gdyby nie zwlekano, to mogłabym tego uniknąć. To trudne, bo trzeba się swojego ciała nauczyć na nowo. Zbliża się lato i chociaż w teorii już się ze stomią oswoiłam, to nie wiem, jak będę sobie radzić, gdy będzie gorąco, a worka nie da się zakryć szeroką bluzą – podkreśla Julia.
Nic pewnego
To, co jej pomaga, to wsparcie bliskich. Mąż powiedział, że będzie przy niej, czy ma stomię, czy nie, bo ją kocha. Przyjaciele też przy niej zostali. Grono najbliższych osób zweryfikowała kilka lat wcześniej rodzinna tragedia – gdy zmarła jej córka. Miała pewność, że ci, którzy zostali, są z nią na dobre i na złe. I rak ich nie wystraszy.
– Miałam momenty załamania, ale też wiem, że mam dla kogo żyć – mówi Julia. – Mam jeszcze trójkę dzieci, męża. Synowie bardzo to przeżyli, bo bali się, że umrę. Gdy szłam na operację, powiedziałam „do zobaczenia”, na co mój nastolatek stwierdził: „To jeszcze nic pewnego”.
To krótkie zdanie bardzo ją poruszyło. Bo choć straszne, to jednak prawdziwe – nic w życiu nie jest na pewno. Teraz się jednak na tym nie skupia. Cieszy się, bo niedawno dowiedziała się od swojego chirurga, że ani organy, ani węzły chłonne nie zostały zajęte. Może o sobie mówić jako o zdrowej.
Julii szklą się oczy, chociaż jednocześnie uśmiecha się szeroko: – Jak to usłyszałam, to rzuciłam: „Kocham pana, panie doktorze”. Bycie zdrowym to jest prawdziwe szczęście.