Przejście przez ciasne bunkry, polskie zdjęcia ze środka warszawskiego getta i poruszający dźwiękowy krajobraz w słuchawkach. To wszystko czeka na zwiedzających nową wystawę czasową w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Byliśmy na jej budowie.
„Nocą płonące getto, jak wielkie przekrwione oko, spogląda na stolicę i daremnie czeka na ratunek. Płonące getto dniem i nocą krwawi, i dniem i nocą giną w płomieniach ludzie” – notował we wspomnieniach Szymon Gliksman. Jak wystawą opowiedzieć o ratunku, który nie przyszedł, skoro wojna wszystko ukryła pod gruzami?
Pierwszy rekwizyt wystawy „Wokół nas morze ognia” – o ile pomnik można tak nazwać – stoi jeszcze przed muzeum. To pomnik autorstwa Natana Rapaporta oddany w pięciolecie powstania. Jednak o ile uwagę widzów zazwyczaj przyciąga jego front, ten od strony muzeum POLIN, o tyle nas powinien interesować jego tył: płaskorzeźba poświęcona ludności cywilnej znana jako „Pochód na zagładę”.
W ogniu
Po Wielkiej Akcji Likwidacyjnej (22 lipca – 21 września 1942 r.) warszawscy Żydzi nie mają już złudzeń. Blisko 300 tys. osób wsadzono do pociągów i wywieziono z miasta, większość trafiła do obozu w Treblince. W 1942 roku do miasta docierają pierwsze świadectwa masowej zagłady. Szlam Ber Winer, któremu udało się uciec z Chełmna, opowiada pracownikom Archiwum Ringelbluma o furgonetkach przerobionych na komory śmierci, w których naziści zagazowują tysiące osób. Bojownicy nie chcą czekać na śmierć w obozie. Chcą umrzeć godnie.
Foto: Anna Liminowicz / Materiały własne
W momencie wybuchu powstania w getcie przebywa ponad 50 tys. osób. Z powodu święta Pesach jest ich więcej niż zazwyczaj – przychodzą do rodzin, odwiedzają znajomych. Wybuch walk zastaje ich nieprzygotowanych, wielu nie uda się już wrócić na aryjską stronę. Bramy getta zostają zamknięte, a oni schodzą do podziemi. Piwnic i przygotowywanych zawczasu bunkrów, niejednokrotnie biegnących pod dziesiątkami domów.
Tak też rozpoczyna się wystawa „Wokół nas morze ognia” nawiązująca tytułem do wspomnień pana Maura, który podczas powstania mieszkał w bunkrze pod budynkiem przy ulicy Nalewki 38. Wściekli na niemożliwość otwartej walki z powstańcami żołnierze Oberführera SS Jürgena Stroopa postanawiają obrócić getto w perzynę. Kwartał po kwartale, szukają ukrytych piwnic i skrytek, podpalają fundamenty i ściany. Getto staje w ogniu.
Zdjęcia z dwóch światów
Przy wejściu na wystawę przechodzimy między dwiema ścianami. Po lewej getto – niemal na wysokości sufitu wycięte są okna, z których sączy się zimne, nieprzyjemne światło. Po prawej – patrząca na getto Warszawa. Fotografie mieszkańców miasta, którzy obserwują to, co dzieje się za murem.
– Musimy pamiętać, że obie Warszawy wtedy na siebie patrzą, bardzo nam zależało, żeby to na wystawie podkreślić. Z wyższych pięter Żydzi z getta mogli obserwować normalne życie miasta po aryjskiej stronie. Uwagę warszawiaków przykuwały natomiast dymy i języki ognia po drugiej stronie – opowiada „Newsweekowi” kurator wystawy Zuzanna Schnepf-Kołacz. I dodaje, że fotografie z aryjskiej strony są bardzo liczne, wyselekcjonowano je pod kątem wystawy tak, aby znane było miejsce, czas i kontekst robienia zdjęcia. Dopiero tak można je czytać w całości.
Z tego samego powodu na wystawie niemal całkowicie zrezygnowano ze zdjęć wykonywanych na polecenie Jürgena Stroopa. Przypomnijmy – do raportu przygotowanego dla Heinricha Himmlera wykonano co najmniej 53 fotografie. Ich autorstwo przypisuje się Hauptsturmfuhrerowi SS Franzowi Konradowi – przedstawiają oprawców i ich ofiary, często wyciągane z bunkrów, skaczące z budynków, wleczone na Umschlagplatz. Ale te już z samego faktu dokumentowania wydarzeń na potrzeby nazistów wydają się „skażone” – raport miał w końcu uzasadnić racjonalność walk z „bandytami”, jak mówiono o powstańcach, oraz zniszczenie getta. Twórcom wystawy zależało natomiast na pokazaniu perspektywy Żydów. Dlatego niemieckie zdjęcie pojawia się na wystawie raz, jako kolaż i fototapeta, przedstawia niemieckie dowództwo, w tym Jürgena Stroopa.
Z pomocą kuratorom przyszły natomiast odnalezione przy okazji tworzenia wystawy bezcenne zdjęcia Zbigniewa Leszka Grzywaczewskiego, których historię obszernie opisywaliśmy w „Newsweeku”. Grzywaczewski – członek ekipy strażaków wysłanych przez Niemców na teren getta – wykonywał je aparatem schowanym pod ubraniem. Nieobrabiane, niekadrowane, stanowią na wystawie niesamowite świadectwo zagłady getta oglądanej innymi niż niemieckie oczyma. „Scena z usuwania piwnicy domu przy ulicy Nowolipki ludności żydowskiej, która ukrywała się w tzw. bunkrach, czyli zamaskowanych kryjówkach. Niemcy wysadzili bunkier, a ukrywających się, którzy ocaleli, wyprowadzili i rozstrzelali. Ok. 20.04.1943” – notuje Grzywaczewski na odwrocie jednego z nich.
Cisza pod ziemią
Klaustrofobia bunkrów to kolejny motyw wystawy. Sześć sklepionych pomieszczeń o różnej wielkości, w których obserwujemy kolejne aspekty podziemnego życia w ukryciu. Dopiero tam, kiedy na wystawie zamykają się za nami symboliczne włazy bunkra (drzwi niektórych skrytek ważyły po dwie tony!), zaczynają mocno oddziaływać dźwięk – i cisza. – Ukrywający się w getcie Żydzi odbierają świat głównie zmysłem słuchu. Aby nie dać się znaleźć, muszą pozostawać w bezwzględnej ciszy. Do tego ciągle towarzyszy im nasłuchiwanie. Czy słychać strzały? Czy nadchodzą żołnierze? Czy ktoś przegląda rumowisko? – tłumaczy Zuzanna Schnepf-Kołacz.
Za udźwiękowienie wystawy „Wokół nas morze ognia” odpowiada kompozytor Paweł Mykietyn (wielokrotnie pracował z Krzysztofem Warlikowskim, tworzył muzykę do „IO” Jerzego Skolimowskiego). Przy wejściu na wystawę słyszymy jeszcze dźwięki miasta – gwar ulicy, strzępki rozmów. Dalej czekają nas tylko dźwięki, które do Żydów mogły docierać w ukryciu, dobiegają nas ze słuchawek przy kolejnych punktach wystawy. W odróżnieniu od audioprzewodników z innych muzeów tutaj tworzą one spójną całość, przechodzą jeden w drugi, prowadzą zwiedzających przez całą historię tragedii getta.
Bo na wystawie „Wokół nas morze ognia” dźwięk ma zastępować wszystko to, czego nie udało się wydobyć spod gruzów. Bo i jak zrobić wystawę, kiedy brak rekwizytów, przedmiotów, które przetrwały pożogę? Trzeba zdać się na dźwięk, słowo i opowieść.
12 historii
Narratorami tej opowieści zostaje dwanaścioro cywilów, których wspomnienia się zachowały. – Szukaliśmy takich, które były spisywane w trakcie powstania albo zaraz po nim, po aryjskiej stronie. Chcieliśmy, aby były to świadectwa spisane szybko, niezanieczyszczone przez to, co ze wspomnieniami po latach robi pamięć – opowiada kuratorka. I tak wśród dwunastu bohaterów wyłonionych z blisko 50 tys. cywilów mamy, chociażby Krystynę Budnicką, która jako 11-latka w bunkrze spędziła długie miesiące. Jest Stella Fidelseid, która przetrwała w piwnicy getta kilka miesięcy i urodziła dziecko. Jest inżynier Mieczysław Baruch Goldman, który pracował w szopie szczotkarzy i prawnik Łazarz Menes, syn fabrykanta, przed wojną biorący udział w motocyklowych wyścigach. To ich słowa słyszymy, kiedy przechodzimy przez kolejne sale wystawy.
Ściana ostatniego z bunkrów jest czerwona jakby rozgrzana do czerwoności. „8. dzień, poniedziałek, 26.4.43. Nasz dom płonie dalej. Dom od strony ulicy Zamenhofa, gdzie ludzie ukrywali się, pali się również. Ludzie uciekają stamtąd i przybywają do nas, ciężka (katastrofalna) sytuacja. (…) Powietrze w piwnicy jest straszliwe, ludzie duszą się, kilku traci już przytomność. O spaniu nie ma mowy, gdyż istnieje możliwość uduszenia się” – notuje nieznana z imienia i nazwiska kobieta, której dziennik ocalał z powstania.
Wyjście
Za bunkrami czeka nas wielka jasna sala. Na wysokich ścianach fototapety z niemieckimi żołnierzami oraz zdjęcia Koszar Artylerii Koronnej, które stały w miejscu dzisiejszego muzeum. W nich dziedziniec – powstańcze miejsce kaźni i rozstrzeliwania. Bo przecież wyciągnięcie z bunkra – jeżeli nie na miejscu – to i tak często kończyło się śmiercią. Właśnie tam.
– Chcemy podkreślić, że to wszystko działo się tutaj, dokładnie tu, gdzie teraz stoimy – wyjaśnia Schnepf-Kołacz. – Dlatego na środku sali stanie coś, co nazywamy studnią. A w niej zwiedzający będą mogli znaleźć przedmioty, które znaleźliśmy podczas przeprowadzanych dwukrotnie w tym miejscu prac archeologicznych – opowiada. Stara klamka, kawał muru ze zbrojeniem, element balustrady, połupane cegły, łuski karabinu. Podobnie będzie w sali obok, choć tam w gabinetach wystawione zostaną przedmioty osobiste: strzaskane okulary znalezione pod gruzami, cyferblat zegarka, stopiony kałamarz czy połamany grzebień.
Przedostatni korytarz to właściwie miejsce najbogatsze w faktyczne eksponaty. To tutaj odwiedzający zobaczą karty z dwóch dzienników, które posłużyły do stworzenia wystawy (jeden anonimowy, drugi należący do kobiety zidentyfikowanej jako „Marylka”, wypożyczony z Muzeum na Majdanku) czy oryginalne klisze zdjęć Zbigniewa Leszka Grzywaczewskiego. Za nimi lightboxy ze zdjęciami i biogramami dwanaściorga cywilów, których wspomnienia towarzyszą zwiedzającym.
– „Wokół nas morze ognia” udowodniło nam, że prace nad wystawą mogą być dopiero początkiem. Gdyby nie ta wystawa, prawdopodobnie nigdy nie dotarlibyśmy do zdjęć Zbigniewa Leszka Grzywaczewskiego czy nie poznalibyśmy dalszych losów Stelli. Dopiero prace nad nią, które zajęły ponad dwa lata, pozwoliły nam dotrzeć do ich rodzin i przekonać się, jakie były ich losy po przeskoczeniu muru getta – opowiada Marta Dziewulska, rzecznik Muzeum POLIN.
Dlaczego dopiero dziś oglądamy powstańczą wystawę poświęconą w większości ludności cywilnej? Po pierwsze, to element szerszego trendu – dopiero od kilku lat historia społeczna zaczyna mieć w oczach większej liczby historyków i odbiorców taką samą wartość jak historia wojen i bitew. Po drugie, obydwa warszawskie powstania z czasów II wojny światowej przez lata były przemilczane i zakłamywane – nowa opowieść o nich musiała rozpocząć się od wiedzy podstawowej, dat walk, sylwetek powstańców. Ale kurator Zuzanna Schnepf-Kołacz zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt, nieco mniej dotyczący wystawy, a bardziej ogólnej historycznej narracji. – Przez lata taka była również narracja w Izraelu. Żydzi chcieli opowieści o tych, którzy chwytali za broń i ruszali do walki, mniej o tych, którzy pozostali bierni. Dlatego też eksponowano sylwetki bojowników, to ich historie opowiadano. Dziś możemy oddać hołd tym, którzy stawili bierny opór – tłumaczy ekspertka.
„Ludzkość umówiła się, że umieranie z bronią jest piękniejsze niż bez broni. Więc podporządkowaliśmy się tej umowie. (…) Odprowadziłem 400 tys. ludzi na śmierć… Ci ludzie, którzy poszli do komór gazowych, zachowali się nie mniej bohatersko niż ci, którzy walczyli z bronią w ręku” – mówił kiedyś Hannie Krall Marek Edelman, jeden z przywódców powstania w warszawskim getcie.