– Dla wielu osób dwie nogi egzystencjalne – dobry związek i spełnienie zawodowe – stają się niedostępne. No to mamy realny dramat – mówi terapeuta Piotr Pietucha o alkoholizmie i zakłamaniu swoim oraz polskiej klasy średniej.
„Newsweek”: Twierdzi pan, że nasza kultura jest wobec alkoholu kompletnie bezradna i zakłamana. Jest tak źle?
Piotr Pietucha: Powszechna hipokryzja nie pozwala nam się konfrontować z brutalną prawdą: żyjemy w świecie przesiąkniętym alkoholem, powiedziałbym nawet – w cywilizacji współuzależnienia. Alkohol jest niszczącą zdrowie i życie toksyną, zarzewiem patologii, wspólnikiem przemocy i przestępstw. Koszty indywidualne i społeczne tej powszechnej destrukcji są niewyobrażalne. Naukowe badania, dane statystyczne tylko te ponure prawdy potwierdzają. Co z tym począć, jak się do tego sensownie odnieść? Pozostaje nam zakłamanie, czyli schemat, który podtrzymuje każde uzależnienie.
Jako gatunek uzależniamy się od tego, co nas niszczy: od paliw kopalnych, mięsa, alkoholu, sposobu myślenia o rzeczywistości, ego… Nic z tego w gruncie rzeczy nam nie służy, tylko nie umiemy się z tym zmierzyć. Pewnie Zygmunt Freud by powiedział, że to naturalny instynkt śmierci, czyli że tak bardzo nie umiemy sobie poradzić z przemijaniem, odchodzeniem, dlatego żyjemy w sposób destrukcyjny. Robimy wszystko, żeby dbać o życie i zdrowie, a jednocześnie je niszczymy.
Ale tak jest od wieków.
– Bliska mi jest starodawna idea medycyny chińskiej, żeby nie zajmować się ciałem dopiero wtedy, kiedy choruje, tylko stosować profilaktykę. W kontekście alkoholu warto zacząć rozmowę od szukania powodów do pierwszego kieliszka, a nie od tego, jak wychodzić z uzależnienia.
Pierwsze wspomnienia, gdy pojawił się w pana życiu.
– Był od zawsze. Dziadzio, którego kochałem, był potulnym alkoholikiem. Kiedy się napił, stawał się zabawny, dobrotliwy i łagodny. Zresztą po latach zauważyłem, że dużo współuzależnionych kobiet woli, żeby mężowie pili pod ich okiem, a nie na mieście, bo jeszcze wrócą nad ranem pobici albo znajdą sobie kochankę. A tak po piwku siedzą spokojnie w domu.
Mój ojciec? Tu uruchamia się lawina przemocy i dramatycznych wspomnień. Jak większość ludzi z syndromem DDA, mimo upływu czasu niekiedy czuję, jakbym ciągle żył pod wulkanem, sterroryzowany swoją przeszłością. Śnią mi się rodzinne koszmary, odpalają lęki czy plącze mi nogi niepewność.
Kiedy się pan uzależnił?
– W wieku 16 lat. Odkryliśmy, że na lotnisku Okęcie, w pobliżu naszego liceum, jest kawiarnia, w której kelnerka sprzedaje piwo nieletnim. Szybko przekonałem się, że po dwóch butelkach napięcie, niepewność, lęk, złość, frustracja odpuszczają. Znikają te wszystkie negatywne emocje, z którymi musiałem sobie radzić i jako dziecko z domu alkoholowego, i jako uczeń nieznoszący szkoły. To było zaproszenie do nałogu. Już po trzech miesiącach zauważyłem, że na ostatniej lekcji myślę tylko o szklance piwa, ręce trochę zaczynają mi się trząść, nie mogę się doczekać uwolnienia od tego napięcia.
Co dalej?
– Piłem 25 lat. Do dzisiaj pamiętam dokładnie, jaką ulgę przynosiły pierwsze łyki alkoholu, zupełnie czarowne doświadczenie. Najgorzej było, kiedy rozpadało się moje małżeństwo. Nie nawalałem w pracy, w domu robiłem wszystko, co do mnie należy, ale gdy dzieci już były w łóżkach, zaczynałem pić. Myślałem, że bez tego się nie rozluźnię, nie zasnę. Kupiony alkohol oczywiście ukrywałem. To były czerwone flagi ostrzegawcze. Ale moja ówczesna racjonalizacja polegała na wmawianiu sobie, że w tak dramatycznej sytuacji rodzinnej, przedrozwodowej, tylko alkohol pozwala mi się ukoić.
A już po rozwodzie była ostra jazda w dół. Przy życiu trzymała mnie wyłącznie praca w szpitalu, ekstra dyżury, obowiązki wobec dzieci, alimenty. Po kolejnej imprezie miałem monstrualnego kaca, przeraziłem się, że nie dożyję jutra. Złożyłem wtedy życiu niezłomną obietnicę trzeźwości – taki deal z Losem, z samym sobą. Niedługo potem zakochałem się w mojej przyszłej żonie, zagorzałej abstynentce. To uratowało mi życie. Wytrzeźwiałem i od 30 lat nie miałem alkoholu w ustach.
Trzeźwiejący po chorobie alkoholowej znajdują sobie zastępczy nałóg.
– Mógłbym powiedzieć, że jestem uzależniony od żony i pracy. Jestem 70-letnim psychoterapeutą i nadal intensywnie pracuję. Może to uzależnienie od jakiegoś poczucia sensu, który znajduję w swoim zaangażowaniu.
Pijąc, czuł pan, że powtarza drogę ojca?
– Chyba nieświadomie. Wiedziałem, że był wrażliwym facetem, którego czasem życie przerastało. Dużo pracował i pił. Dzisiaj wiem, że to był jego sposób na poradzenie sobie z depresją.
Depresja poza biochemią mózgu jest konsekwencją wielu przeszłych traum, które wpływają negatywnie na obecne życie. Skutki są dotkliwe i bardzo różne: niemożność harmonijnego bycia ze sobą i z innymi, brak umiejętności regulowania własnych uczuć, kruche poczucie własnej wartości, negatywizm, nadmierny krytycyzm, obniżony nastrój. Poczucie tkwienia w egzystencjalnym impasie cierpienia i niemożności wyjścia z błędnego koła rozpaczy. Mnóstwo ludzi w dzisiejszym świecie zapija nierozpoznaną, utajoną depresję, która ich wewnętrznie przeżera. Wiele osób nie potrafi rozpoznać i przyznać, jak bardzo źle się czują same ze sobą. Są bezradne, zawstydzone. Ratują się alkoholem, który daje chwilowo poczucie ulgi. Ale potem uzależnia, pogłębiając lęk i samotność. Jest pseudolekarstwem zamieniającym się w truciznę. A poza tym masa ludzi nie chce się leczyć z depresji. Nie dlatego, że boją się pójść na zwolnienie, narazić na stygmatyzację społeczną czy leczyć chemią, ale dlatego, że biorąc antydepresanty, muszą przestać pić. I to jest ponad ich siły.
„Hamlet z klasy średniej pyta się, co zrobić, kiedy jestem aż tak zmęczony. Umrzeć, zasnąć?” – napisał pan niedawno. Czym jest zmęczona dzisiaj klasa średnia?
– Sobą i swoim zakłamaniem. Ludzie skarżą się na stres, nadmiar obowiązków, dzieci, partnera, teściową, polityków, bóle krzyża, migreny, nadciśnienie, bóle serca… Nie umiemy o siebie zadbać, nie dosypiamy, źle jemy, ale przede wszystkim powszechnie zatruwamy się alkoholem.
A co z tym zakłamaniem?
– Wielu ludzi żyje nie tylko nie tak, jakby chciało, ale także nie tak, jakby mogło… Muszą coś ukrywać przed sobą, bliskimi. Mają jakieś sekretne życie, niepozwalające czuć się nie tylko dobrze, ale autentycznie, komfortowo ze sobą, partnerem. Tym sekretnym życiem mogą być niewyrażone emocje, słabości, kompleksy, lęki, zawiedzione ambicje. Jesteśmy dziećmi wychowanymi w innych czasach, domach, gdzie wartością było bycie twardym, niecackanie się z sobą. Wysiłek tego podwójnego życia kojarzy nam się z dzielnością, znoszeniem udręki. W rezultacie jesteśmy bardzo zmęczeni tym skłamanym życiem, czego objawami są wkurw, zalęknienie, niepewność i błędne rozpoznawanie rzeczywistości.
Widzę po swoich znajomych gigantyczną potrzebę jogi.
– Bo daje obietnicę zadbania o swoje ciało i psychikę w sensowny sposób. To wołanie 40-50-latków o rozluźnienie. Problem w tym, że mimo jogi, zalecającej zdrowy tryb życia, po ćwiczeniach wali się kielicha. Jest się ślepym na tę niespójność. Generalnie klasa średnia jest spięta, zakłamana i skonfundowana.
Szacunki są porażające – ok. 40 procent ludzi z mojej generacji wychowywało się w alkoholowych, dysfunkcyjnych rodzinach. To miliony osób dotkniętych traumami
Nieszczęśliwa?
– Niespełniona. Mamy kłopoty z miłością. Jest coraz więcej singli niepotrafiących zbudować bliskiego związku. A wciąż żyjemy wyobrażeniami, że to jest gwarant szczęśliwego życia. Dużo osób ma problem z karierą. Nie znajdują sposobu zarabiania pieniędzy, który zapewniłby nie tylko bezpieczeństwo materialne, ale też był satysfakcjonującą formą realizowania siebie. Wielu ludzi odkrywa, że nie robi tego, co by chciało. Czyli te dwie nogi egzystencjalne (dobry związek i spełnienie zawodowe) stają się niedostępne. No to mamy realny dramat.
Ale niewielu chce się do tego przyznać?
– Prawda jest nie do zniesienia, a kłamstwa nie do udźwignięcia. Więc piją codziennie, a prawdę o swoim uzależnieniu skrzętnie ukrywają przed sobą i innymi. To są typowe zakłamania czy tandetne racjonalizacje będące istotą hipokryzji: pół butelki wina do kolacji to samo zdrowie, poza tym to trunek szlachetny, „śródziemnomorski”, a my chcemy być jak Włosi albo Francuzi. Koniak? Dobry na krążenie. Skoro babcia robiła naleweczki, to ja też chodzę po lesie, zbieram owoce i pielęgnuję rodzime tradycje.
Pojawiło się sporo lokali pod nazwą „dom whisky”.
– To kolejne alibi wysoko funkcjonujących alkoholików. Jestem dobrym adwokatem, zarabiam kasę, dzieci chodzą do prywatnych szkół, żona jeździ bezpiecznym SUV-em. Więc wszystko gra. A że po prostu lubię się napić, jestem koneserem whisky? To żaden problem.
Kobiety inaczej się oszukują?
– Mężczyźni piją otwarcie, mają przyzwolenia społeczne: na meczu, imprezie, w knajpie. Kobiety są w trudniejszym położeniu, bo zbyt chętnie i często upijające się w towarzyskich sytuacjach są mocno oceniane: co to za matka, jak ona się dziećmi opiekuje? Więc częściej piją w skrytości, mocniej zakłamują swój nałóg. To sprawia, że szybciej się uzależniają.
Poza tym kobiety gorzej sobie radzą z negatywnymi emocjami, częściej cierpią na depresję. Szybko mogą odkryć, że wino wieczorem pozwala im zasnąć i się odprężyć. Stają się cichymi alkoholiczkami, o których my nie mamy zielonego pojęcia. Ile ich jest? Może kilka milionów w Polsce. „Mam okres, boli mnie brzuch, nie mogę zasnąć” – pomoże łyczek nalewki albo wina. Bo trudno powiedzieć: „kurwa, mam problem”. W „Małym księciu” Pijak pije, żeby zapomnieć, że pije. Tak samo osoba uzależniona w pewnym momencie jest już tak zrozpaczona swoim nałogiem, że picie to jedyny sposób na to, żeby go zagłuszyć.
Co wtedy?
– Przypływa ogromny lęk, że trzeba to będzie wziąć na klatę, a lata kłamstw, zaprzeczeń zniszczyły nam wewnętrzny szacunek do samych siebie. Do walki z sobą trzeba znaleźć w sobie siłę. Skąd ją brać ? Wiele osób powinno pójść do ośrodka i poddać się odtruciu fizjologicznemu. To już przyznanie się do problemu. Większość kobiet w ogóle nie wyobraża sobie takiej akcji: wychowuję dzieci i nagle mam się zmierzyć z tym, że jestem beznadziejną alkoholiczką?
Dramatem kultury alkoholowej jest to, że nawet konsekwencje trzeźwienia są nie do zniesienia. Więc trwamy w tym obłędzie bycia zakładnikiem czegoś, z czym nie umiemy sobie poradzić.
Żyjemy jako społeczeństwo na bani?
– Mamy tabuny dziennikarzy, adwokatów, lekarzy, nauczycieli, księży, polityków, którzy alkoholem układają sobie życie rodzinne, zawodowe, Myślę współczująco, że się z tym strasznie męczą. Znam lekarzy, którym trzęsą się ręce. Nie czują się dobrze w pracy, ale też jako ojcowie, szefowie, partnerzy.
Pracuje pan najczęściej z DDA?
– Szacunki są porażające – ok. 40 procent ludzi z mojej generacji wychowywało się w alkoholowych, dysfunkcyjnych rodzinach. To miliony osób dotkniętych traumami.
Co oznacza dla dziecka życie w takim domu?
– Nazywam to syndromem surykatki: stoisz przy jamce i bez przerwy wypatrujesz zagrożenia, jesteś napięty, nieufny, zalękniony. A co gorsze – nie wierzysz w siebie, nie czujesz się bezpiecznie, bo jako dziecko nie mogłeś ufać rodzicom. Byli raczej wrogami, zagrożeniem. Spędzasz dzieciństwo w domu przypominającym pole minowe, a marzysz o łące. Nie wiadomo, kiedy rodzic przyjdzie pijany, a kiedy trzeźwy, jak zareaguje. Nie muszę mówić, jaki to ma wpływ na budowanie związków w przyszłości, skoro nie mieliśmy szans doświadczyć bezpiecznych miłosnych więzi. Poza tym takie osoby potem widzą symbolicznie rodzica w każdym, kto kojarzy się z hierarchią: nauczycielu, szefie, urzędniku. Przeżywają wewnętrzny konflikt: chcą wypaść jak najlepiej, ale zarazem boją się, nie potrafią z nim współpracować. To jest właśnie ta tragiczna scheda wzrastania pod wulkanem. Dodatkowo w ogóle nie wiesz, co czujesz, bo nikt cię tego nie nauczył. Osoby DDA mają kruchutki, zamazany obraz siebie.
Co to znaczy?
– Nie wiedzą do końca, kim są, co czują, czego naprawdę chcą.
Kiedy byliśmy dziećmi, nie było w rodzinie miejsca na takie pytania. Dobry opiekun urealnia dziecko, odzwierciedla je, mówi mu np.: „Zbiłeś szklankę, każdemu się zdarza. Nie bój się, nic się nie stało”. Pijany rodzic nie ma wglądu ani w siebie, ani w emocje dziecka. W takiej sytuacji zareaguje najpewniej agresją, wszystko jedno słowną czy fizyczną. Dziecko nie dostaje wiarygodnego komunikatu ani o sobie, ani o rodzicu. Poza tym, ludzie uzależnieni są bardzo krytyczni i negatywni, bo są nieszczęśliwi ze sobą i swoim zakłamaniem. Często próbują udawać dobrych rodziców, ale na to nie mają szans. Pogłębiają tylko rozpacz i konfuzję w duszy dziecka.
Rodzic alkoholowy nie nauczył dziecka, jak radzić sobie z trudnościami?
– Niewiele dobrego nauczyłem się od swego ojca. Miałem tylko jedną myśl: nie chcę być taki jak tata. Nie chcę brnąć w to szaleństwo.
Byłem jak inni DDA, obciążony gigantycznym poczuciem winy i rozpieprzony ambiwalencją. Nienawidziłem ojca, który pije i mnie zawodzi, a jednocześnie kochałem go i potrzebowałem. Jak dziecko może poradzić sobie z poczuciem bezradności, samotności? Tęsknotą za ojcem pomieszaną z lękiem, że przyjdzie ? Chowając się pod łóżkiem, przed kolejną awanturą. Takie dziecko, żeby przeżyć, musi się otorbić, odciąć od wszelkich emocji, zamrozić. To mechanizm obronny. Starożytni mówili, że losem człowieka jest jego charakter. Według mnie charakterem człowieka są jego mechanizmy obronne. Powiedz mi, co przeżyłeś w dzieciństwie, przed czym się chroniłeś, co ci pozwoliło przetrwać – i to będzie twój matrix w dorosłości. Będący jednocześnie wybawieniem i klątwą. Tym, co cię chroni, ale oddziela od świata i od siebie samego. Moim zadaniem w terapii jest rozkodować ten mechanizm.
DDA nie potrafią i boją się zaglądać w głąb siebie, bo nikt im tego nie pokazał. Są nieufni wobec terapii i terapeutów. Projektują, że to znowu jest rodzic, który będzie im mówił, kim są, jak mają żyć, czego się wstydzić. Czyli znowu będą narażeni na sytuację znanej z dzieciństwa autorytarnej opresji, pseudoautorytetu.
I co wtedy?
– W terapii chodzi o to, żeby zrozumieć, że nie mamy wpływu na to, co nam uczyniono. Ważne, co my teraz z tym zrobimy. Czyli musimy przejść przez etap konfrontacji. Rozpoznania bolesnej sekwencji gorzkich prawd o tym, kim jestem, kim był mój rodzic, skąd pochodzę, jaki to ma na mnie wpływ. Czy mam szansę, by bardziej świadomie i prawdziwie żyć, czy jednak po staremu, co mam oswojone. Więc dalej będę żył w iluzji i zakłamaniu, mistyfikacji światopoglądowej, religijnej, obyczajowej, tradycji rodzinnej, bo to mi pomaga trwać.
Foto: Maciej Zienkiewicz / Newsweek
Takie osoby są bardziej narażone na nałogowe picie?
– W oczywisty sposób są bardziej bezbronne. Nie wierzą w siebie, połamano im kiedyś skrzydła. Nie dodawano im wiary i ufności w siebie, za to krytykowano i odrzucano. Żyją w nieustannym napięciu owładnięci negatywnymi emocjami i czują się wobec nich bezradni. To wszystko jest nieznośne, więc sięgają po alkohol, który czasowo ten ból uśmierza. Nasza kultura przesiąknięta alkoholem pomaga w tym. Każda impreza firmowa, chrzciny czy urodziny, musi się odbyć z procentami. To rodzaj błędnego koła, historia rozpaczy i bezradności wobec uzależnienia. Rozpoznajemy źródło zła, a jednocześnie w nie brniemy.
W facebookowym poście napisał pan, że ludzie DDA są z jednej strony znieczuleni, a z drugiej przeczuleni.
– Żeby przetrwać, stajemy się niedostępni dla siebie i wobec innych. To mechanizm, który nas chroni. A z drugiej strony jesteśmy przeczuleni, bo jako dorośli doświadczamy kolejnych trudnych sytuacji, na które nie jesteśmy przygotowani: i to nie tylko tych tragicznych, jak śmierć bliskich, wypadki, ale też zawodowe niepowodzenia, rodzinne swary, brak sukcesu, zrozumienia, wsparcia… I te sytuacje „odpalają” w nas olbrzymie lęki, pokłady agresji. I to miotanie się między znieczuleniem a przeczuleniem jest fatalne i konfliktowe. DDA są trochę jak zmulone zombi, a trochę jak przewrażliwione anioły.
Musiał pan zrobić sobie bilans życia, jak zaczął trzeźwieć?
– Robię go ciągle. Już nie w kontekście alkoholu, ale całego życia. Nauczyłem się rozpoznawać, gdzie jest moja błogość, a gdzie czai się napięcie, niepewność… Wiem, co mi nie służy i co robić, żeby się rozluźnić czy ukoić. Potrafię być szczęśliwy, nie rezygnując z przenikliwości. Jestem sobie za to bardzo wdzięczny.
A co z jakością życia? Jak je ocenić?
– Przez widok za oknem, spokój w lustrze. Przez to, jak żona i dzieci mnie traktują. I jak ja traktuję samego siebie.