— Dla nas kryzys humanitarny nie był tylko obrazkiem. Idąc na spacer, spotykaliśmy ludzi, którzy padali przed nami na kolana, błagając o wodę — mówi Ewa Moroz-Keczyńska, jedna z piątki aktywistów, którzy stanęli przed sądem w Hajnówce za pomoc uchodźcom.

Ewa Moroz-Keczyńska*: – Ogromny stres. Z ust sędziego nie usłyszałam nic, co byłoby jakimś uprzedzeniem czy złośliwością. Więc to mi daje nadzieję na sprawiedliwy wyrok. Natomiast trudne było to, że po drugiej stronie siedziała pani prokurator, która mnie oskarża. Było dużo emocji, głos mi drżał. Nie wiem, czy dałam radę powiedzieć to, co chciałam.

– Chciałam, żeby i sędzia, i prokuratorka zrozumieli, że ja przecież nikogo nie skrzywdziłam. Nikogo nie zabiłam, nikomu niczego nie ukradłam, a mam się tłumaczyć z tego, dlaczego pomogłam ludziom. Mówiłam, że mi przykro, że zostałam oskarżona o udzielenie komuś korzyści osobistej, którą było podanie jedzenia, wody, ubrań. I że ja tylko chcę żyć tak, żebym nie musiała się wstydzić tego, że jestem człowiekiem.

– Jak się mieszka na pograniczu, to ten podstawowy kodeks moralny, ja to nazywam kręgosłupem, wynosi się z domu. I potem się z tym diluje, jak to mówią młodzi, przez całe życie. Żyję zgodnie z wartościami, które przekazała mi moja rodzina. Mój świętej pamięci ojciec był lekarzem i zawsze kierował się w życiu zasadą: po pierwsze nie szkodzić. Zasady, jakie przekazano mi w rodzinie, były proste i oczywiste, dorastałam, ucząc się, jak trzeba się zachowywać. Weszły mi w krew tak, że potem już się nie zastanawiałam, dlaczego coś trzeba zrobić tak, a nie inaczej. Ojciec, dziadek czy babcia zawsze mówili tak: żebyś się nie wstydziła odwrócić za siebie. I to jest podstawa, bo jak mieszkasz na pograniczu, to rozumiesz, że ludzie mają tu różne systemy wartości. Ale jak jesteś w stanie uszanować najbliższych członków rodziny, samego siebie, to wtedy też uszanujesz inne osoby. Bo to jest normalne i naturalne, że jesteśmy różni.

– Dla mnie ono jest wyjątkowe, bo to jest mój dom, moja ojczyzna. Urodziłam się w Hajnówce, czuję z tymi stronami silny związek. Studiowałam w Warszawie, uczyłam się też i pracowałam za granicą i wtedy zrozumiałam, że w historii mojego regionu są różne wątki, które ludzi ciekawią albo są dla nich kontrowersyjne. A dla mnie wszystko stąd było takie naturalne. I dopiero wtedy sobie uświadomiłam, jaka to jest siła, kiedy znasz swoje korzenie. Kiedy wiesz, skąd jesteś, kim jesteś i jaki jesteś. I że to daje po prostu spokój. Bo gdybym ja tego wszystkiego z domu nie wyniosła, to kto wie, jak bym się tam w lesie zachowywała. W moim wystąpieniu przed sądem tłumaczyłam, że przyroda, kultura, język i religia wschodniego Podlasia to moje korzenie. Przywiązanie do tego miejsca w dużej mierze mnie ukształtowało. Moi pradziadowie byli wśród dwóch milionów osób, które w 1915 roku uciekły w głąb Rosji przed armią niemiecką. Tak zwane bieżeństwo było tragicznym exodusem, którego co trzecia osoba nie przeżyła. Przetrwali ci, którzy mieli szczęście, ale to szczęście to nie był jakiś fart, oni zostali uratowani przez konkretnych ludzi, którzy ich karmili, poili, zapraszali na noc. Na tych opowieściach nas wychowano. Życzono nam, żebyśmy nigdy nie musieli uciekać, czuć głodu. Tłumaczono, jak strasznie jest wszystko tracić i jak niezbędna jest pomoc dla tych, którzy są w trudnej sytuacji. Ta świadomość jest dla mnie rodzajem zobowiązania.

– Musiałam, bo nie było innego wyjścia. Bo jeżeli nie ma systemowej pomocy państwa, a widzisz, że ludziom dzieje się krzywda i możesz pomóc, to po prostu pomagasz. Ja nie umiem tego ładnie ubrać w słowa, ale to jest po prostu wewnętrzny nakaz.

– A my, mieszkańcy, szliśmy do lasu, który kochamy, który do tej pory był naszym miejscem pracy albo odpoczynku, i spotykaliśmy ludzi, którzy nie mogli sami utrzymać się na nogach albo dogorywali w ukryciu. A my tuż obok mieliśmy bezpieczne, ciepłe domy. Bardzo trudno jest normalnie żyć, gdy wiesz, że w pobliżu twojego domu umiera człowiek.

– I do tej strefy nie mieli dostępu przedstawiciele organizacji pozarządowych, lekarze, dziennikarze, a nawet część polityków, np. posłów i posłanek, nie mogła tam wjeżdżać. Na granicę nie wysłano profesjonalnej pomocy humanitarnej, tylko tysiące żołnierzy. Nas, mieszkańców, nikt nie wsparł w sposób inny niż tylko militarny. Nikt nie chciał z nami rozmawiać, nikt nas nie słuchał. A dla nas kryzys humanitarny nie był tylko obrazkiem. Idąc na spacer, spotykaliśmy ludzi, którzy padali przed nami na kolana, błagając o wodę. Widzieliśmy matkę z córką, która miała problemy żołądkowe i potrzebowała czystej pary spodni, a tych oczywiście przy sobie nie mieliśmy, bo byliśmy na spacerze. Wszyscy oni byli już wiele razy wyrzucani przez białoruską granicę. My, mieszkańcy Podlasia, nie byliśmy gotowi na taką traumę. Nikt o tym głośno nie mówił, nie uważał się za bohatera, raczej przeklinał konieczność, która do tej sytuacji doprowadziła. Ale nie przyszło nam do głowy, że możemy być za to ukarani.

– U nich to był świadomy wybór, żeby przyjechać tu i pomagać. Mnie nikt nie dał wyboru. Wielu z nich już wcześniej interesowało się różnymi problemami związanymi z migracją. A dla mnie najważniejsze było zawsze to, co mogę zrobić tu i teraz, żeby osobom, które są stąd, żyło się na Podlasiu harmonijnie i dobrze. I żeby tutejsza przyroda była przez nas rozumiana i doceniana. Ale wielka polityka to nie była moja bajka. Między mną a resztą oskarżonych jest też inna różnica: każdy z nich może stąd wyjechać. Ja nie mam takiej możliwości, nie mam też takich planów.

– To bardzo trudne pytanie, bo nie siedziałam w jego głowie. Jakbym usłyszała, że z ust sędziego pada coś nieobiektywnego, to bym to momentalnie wychwyciła. W tym przypadku tak nie było. Sędzia słuchał i patrzył. Mnie było tylko głupio, że nie jestem w stanie składnie powiedzieć tego, co mam w głowie, wszystko przez te nerwy. Ale ze strony sędziego nie czułam żadnego uprzedzenia do nas. Nie zazdroszczę mu pracy, którą musi wykonać, ale mam nadzieję, że wyrok będzie sprawiedliwy.

– Jeszcze o tym nie słyszałam, bo od wtorku niczego nie słucham ani nie oglądam, nie jestem w stanie psychicznie tego znieść. Początek procesu to był dla mnie ogromny stres, potrzebuję czasu na regenerację, od razu przecież normalnie wróciłam do pracy. Ale jest coś, co mi daje ogromną energię: czuję ogromne zrozumienie. W zasadzie nie zdarzyło się, by ktoś przyszedł i powiedział, że jestem przemytniczką ludzi, przestępczynią. Wszyscy, z którymi rozmawiam, mówią, że są mi wdzięczni za to, że przypomniałam, jak tu, na Podlasiu, było. I że publicznie powiedziałam, przez co myśmy tu przechodzili, niezależnie od tego, czy ktoś się angażował bardzo, czy mniej, czy może starał się być neutralny, jeżeli oczywiście można w takiej sytuacji być neutralnym. Te reakcje ludzi, zwłaszcza tutaj lokalnie, to dla mnie ogromne wsparcie.

– Dużo było na tej manifestacji miejscowych osób, nie wszystkie nawet zauważyłam i rozpoznałam w tym stresie. Ale znajomi stąd mówili, że widzieli i wiedzą, że niektórzy się nawet pozwalniali z pracy, żeby przyjść we wtorek przed południem przed sąd. A jak poszłam do cerkwi jeszcze przed demonstracją, to batiuszka mi otworzył i się wspólnie pomodliliśmy. Potem wyszłam poza teren cerkwi na papierosa. Stałam pod płotem i kobieta, co ma dom 5 metrów dalej, wyszła do mnie i zapytała: „a co tam takie bębnienie”? Mówię jej, że zaraz się rozprawa zacznie. „A jaka rozprawa?” No za pomaganie w lesie. „Aaa, za pomaganie w lesie”, mówi ona. I pyta: „kogo będą sądzić?” Ja mówię, że mnie, a ona tylko kiwa głową: „a ty to stąd?” Kiedy przytaknęłam, powiedziała tylko: „no tak, dobrze, że tam tak hałasują. Dobrze”.

Ewa Moroz-Keczyńska jest etnolożką i edukatorką, pracuje w Białowieskim Parku Narodowym.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version