Historia przypominała nieco tę z „Zaginionego lądu” albo innych opowieści fantastycznych, opowiadających o ukrytym daleko w dżungli nieznanym świecie pełnym prehistorycznych stworzeń, które przetrwały do dzisiaj. Nie bez kozery często tłem takich opowieści była Ameryka Południowa i Amazonia. Nieprzebyta, mało znana, w XIX wieku stanowiła wielkie wyzwanie dla odkrywców. A na jej współczesną tajemniczość złożyła się jeszcze tajemniczość pradawna.
Kiedy bowiem Peter Wilhelm Lund ruszył z wyprawami na kontynent południowoamerykański, spodziewał się niezwykłych odkryć, ale nie zakładał, że napotka tam zwierzęta jakich świat nie widział. W zasadzie można było to jakoś wydedukować – Ameryka Południowa niby stanowiła jedność z Ameryką Północną, a jednak była lądem zupełnie odrębnym. W mezozoiku należała do wielkiego, południowego kontynentu Gondwana i to już był etap, na którym ten ląd zaczął odcinać się od tego, co znamy chociażby z Europy. Gdy Gondawana się rozpadła, Ameryka Południowa na początku kenozoiku stanowiła odrębny, izolowany i niepołączony z niczym kontynent – niczym Australia, z którą dzieliła zresztą swoje torbacze pochodzące jeszcze z czasów gondwańskich.
To był kluczowy czas dla południowoamerykańskiego lądu, bo wtedy wytworzyły się tu formy życia niespotykane gdzie indziej. Do momentu zderzenia z Ameryką Północną i połączenia z nią przez przesmyk panamski (którego niegdyś nie było) te zwierzęta występowały tylko tutaj. Formy ssaków, ale i wielkich ptaków władających Ziemią krótko po wymarciu dinozaurów 66 milionów lat temu. Ogromne naziemne leniwce i inne wielkie szczerbaki, wielkie torbacze w rodzaju Thylacosmilus, ogromne mięsożerne ptaki, wreszcie tygrysy szablozębne i nadzwyczajne, niespotykane wręcz kopytne takie jak litopterny, meridiungulaty, notungulaty – czegoś podobnego dotąd nie znano i nie widziano.
Ta dawna fauna Ameryki Południowej była fascynująca i Peter Wilhelm Lund poświęcił jej całe życie. Do tego stopnia, że chociaż był Duńczykiem, do dzisiaj Brazylia uważa go w zasadzie za swojego człowieka. Za osiadłego w tym kraju naukowca, który przeniósł wiedzę o wymarłej faunie Ameryki Południowej na zupełnie inny poziom.
Nieco przypadkiem, bo do Brazylii trafił w 1825 roku z konieczności. Lekarze uznali, że w jego płucach rozwija się gruźlica. Musiał zmienić klimat, kraj, kontynent, więc wybrał tropiki. Wybrał Amerykę Południową. Pod wpływem Georgesa Cuviera i jego teorii katastrof, które są motorem napędowym zmian na świecie i sprawiają, że wyjałowiony kataklizmem ląd zasiedlają nowe istoty, uznał że zaginiony świat Ameryki Południowej to właśnie takie miejsce.
Nie mylił się zbytnio. Odkrywane przez niego dawne życie tego izolowanego kontynentu zdumiewało. Ogromne naziemne leniwce wielkości słonia, gigantyczne pancerniki o rozmiarach samochodu, mastodonty, dziwne gatunki i formy, wreszcie Smilodon. Kot wszech czasów. Potężny tygrys szablozębny o kłach jak sztylety, maszyna do zabijania i napędzania ludzkiej wyobraźni. To właśnie Lund go odkrył w Ameryce Południowej, skąd smilodon zapewne przewędrował potem do Północnej. W 1839 roku Duńczyk odkrył jego szczątki w jaskini Lagoa Santa w stanie Minas Gerais w Brazylii.
Pod wpływem fascynacji ogromnym kotem o kłach jak szable i innymi niezwykłymi gigantami Ameryki Południowej łatwo byłoby przeoczyć znalezisko sąsiadujące z nimi w brazylijskiej jaskini. Były to szczątki pewnego niedużego drapieżnika wielkości jamnika i podobnego do psa, ale tak nie do końca. Miał długie, walcowate ciało, krótkie nogi i pysk ni to psi, ni to nie wiadomo jaki. Ni pies, ni wydra – można powiedzieć.
Zwierzę nazwane Speothos pacivorus należało jednak niewątpliwie do psowatych i to jednych z najbardziej prymitywnych i najstarszych. Ewolucja psowatych zaczęła się właśnie w Ameryce Południowej około 40 milionów lat temu, ale przez całe lata te drapieżniki pozostawały w cieniu innych rodzin, chociażby takich jak kotowate z potężnymi smilodonami na czele. Nawet drapieżne torbacze dominowały nad psowatymi, stanowiącymi przez miliony lat margines, zanim pojawiły się wilki, lisy, szakale i zanim zwierzęta te zawiązały sojusz z człowiekiem jako pierwsze istoty udomowione.
Peter Wilhelm Lund miał przed sobą pradawnego psa o jamnikowatym ciele i krótkich nóżkach, w takiej zatem formie, w jakiej psowate występowały na Ziemi dawno, dawno temu. Co najmniej 2 miliony lat temu, a może i lepiej. Takie zwierzęta żyły równolegle z tygrysami szablozębnymi, wielkimi leniwcami czy mastodontami. Duńczyk to odnotował i opisał znalezisko jako wymarłego psa leśnego.
Wymarłego? Dobre sobie! Wiele rzeczy odkrywcę z Danii na kontynencie południowoamerykańskim zaskoczyło, zapewne wielokrotnie otwierał oczy ze zdumienia, ale nawet smilodon o potężnych kłach czy leniwce wielkie jak słonie nie zdumiały go tak bardziej jak ten jamnikowaty pies. Wtedy, gdy okazało się, że wcale nie wymarł.
Przedstawiciele dawnej fauny Ameryki Południowej, zwanej niekiedy megafauną z uwagi na spore rozmiary wielu jej przedstawicieli, nie dotrwali do dzisiaj. Wymarły smilodony, mastodonty, ogromne drapieżne ptaki, naziemne leniwce i pancerniki jak czołgi, zniknęły notoungulaty, litopterny, meridiungulaty, Wszystko odeszło w przeszłość z wyjątkiem tego psa.
Jego odkrycie we współczesnych lasach Ameryki Południowej nie było może tak spektakularne jak inne przełomy w nauce, ale takowy przełom stanowiło. Pies leśny stał się bowiem żyjącą do dzisiaj „żywą skamieniałością” niczym krokodyle, żółwie, ważki, hatterie, latimerie czy skamielinowiec laotański. Przetrwał przez miliony lat i uniknął zagłady, co więcej, okazało się że radzi sobie świetnie. Żyje na sporym obszarze od Panamy (a być może także w Kostaryce) aż po Argentynę, Brazylię i Paragwaj w różnych środowiskach, bo nie tylko w gęstych lasach nad Amazonką, Ucayali czy Orinoko, ale także na podmokłych sawannach Gran Chaco, Mato Grosso czy Minas Gerais, gdzie jego wykrycie za pomocą wideopułapki w 2005 roku było sporym wydarzeniem.
Nieco mniejsze od swego pradawnego krewniaka, tworzą gatunek niezwykle zadziornych i wojowniczych oraz przedsiębiorczych psów, które teren znakują moczem o ostrym zapachu octu. Są jak labradory albo nowofundlandczyki czy wodołazy – uwielbiają wodę i trzymają się blisko niej. Mają nawet niedużą błonę między palcami (tego skamieniałości nie mogły nam pokazać), dzięki czemu dobrze pływają, rzeczywiście jak wydry. Muszą, bo w porze deszczowej cały las południowoamerykański zostaje zalany i nie byłyby w stanie uniknąć wody. Ich obłe ciało i krótkie nóżki pozwalają im nie tylko pływać, ale i kryć się w dużym gąszczu. Dlatego w Brazylii nazywa się je „cachorro do mato”. To po portugalsku dosłownie znaczy „szczenię zaroślowe” czy też „nieduży piesek z krzaków”.
Te pieski są mistrzami współpracy. Tworzą, jak się okazało, rozbudowane struktury społeczne, co zresztą wyróżnia psowate wśród drapieżników. Wychowują wspólnie młode i razem polują, dzięki czemu powalić mogą zdobycz znacznie większą od siebie. Są w stanie dopaść nawet tapira, czyli zwierzę 200-kilowe. Wyobraźmy sobie zgrają podobnych do jamnika stworzeń osaczających taką ofiarę, wpędzających ją w większy gąszcz, błoto albo do wody, by łatwiej ją dopaść.
Najczęściej jednak ofiarami psów leśnych padają ryby, skorupiaki oraz gryzonie, które są świetną ucztą, bowiem w Ameryce Południowej wciąż pozostały w formie pokaźnych gatunków. Aguti, nutria, paka, pakarana czy kapibara to zwierzęta spore. Paka nizinna to gryzoń ważący nawet 10 kg, a kapibara – największy gryzoń świata, osiąga i ponad 50 kg.
Stąd zresztą wzięła się nowa, polska nazwa tego drapieżnika. Nie mogliśmy go zwać zwyczajowo, jak Indianie i dawni mieszkańcy Brazylii. Nie mógł być dłużej psem leśnym, psem z zarośli czy czymś podobnym. Musiał dostać oficjalną, naukową i uzasadnioną nazwę. I dostał – to pakożer leśny. Nie „ptakożer”, bo nie o ptaki tu chodzi, ale o paki – duże gryzonie stanowiące przysmak tego żywego wykopaliska.