— Wielu ludzi w Niemczech miało pewne obawy związane z imigracją. Wszystkie partie mainstreamowe lekceważyły te obawy. Beneficjentem była skrajna prawica. Jeśli chciałeś zmiany polityki imigracyjnej, nie było innego wyboru niż wsparcie skrajnej prawicy. Nie musiałeś być wcale neonazistą — twierdzi Katja Hoyer, znakomita niemiecka historyczka.
22 stycznia młody mężczyzna wszedł do parku w Aschaffenburgu w Bawarii. Wiadomo, że urodził się w Afganistanie, kilka lat wcześniej złożył wniosek o azyl w Bułgarii, a w 2022 r. przyjechał do Niemiec, korzystając z otwartych granic. Tego dnia zabił nożem dwuletniego chłopca, zranił dwoje innych dzieci, a następnie zamordował 41-letniego mężczyznę, który próbował mu przeszkodzić w rzezi.
Właśnie to wydarzenie, kolejny mord w miejscu publicznym z uchodźcą w roli głównej, wprawiło w ruch ciąg wydarzeń, które mogą na zawsze zmienić niemiecką politykę: Friedrich Merz, lider CDU, który ma duże szanse zostać nowym kanclerzem Niemiec, postanowił przedstawić w Bundestagu plan mający na celu „położenie kresu nielegalnej imigracji”. Przewidywał on m.in zawracanie na granicy Niemiec wszystkich migrantów, którzy nie dysponują pełną dokumentacją, stałe kontrole graniczne oraz bezterminowe zatrzymanie wszystkich cudzoziemców przeznaczonych do deportacji.
Jedyna szansa na przegłosowanie tego planu leżała w sojuszu ze skrajną prawicą. Do tej pory Merz odrzucał kolejne propozycje wspólnego głosowania ze strony AfD, ale tym razem zmienił zdanie: — Nie zamierzam się powstrzymywać się od poddania pod głosowanie w Bundestagu słusznej sprawy tylko dlatego, że mogą się na nią zgodzić niewłaściwi ludzie — argumentował.
Ta decyzja oznacza początek końca „kordonu sanitarnego” wzniesionego przeciwko skrajnej prawicy. Zobowiązywał on wszystkie partie głównego nurtu, aby pod żadnym pozorem nie współpracowały z AfD.
Plan walki z nielegalną imigracją nie ma jednak żadnej mocy prawnej. Metz próbował również forsować w Bundestagu projekt ustawy przewidujący m.in. ograniczenie możliwości przyjazdu do Niemiec członków rodziny osób, którym nie przyznano prawa stałego pobytu i nadanie policji federalnej dodatkowych uprawnień w zakresie walki z nielegalną imigracją. Poniósł spektakularną porażkę — Bundestag odrzucił projekt, a jego rywale triumfowali. — Pan Merz przegrał dziś dwa razy. Przegrał bratając się z AfD. Przegrał też zabiegając o większość w Bundestagu oświadczył szef klubu SPD Rolf Muetzenich po głosowaniu.
Ale Merza to nie zniechęca. Wzorując się na Trumpie, zapowiedział, że gdy wygra wybory, już pierwszego dnia urzędowania wyda dekret o przywróceniu kontroli granicznych na stałe. — Gdyby Merz ponownie wprowadził kontrole graniczne, oznaczałoby to trwałe zakończenie unijnego systemu bezpaszportowego Schengen. Jeśli Niemcy przywrócą kontrole paszportowe w celu powstrzymania uchodźców, wszyscy ich bezpośredni sąsiedzi i ich sąsiedzi musieliby zrobić to samo, ponieważ nikt nie chce zajmować się wszystkimi odrzuconymi imigrantami. Strefa Schengen — obejmująca 29 krajów europejskich — rozpadłaby się w ciągu kilku godzin. Dla UE byłoby to gorsze niż Brexit; oznaczałoby to pierwszy krok w kierunku rozpadu całego UE — twierdzi Wolfgang Munchau, autor znakomitej książki „Kaput”.
Jak na razie nic nie wskazuje na to, żeby Merz zdołał zrealizować swój pomysł. Jego partia nie zdobędzie absolutnej większości, aby go przeforsować, a koalicjanci na pewno nie zaakceptują takiego rozwiązania.
Skrajna prawica to mainstream
Merz nie jest żadnym wyjątkiem. 27 stycznia centroprawicowy premier Francois Bayrou powiedział, że Francuzi mają „poczucie, że imigracja zalewa ich kraj”, używając języka, którego można było się spodziewać po Le Pen. W odpowiedzi lewica odwołała swój udział w ostatnich rundach negocjacji ws. budżetu i zagroziła votum nieufności.
W porównaniu z Bayrou czy Merzem słowa Tuska w Parlamencie Europejskim, że już dawno przestrzegał przed „naiwnym podejściem do zagrożenia nielegalną migracją”, ponieważ „jeśli demokracja ma przetrwać, to nie może kojarzyć się z bezsilnością i bezradnością”, które w Polsce oburzyły wielu, były niezwykle łagodne.
Jedno jest pewne: większość wyborców popiera propozycje Merza i brutalne słowa Bayrou. Sondaż przeprowadzony dla „Bilda” pokazuje, że pomysły Merza podobają się 66 proc. niemieckich wyborców, a nawet 56 proc. zwolenników SPD (choć kierownictwo partii uważa je za skandaliczne). We Francji 74 proc. ankietowanych zgadza się ze słowami Bayrou o, że „imigracja zalewa kraj” — wśród nich jest ok. połowa elektoratu socjalistów i blisko połowa elektoratu skrajnej lewicy.
„Skrajna prawica jest obecnie mainstreamem, jeśli chodzi o migrację” — podkreśla Susi Dennison z think-tanku European Council on Foreign Relations.
Jest wiele przyczyn, dla których tak się dzieje. Przyjrzyjmy się samym liczbom. W ciągu ostatniej dekady do Europy przybyło blisko 30 milionów imigrantów, zarówno legalnych jak i nielegalnych. Do tego należy dodać uchodźców z Ukrainy — oficjalne statystyki mówią o 6,5 mln, realnie to raczej około 10 mln.
To wszystko nadwyrężyło już wcześniej przeciążony (oraz dysfunkcyjny) system pomocy dla imigrantów. Na dodatek wszystko dzieje się w fatalnym momencie — wysokie ceny energii sprawiają, że sytuacja gospodarcza w całej Europie jest coraz gorsza, a nastroje coraz bardziej pesymistyczne. Coraz częściej pada pytanie: „skoro nam jest źle, dlaczego mamy płacić za innych?”
Niektórzy wskazują na to, że dotychczasowa polityka UE w końcu przyniosła efekty, bo w 2024 liczba uchodźców przybywających do Europy zmalała. Ale zmiana jest niewielka. W razie niekorzystnego dla Ukrainy zakończenia wojny można się spodziewać kolejnej fali uciekinierów, liczącej kilka milionów. Muzułmańskich mieszkańców Europy i tak będzie przybywać — przeciętna kobieta w Europie rodzi 1,46 dziecka, przeciętna muzułmańska kobieta w Europe 2,6.
Problemy z asymilacją są często nierozwiązywalne. Blisko 2/3 wszystkich osób ubiegających się o azyl, które przybyły do Holandii po 1999 r. i ukończyły szkołę, jest bezrobotnych i pobiera zasiłki, mimo że w kraju brakuje rąk do pracy. Niedawne badanie przeprowadzone w Wielkiej Brytanii wykazało, że wkład nisko opłacanych pracowników-migrantów do budżetu był ujemny netto, sięgając setek tysięcy funtów na osobę. W Danii utrzymanie imigrantów spoza Europy kosztowało w 2018 r. blisko 1,5 PKB. Nielegalni imigranci bez kwalifikacji są też często zamieszani w przestępczość — to stało się jedną z przyczyn niechęci do imigrantów w Niemczech czy krajach skandynawskich.
Na dodatek Europa nie radzi sobie z uchodźcami, którym nie przyznano azylu. Po takiej decyzji powinni oni wrócić do kraju pochodzenia, w rzeczywistości robi tak tylko 30 proc. osób. Zdecydowana większość w obliczu deportacji po prostu przenosi się do innego kraju, korzystając z otwartych granic.
Często z góry zakładany, że rasizm i ksenofobia są jedynymi przyczynami niechęci do imigrantów. To nie do końca prawda. Jeden z najbardziej znanych europejskich politologów o zdecydowanie liberalnych poglądach tłumaczył mi, jak wygląda sytuacja w Wiedniu. — W peryferyjnych dzielnicach miasta jest wiele szkół podstawowych, w których 15 do 20 proc. uczniów nie mówi po niemiecku. Czy tak trudno zrozumieć rodziców, którzy tego nie akceptują? Jeśli twoje dziecko pójdzie to takiej szkoły, jego szanse życiowe będą mniejsze. Czy można żądać od ludzi, aby nie interesowała ich przyszłość własnych dzieci? — pytał.
Konieczna korekta?
Fakt, że partie mainstreamowe przez dekady traktowały imigrację wyłącznie jako coś dobrego, a o innych jej aspektach, nie można było nawet rozmawiać, miał oczywiste skutki. — Wielu ludzi w Niemczech miało pewne obawy związane z imigracją — jedne mniej sensowne, drugie mniej. Ale to ich naprawdę martwiło. Wszystkie partie mainstreamowe lekceważyły te obawy. Beneficjentem była skrajna prawica. Jeśli chciałeś zmiany polityki imigracyjnej, nie było innego wyboru niż wsparcie skrajnej prawicy. Nie musiałeś być wcale neonazistą — tłumaczyła mi Katja Hoyer, znakomita niemiecka historyczka.
Nie tylko ona tak to widzi. — W ciągu ostatniej dekady, gdy obawy dotyczące imigracji rosły w całym społeczeństwie, elity zarówno partii centrolewicowych, jak i centroprawicowych stawały się coraz bardziej „kosmopolityczne” w tej kwestii. Jak wskazał Laurenz Guenther z Uniwersytetu Bocconi, „parlamentarzyści są znacznie bardziej liberalni niż centrum wyborcze— nawet większość partii konserwatywnych lub chrześcijańsko-demokratycznych jest bardziej liberalna niż przeciętny wyborca w kwestiach kulturowych, zwłaszcza imigracji”. Dynamikę tę można z pewnością zaobserwować w Niemczech. O ile blisko 40 proc. niemieckiej populacji zdecydowanie zgadza się z tym, że imigranci są zobowiązani do asymilacji z niemiecką kulturą, do niedawna nie zgadzał się z tym żaden poseł Lewicy, SPD czy Zielonych — tłumaczy Sheri Berman, politolożka z Columbia Unversity.
To, że niemieccy chadecy, francuska centroprawica czy Tusk mówią dziś inaczej o imigracji, jest pewnym sensie jedynie konieczną korektą — nie można w nieskończoność narzucać wyborcom tego, czego oni ewidentnie nie chcą. A coraz większy sukces partii radykalnych w Europie (którym Trump zapewne dodatkowo pomoże) sprawia, że nie można dalej zwlekać z tą korektą.
Ale czy to naprawdę wystarczy? Czy zmiana języka części partii mainstreamowych w kwestii imigracji zabierze paliwo radykalnej prawicy? Czy raczej jest na to za późno? Może spora część wyborców uzna to tylko za wyrachowany manewr wyborczy, na który tylko ktoś naiwny może się nabrać? Skłaniam się ku tej drugiej opcji: wyborcy skrajnej prawicy pozostaną przy „oryginale” i jej notowania nie spadną. Straci jedynie centrolewica na rzecz centroprawicy.
Jeśli mainstream chce zablokować skrajnej prawicy i populistom drogę do władzy, musi zrobić znacznie więcej niż kopiować jej język. Zająć się tym, co najbardziej martwi mieszkańców Polski, Niemiec czy Francji: przekonać ich, że istnieje inna przyszłość niż perspektywa gospodarczego marazmu i stałej obniżki warunków życia. A to będzie niezwykle trudne.