Mówią, że chodzi o własną wygodę, ale liczą na uznanie znajomych. Mieszkania klasy średniej puchną więc od domowych gadżetów, które pozwalają budować prestiż. Wszystko po to, by aspirować, nadążać i nie zostawać w tyle.
– Mikrofala, blender, pralko-suszarka – Marta wylicza swoje domowe zasoby. – Jeszcze thermomix i kuchenny robot planetarny – dodaje. Nie lubi gotować ani sprzątać. Zwłaszcza odkurzanie doprowadza ją do szału: kabel się plącze, sprzęt obija o ściany, a szczotka ciągle zatyka. Przy małych dzieciach latanie z odkurzaczem to udręka, bo zawsze jest brudno. Do tego odkurzacz głośno pracuje. – Marzę o bezprzewodowej roombie – uśmiecha się mama czteroletniej Sandry i sześcioletniej Poli.
Foto: Newsweek
Marta pracuje w urzędzie, mąż w branży budowlanej. Na wiele wydatków mogą sobie pozwolić, ale budżet domowy nie jest z gumy – mieszkanie samo się nie spłaci, raty za samochód też co miesiąc trzeba oddawać do banku. – Żyjemy nad kreską, ale ta kreska przesuwa się coraz wyżej. A my staramy się nadążać za klasą średnią, bo widzimy, jak mieszkają znajomi. Prawie każdy posiada w domu te wszystkie cuda techniki, które go w czymś wyręczają. Nie chcemy być gorsi. Na szczęście nie musieliśmy kupować thermomiksu, bo to prezent ślubny, a robota planetarnego Adam dostał na okrągłe urodziny – opowiada Marta.
W ich bańce społecznościowej wiele rodzin zarabia dużo lepiej i wydaje dużo więcej. Samochód określa poziom życia. Człowiek jedzie przez osiedle i wszyscy mogą zobaczyć, jak mu się żyje. – Bryka jest synonimem sukcesu, a nie mop parowy – twierdzi mama Sandry i Poli. – Trudno się ścigać. Dlatego robot kuchenny czy zdalny odkurzacz nie świadczą o naszym stylu życia, raczej o modelu funkcjonowania. Pozwalają zaoszczędzić czas. A to oznacza więcej uwagi dla bliskich. W naszym przypadku sprzęt domowy jest inwestycją w rodzinę.
Norma czy prestiż?
Polacy chętnie kupują artykuły gospodarstwa domowego. Z raportu rynku AGD 2023/2024, przygotowanego przez związek producentów tej branży APPLiA Polska, wynika, że na wyposażeniu gospodarstw domowych w całej Polsce jest w sumie około 200 mln sztuk AGD. Z czego największą popularnością wśród użytkowników cieszą się ekspresy do kawy (wartość ich sprzedaży wyniosła 1,3 mld zł przy 29 proc. udziału rynku) oraz odkurzacze (przeszło miliard zł i 22 proc.). Dalsze miejsca zajmują akcesoria kosmetyczne (15 proc.) oraz roboty kuchenne i blendery (12 proc.).
Coraz mniej rodzin potrafi zjeść domowy obiad bez pomocy thermomiksu. Jak już informował „Newsweek”, w 2020 r. sprzedano w Polsce 156 tys. takich urządzeń, a dwa lata później – już niemal ćwierć miliona. Z kolei z ustaleń portalu money.pl wynika, że prawie co dwie minuty Polacy kupują robota kuchennego tej popularnej nad Wisłą marki. Thermomiksa dorobiło się tu przeszło 1,3 mln klientów.
Obiad, który ugotuje się sam, brzmi niczym opowieść o rodzinie z wyższych sfer, którą stać na utrzymanie służby. Ale przecież nowoczesna klasa średnia nie zatrudnia gosposi, tylko robota na posyłki. Co więcej, taki robot uwija się w wielu polskich domach. I czar dawnej opowieści pryska.
– Jeszcze kilka lat temu zakup hiper drogiego autonomicznego odkurzacza, kosiarki lub robota kuchennego były oznaką prestiżu. Obecnie ten argument staje się mniej aktualny. A to z powodu obniżenia cen na te jeszcze kiedyś niszowe produkty, przez co weszły one do powszechnego użytku. Nie ma co ukrywać, podążamy w kierunku większej wygody – uważa Wojciech Konecki, prezes APPLiA Polska.
Gorzej zarabiający są za biedni na zakup taniego produktu, który szybko się zużyje, więc siłą rzeczy inwestują w droższy produkt. Ci, którym lepiej się powodzi, kupują drogie urządzenia, głównie dlatego, żeby zrobić wrażenie na gościach zaproszonych do domu. Zakup sprzętu ma uzasadnienie klasowe. Chcemy rosnąć w cudzych oczach. – Oczywiście na rynku AGD istnieje segmentacja cenowa, która narzuca najwyższe ceny za nowości technologiczne lub nowoczesne wzornictwo podwyższające prestiż właścicieli urządzeń i całego gospodarstwa – potwierdza Konecki.
Najdroższy wieszak na ubrania
W domu u Ady i Przemka aż roi się od sprzętów, które mają „usprawniać codzienność”. Jesienią ubiegłego roku Przemek kupił sobie rower elektryczny i przez całą zimę dojeżdżał nim z podwarszawskiego Pruszkowa do pracy w stolicy. – Bez korków, bez stresu, bez wchodzenia do biura i od razu pędem pod prysznic, bo się nie zmęczysz po drodze – tłumaczy mi Przemek. Wydał na rower, bagatela, 10 tys. zł. Jednak twierdzi, że ten zakup lada chwila się zwróci. Jak pomyśli, ile miesięcznie płacił za benzynę, nie może sobie darować, że tak długo zwlekał z nabytkiem jednośladu ze wspomaganiem.
Rower stoi w garażu, za to po pokojach jeździ roomba (bezprzewodowy odkurzacz) i wymiata kurze spod łóżek. W kuchni natomiast najważniejszym meblem jest thermomix. – Do robienia placków ziemniaczanych, ciasta na gofry, a czasami makaronu z tuńczykiem. Dwadzieścia minut roboty i wszyscy jemy ciepły obiad – mówi Ada. Wszyscy, czyli cała piątka, bo Ada z Przemkiem mają troje dzieci, a przy takiej gromadce pomoc domowa – w postaci robotów i sztucznej inteligencji – jest nieodzowna.
Wsparcie techniczne kosztuje. Na rower, roombę i thermomiksa małżeństwo wydało prawie 20 tys. zł – jak szybko podliczył Przemek, ale zapewnia, że sprzęt do gotowania udało się kupić okazyjnie, w naprawdę dobrej cenie, bo gdyby nie „koleżeńska zniżka”, rodzina na pewno by się nie zapożyczyła na taki zakup. – Traktujemy te wszystkie urządzenia jako ułatwienie w pracach domowych, a nie przejaw nowobogackiego snobizmu. Nie potrzebujmy chwalić się przed znajomymi – zapewnia Ada. – To nie kwestia prestiżu społecznego, tylko braku czasu na najprostsze czynności. Taniej wychodzi przyrządzenie placków niż wyjście pięcioosobową rodziną do restauracji.
O ile przez Adę przemawia pragmatyzm, to Przemek ma gadżeciarskie zaciągi. Lubi wydawać pieniądze na nowinki techniczne. Ostatnio kupił córce głośnik bluetooth za ok. 400 zł. Sobie natomiast sprawił licznik rowerowy za 1000. – Dużo! – komentuję. – No dużo, ale tłumaczę to tym, że dużo jeżdżę na rowerze – wybucha śmiechem Przemek.
Żona nazywa go zbieraczem. Pół biedy, gdyby kolekcjonował znaczki albo monety, ale chomikowanie elektroniki to już rozpasana konsumpcja. Dostrzegam jeszcze stojący pod ścianą orbitrek (treningowy symulator do biegania). – Kupiłem okazyjnie od kolegi, który przestał ćwiczyć, a nie miał gdzie tego trzymać. Za nowy zapłaciłbym około 5 tys. zł, za używany dałem połowę ceny – broni się mężczyzna. A Ada dodaje z ironią: – Ale u nas też stoi nieużywany. To najdroższy wieszak na ubrania w domu.
Luksusowy singiel na czasie
Bartek dobija do pięćdziesiątki. Jest singlem w dużym mieście – nie założył rodziny, więc wszystkie wydatki idą na jego konto. Jest informatykiem, dobrze zarabia, to i chętnie wydaje zarobione pieniądze. Ostatnio zainwestował w SUV-a, bo chciał coś koniecznie zmienić w swoim życiu, a że łatwiej zmienić samochód niż stan cywilny, postanowił pozbyć się sześcioletniej toyoty i kupił dacię duster. Mieszka sam, ma dużo czasu, ale nie chce mu się rozwieszać ubrań, więc zamówił pralko-suszarkę. Stary ekspres parzył niezłą kawę, jednak było za dużo czyszczenia, a nowy model – podpatrzony u znajomych – nie dość, że daje większy wybór napojów, to i bardzo elegancko wygląda w kuchni.
Na tym nie koniec zakupów i kompulsywnych zmian. – Kupiłem karbonowy rower szosowy za 4 tys. zł. Dużo jeżdżę, właściwie w każdy weekend wybieramy się z kolegami w trasy, a nie chcę poruszać się byle czym. Teraz inwestuję w szosówkę, dokupuję bajery, nie ma tygodnia, żebym czegoś nie zamówił przez internet. Człowiek młodszy nie będzie, ale może być bardziej nowoczesny i, mimo upływu lat, ciągle być na czasie – wyjaśnia mi Bartek.
Znajomi są pod wrażeniem jego stylu życia. Mieszka sam, ale w prawie stumetrowym mieszkaniu. Drugie wynajmuje. Na ścianie w salonie wisi 65-calowy telewizor z zakrzywionym ekranem, w kuchni stoi chłodziarka do wina, wspomniany ekspres i sporo eleganckich gadżetów, np. dozownik do oliwy czy obrotowy pojemnik na przyprawy. Mówią o Bartku: „luksusowy singiel”.
Pytam, czy słabość Bartka do luksusu nie jest ceną, jaką płaci za uwagę swoich dobrze sytuowanych znajomych. – Coś w tym może być – odpowiada po dłuższym zastanowieniu. – Ale to się chyba dzieje podświadomie. Chociaż mam dużo czasu, zatrudniłem Ukrainkę do prac domowych, bo żaden z moich znajomych sam nie sprzątał w mieszkaniu. Wszyscy brali pomoc z ogłoszenia do odkurzania, ścierania kurzy, mycia okien. I teraz, kiedy kolega ma nowy rower, a dużo razem jeździmy, nie chcę odstawać, więc też sobie kupiłem fajną szosówkę, tym bardziej że mnie stać – dodaje mężczyzna.
Wypada mieć
Thermomiksy, orbitreki, zdalne odkurzacze, elektryczne rowery – te wszystkie gadżety zakupowe mają swoją symbolikę. – A symbole w życiu człowieka są bardzo ważne – zaczyna naszą rozmowę Andrzej Tucholski, psycholog biznesu z Uniwersytetu SWPS. – Nic lepiej nie opisuje społecznej przynależności człowieka jak znane hasło reklamowe: „Wszyscy mają mambę – mam i ja”.
Wie to też na swoim przykładzie. Jakiś czas temu kolega kupił beztłuszczową frytkownicę Air Fryer. Sprzęt był nie do dostania w Polsce. Musiał sprowadzać z zagranicy. Znajomi oglądali i potakiwali z uznaniem, że to potrzebny zakup. Kiedy tylko frytkownica pojawiła się w polskich sklepach, Tucholski zainwestował w sprzęt, który miał kolega. – Ludzie marzą o tym, co widzą, taka jest ludzka natura – odpowiada. – Ale to naturalny stan. Można go porównać do znanego z fizyki zjawiska wytwarzania ciepła poprzez pocieranie. Podglądanie, co mają inni, jest ocieraniem się o symbole statusu. Oglądamy i robi nam się cieplej na duszy od tego pocierania, bo w końcu kupujemy pożądany przedmiot.
Symbole prestiżu są podobne, ponieważ ulegamy trendom marketingowym, które rozsiewają się po naszej społecznościowej bańce dzięki mechanizmom polecenia przez naszych znajomych. I dlatego cała bańka, ulegając złudzeniu optycznemu, kupuje to samo. Raz na topie jest mop parowy, za chwilę telewizor z zakrzywionym ekranem. Szybka rotacja modnych urządzeń osadza ich użytkowników w stereotypie thermomiksu jako wyznacznika chwilowego statusu. Za chwilę inny przedmiot będzie definiował klasę średnią.
Czy wypada definiować się klasowo poprzez dobra materialne? – Symbole prestiżu nie są ujednolicone, dlatego nie wiązałbym ich z posiadaniem kapitału finansowego. Dla mnie cechą klasy średniej nie są pieniądze, ale bezpieczne poruszanie się po hipermarkecie dóbr, w którym wybieramy to, co nam pasuje, a do tego potrafimy korzystać z promocji, aby optymalizować zakup. Dziś bardzo potaniał kapitał kulturowy, będący przepustką do wyższej klasy. Niewielkim kosztem możemy korzystać z Netfliksa czy Spotify’a i zaspokoić swoje aspiracje społeczne – mówi Tucholski.
Pytam, czy klasa średnia z jej upodobaniem do symboli materialnych nie jest powidokiem XIX-wiecznej klasy próżniaczej Thorstena Veblena, która ostentacyjnie konsumowała na pokaz, dla samego posiadania, aby wyżej przynależeć? – Znam bardzo majętne osoby, które kupiły nowoczesny samochód i bardzo drogi dom, a w domu powiesiły modne dzieła sztuki. Tylko dlatego, bo ktoś im doradził, bo tak wypadało. Co innego, jeśli człowiek sam o sobie stanowi, a zakup jest konsekwencją indywidualnej decyzji. Wówczas nie chodzi o poklask, tylko o chęć posiadania dla własnych potrzeb. Nie ma w tym nic złego – zapewnia Tucholski.
Kto „średniakowi” zabroni?
Andrzej z Iwoną lubią określać się klasą średnią. Ale to nie są tylko puste słowa. Definiują ich zarobki, zgromadzony majątek, oszczędności na koncie, no i styl życia. – Nie zaprzeczam, żyjemy na dobrym poziomie – potwierdza Andrzej. – Małżonka pracuje na kierowniczym stanowisku w państwowej firmie, zarabia na rękę ponad 10 tys. zł, a w ciągu ostatniego półrocza dostała dwie podwyżki. Ja jestem freelancerem, żyję ze zleceń, wyciągam co miesiąc średnią krajową.
Para mieszka z córką na warszawskim Mokotowie. Kredyt hipoteczny (trzypokojowe mieszkanie w nowym bloku) spłaciła dwa lata temu, nie ma zobowiązań finansowych. Nic tylko korzystać z życia – wakacje dwa razy do roku, weekendowe wyjazdy całą rodziną, zakupy bez limitu. Finansowy spokój przekłada się na rozrzutność, czego Andrzej specjalnie nie kryje. – Jeśli chcemy coś kupić – dla siebie albo do domu, długo się nad tym nie zastanawiamy. Idziemy do sklepu i kupujemy, bez kalkulatora w dłoni – mówi z uśmiechem.
Ostatni wypad do galerii handlowej przypominał spontaniczny spacer, podczas którego człowiek planuje kupić dziecku co najwyżej watę cukrową i pójść wspólnie na lody, ale wraca do domu z nową konsolą do gier. Trzy osoby, każdy coś wybrał dla siebie. Andrzej wypatrzył na wystawie zgrabną marynarkę w kolorze zgaszonego różu za 800 zł. Długo się nie zastanawiał. Iwona kupiła sobie buty i torebkę, a i siedmioletniej córce trzeba było wybrać drogą zabawkę, aby wszyscy wrócili do domu w dobrych nastrojach. – Lekko licząc to wyjście kosztowało nas 2 tys. zł – szacuje mężczyzna.
Rozglądam się po mieszkaniu Andrzeja i Iwony – dość ascetycznie urządzone. Białe meble w zabudowie, na ścianie beton architektoniczny, ażurowe żyrandole, grafitowa otomana z wzorzystymi poduszkami. Pod oknem na blacie kuchennym stoi ekspres do kawy. – Najważniejszy mebel w domu – śmieje się Andrzej, oprowadzając mnie po salonie. – Kilka dni temu kupiliśmy nowy model, bo poprzedni się zużył i trafił na złom. Znajomy nas przekonał do tej zmiany. Długo nie musiał namawiać. Wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy do sklepu. Nowy ekspres kosztował ponad 5 tys. zł. Sprzedawca sugerował tańszy model, ale co się będziemy ograniczać – wzrusza ramionami Andrzej.
Teściowa, jak się dowiedziała, ile wydali na nowy nabytek, złapała się za głowę, że to marnotrawstwo pieniędzy, bo przecież kawę można zaparzyć w czajniku. Ale odkąd w mieszkaniu Andrzeja i Iwony stoi ekspres, nikt tu nie pije kawy rozpuszczalnej, nawet teściowa. – Na pewno nikt z naszych znajomych – kwituje Iwona. I już myśli o nowym wyposażeniu do mieszkania. Widziała ciekawe bambusowe żaluzje. Policzyła, że zakup z montażem w sypialni i w pokoju córki wyniesie przeszło 3 tys. zł. Właśnie zamawia przez internet. – Kto „średniakowi” zabroni? – uśmiecha się retorycznie.