Zarabiają inaczej niż rodzice i inaczej wydają. Za to oszczędzają w stylu, z którego dumne byłyby babcie.
Chcę zapłacić za bilet do Tajlandii i zdziwienie – nie mogę, mam zero na koncie. Znów? Kiedy zdążyłam wydać? To, niestety, moja wada. Nie umiem liczyć ani odległości, ani pieniędzy. Jak mam kartę, to pyk, macham, nie patrzę, ile mi zeszło z konta, ile zostało. Gdy mnie ktoś pyta o cenę butów, które sobie kupiłam, nie pamiętam. Jeśli kosztowały 190 złotych, to raczej mówię, że 100. Nagminnie zaokrąglam w dół, nie wiem dlaczego – opowiada Olga, dziennikarka.
Ma 35 lat, partnera, dwoje dzieci, mieszkanie na warszawskim Gocławiu, użyczone przez rodziców na czas nieokreślony, więc odpadło branie kredytu hipotecznego. Gdyby miała pilnować rat, odsetek, chyba by to zawaliła. – Moje podejście do pieniędzy najlepiej odzwierciedla to, w czym je noszę – mówi Olga. A nosi w tureckiej saszetce o rozmiarach 10 na 5 cm, w której ma poupychane: karty płatnicze, jakieś papierki, drobne, kartę na fitness, legitymację prasową, bilety, wizytówki.
Co innego Marek, jej partner, matematyk. W portfelu poukładane. Zawsze wie, ile, na co wydał, ile mu zostało. Kiedyś wzięła go do kawiarni, w której lubiła czasami przysiąść na kawę i jaglankę. – Zobaczył ceny, zbladł. Przepraszam cię bardzo – powiedział – ale ja nie pijam kawy za 30 złotych i nie zjem jaglanki za 40. Byłam zdziwiona, że to tyle kosztuje. Naprawdę? Wcześniej nie zauważyłam. Lubiłam to miejsce, bo latem drzewo daje ładny cień – mówi.
Czytaj także: Pokolenie Z wchodzi w dorosłość. Jakie jest?
Mają wspólne konto, ale tylko Marek śledzi, co się na nim dzieje. Ostatnio mieli poważną rozmowę. Zaczął od tego, że tak jak żyją, dalej się nie da. Pokazał rachunki – za jej kawki, sukienki, za ich ubiegłoroczne wypady weekendowe na Mazury, nad Bałtyk, urlop latem w Tajlandii, zimą w Andorze. – Zrobił mi wykład z ekonomii: dochód, przychód, obrót. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy choćby z tego, ile kupuję tych kaw. Część biorę na wynos i pół kubka po drodze wyrzucam. Chyba mogłabym się obejść. I lepiej też zrezygnować z weekendów na Mazurach, a wyjechać raz, ale na dłużej za granicę – mówi Olga.
W sumie jej pensja z pensją Marka to 12 tys. zł miesięcznie. Nie mają kredytów, część wydatków na dzieci im odpada, bo kupno ubrań czy butów biorą na siebie dziadkowie. A jednak stale mało.
– Zarabiają powyżej średniej, ale nie mają się za wybrańców losu. Ci, którzy spłacają kredyt mieszkaniowy, zauważają, że wystarcza im na życie, ale już nie na przyjemności. Chcieliby częściej wyjeżdżać gdzieś ze znajomymi na weekend i na wakacje za granicę. Gdy trzeba z czegoś zrezygnować, jest frustracja – mówi dr Marta Olcoń-Kubicka z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN o parach, które badała wraz z Mateuszem Halawą. Zajmuje się socjologią ekonomiczną, przygląda się temu, co ludzie robią z pieniędzmi i jak one wpływają na ich życie. W badaniu, którym ostatnio kierowała, przez 2,5 roku obserwowano wydatki 28 par z Warszawy i okolic – milenialsów, czyli ludzi do 37. roku życia. Klasa średnia, głównie tak zwane białe kołnierzyki, dochody na parę od 5 do 12 tys. zł netto.
– Byliśmy ciekawi, jak pokolenie, które wyrosło w kompletnie innej rzeczywistości ekonomicznej, niż rodzice, radzi sobie z układaniem budżetu. Czy zarządzają pieniędzmi podobnie jak się zarządzało w ich rodzinnych domach. Czy mają z partnerami wspólne konto, czy osobne, i jak się rozliczają – mówi dr Olcoń-Kubicka.
To, co zdziwiło badaczy, to więcej, niż się spodziewali, arkuszy kalkulacyjnych do prowadzenia domowego budżetu. Młodzi przyzwyczajeni do używania arkuszy w pracy przenoszą je do domu. Tworzą cyfrowe budżety o różnych poziomach złożoności, zapisują, kto i za ile ostatnio zrobił zakupy spożywcze, a kto płacił za benzynę.
Mężczyźni częściej kontrolują, liczą, kto ile wnosi. Kobiety częściej są skłonne łączyć dochody, mieć wspólne konto z partnerem i skończyć ze wzajemnymi rozliczeniami. Mówią: u moich rodziców zarobki były wrzucane do jednego worka.
– Rodzice są częstym punktem odniesienia – zauważyła dr Olcoń-Kubicka. – Wiele par wspomina, że rodzice mieli wspólne konto, ale zaraz też przypominają sobie, że były kłótnie o pieniądze, jedno drugiemu wydzielało, wypominało, kazało się spowiadać z wydatków. Nie chcą tego w swoich związkach.
Czytaj także: Konflikt pokoleń. Milenialsi kontra transformersi
– Z tego, jak moi rodzice obchodzą się z pieniędzmi, to bym chciała do mojego życia przenieść tylko ich stan posiadania – mówi Olga. – Mają mnóstwo kasy, a dziadują. Jeśli muszą coś kupić, to zawsze wydaje im się za drogie, jak wyjechać na wakacje, to szkoda. Ojciec przedsiębiorca, pracoholik, strasznie skąpy. Potrafi gromadzić, ale nie wydawać.
U rodziców Marka był podział ról: ojciec, marynarz, dużo zarabiał, matka dużo wydawała. Niczego się nie dorobili. A teraz Marek, który by nie chciał tak roztrwaniać jak jego matka, musi się jakoś dogadywać z Olgą, która nie chciałaby tak skąpić jak jej ojciec. Próbują się dotrzeć. Lekko nie jest.
– Z jednej strony wydaje się, że pokolenie milenialsów ma łatwiej, bo kraj jest bogatszy, niż był, gdy w dorosłe życie wchodzili ich rodzice. Z drugiej jednak mają gorzej, bo brak im wzorów i przygotowania ekonomicznego – mówi dr Jolanta Tkaczyk, ekspert w dziedzinie zachowań konsumenckich z Akademii Leona Koźmińskiego. Swojemu synowi, gdy skończył 13 lat, założyła konto, na które przelewała pieniądze. Musiał nauczyć się nimi gospodarować. – Zabrakło mu? To sorry, trzeba było nie wydawać. Gdy rozmawiałam z rodzicami innych nastolatków, słyszałam, że oni by swojemu dziecku tego nie zrobili, że to szkodliwe, że przecież dziecko mogłoby wydać na jakieś głupoty. A przecież gdyby wydał na głupoty, to byłaby lekcja, którą lepiej odebrać wcześniej niż później – tłumaczy dr Tkaczyk.
– Staram się jednorazowo wydawać nie więcej niż 350 zł. Ale kiedyś, w czasie wyprzedaży, wydałam na ubranka dla córki 2,5 tys. Kupuję, bo okazja, bo się przyda. Najwięcej właśnie córce. Większości rzeczy nawet nie zdążę jej założyć, wyrasta – mówi Anna (31 lat, kierownik sklepu z odzieżą). Drugie dziecko w drodze, rozwiązanie we wrześniu. Z Krzysztofem (firma zajmująca się sprzedażą klimatyzatorów) są małżeństwem od trzech lat. Mają oddzielne konta, a podział wydatków taki: ona spłaca raty kredytu, który wzięli na remont mieszkania, kupuje ubranka dla dziecka, leki, opłaca żłobek. Krzysztof kupuje pampersy, bierze na siebie czynsz, wodę, prąd, tv, naprawę samochodu. Zakupy żywności – raz ona, raz on. Zwykle jest tak, że przed wypłatą ona już nie ma pieniędzy, a on ma zawsze. – Nie wiem, jak on to robi – mówi Anna.
Prof. Dominika Maison, dziekan Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, od lat bada, dlaczego jedni dobrze zarządzają finansami, a drudzy sobie nie radzą i od czego zależy styl wydawania pieniędzy. Twierdzi, że za tym stoją i cechy charakteru, i emocje. Dużo wydawać może zarówno typ radośnie wydający, jak i rozrzutny. Jeden i drugi nabywa spontanicznie, w ilościach często nawet mu niepotrzebnych, przy czym pierwszy ma z tego frajdę, ale też potrafi się pohamować. Natomiast drugiemu zdarza się przekraczać granice, zadłużać się, później wyrzuca sobie, że po co tyle wydał – gryzie się i męczy. Emocje dzielą też tych, którzy ograniczają wydatki. Osoba gospodarna będzie wydawać ostrożnie, szukać okazji cenowych, odkładać pieniądze na to, co planuje kupić. A gdy uzbiera i kupi, będzie radość, że ma. Zupełnie inaczej niż u kogoś, kto zaciska pasa. Ten typ odkłada dla samego odkładania i utyskuje, że na nic go nie stać.
– Najzdrowszym podejściem do pieniędzy jest równoczesne połączenie dwóch stylów wydawania pieniędzy – radości wydawania z gospodarnością. Takie osoby potrafią cieszyć się zakupami, ale jak trzeba, powstrzymać się, zaoszczędzić – mówi prof. Maison.
Style wydawania pieniędzy przekładają się również na to, jak ludzie funkcjonują w związkach. Trudno sobie wyobrazić, że związek, w którym jedna osoba zaciska pasa, a druga je wydaje bez umiaru, będzie związkiem bezkonfliktowym.
– Żona potrafi kupić sobie kurtkę tylko dlatego, że poprzednia jej się znudziła. Tłumaczę jej, że napędza produkcję śmieci – mówi Dawid, 35 lat, żona Dorota, oboje marketingowcy. Znają się od 10 lat, mają troje dzieci i 100-metrowe mieszkanie na warszawskiej Ochocie. Przeprowadzili się miesiąc temu, nie mają jeszcze kanapy i umywalek. Przy urządzaniu były spory: ona uważała, że można kupić coś tańszego, na tymczasem, a później wymienić na lepsze, droższe, on upierał się, żeby od razu kupić porządne. Przeprowadzka zaburzyła im porządek wydatków, trzeba było improwizować, wykładał ten, kto jeszcze miał coś na koncie. Zwykle mają jasny podział, kto za co. – Nie chciałbym dojść do tego, co koleżanka z pracy: rozliczają się z mężem tak, że jeśli jedno drugiemu jest winne 5 złotych, to sobie nie darują. Z drugiej strony nie chciałbym nigdy wejść w taki system, jak moi rodzice: tylko jedno wspólne konto, którym zarządza mama, a tato, jak na coś potrzebuje, prosi mamę, żeby mu dała. To jest niepartnerskie – mówi Dawid.
Wypracowali z żoną taki system: 30 proc. zarobków każde z nich wpłaca na konto, z którego schodzą opłaty za mieszkanie i przedszkole córki. Z kolei za nianię, która zajmuje się synami, płaci raz ona, raz on. – Początkowo zakupy spożywcze mieliśmy też robić naprzemiennie, ale jak ona robiła, chodziłem głodny. Uznałem więc, że lepiej, jeśli jedzenie wezmę na siebie, a ona ogarnie chemię – mówi. Trzymają się tego systemu, choć – jak przyznaje – nie jest idealny. Mimo, że oboje zarabiają podobnie, często jedno jest na minusie, drugie na plusie. – Gdy brakuje pieniędzy na wspólnym koncie, dokładam ze swojego, aż w końcu orientuję się, że jeszcze dwa tygodnie do wypłaty, a ja nie mam nawet na to, by kupić sobie w pracy kanapkę. Na szczęście żona wtedy dokłada i na te kanapki mi wystarcza.
Maria (kierownik w niewielkiej rodzinnej firmie) i Michał (politolog) wprowadzili się do nowego mieszkania pół roku temu (piękne, w odrestaurowanej secesyjnej kamienicy, ale na razie urządzili tylko łazienkę i kuchnię). Razem na rękę mają 9 tys. zł. Trzydziestolatkowie z kredytem hipotecznym na 30 lat. W pokojach z wysokich, ozdobionych stiukami sufitów zwisają gołe żarówki. Śpią na materacu, książki i buty trzymają w kartonach. – Ciężko się żyje w pustym mieszkaniu, ale po trochu odkładamy na meble – mówi Michał (typ gospodarny).
– Czasami mam ochotę powiedzieć: dajmy już sobie spokój z tym oszczędzaniem, pojedźmy na wakacje! – mówi Maria (radość wydawania). Męczą ją cele długofalowe. Trochę też zaczyna męczyć to, że nie mają oddzielnych kont. Biorąc kredyt hipoteczny, zdecydowali: łączymy zarobki i konta. W sumie mają teraz 10 kont i ona tego nie ogarnia, wszystkimi zawiaduje Michał. Zaczynają rozmawiać, czy by tego jakoś nie przemodelować. Chciałaby mieć jakieś konto tylko dla siebie. Z obserwacji dr Olcoń-Kubickiej wynika, że układy finansowe w parach ulegają zmianom. Ci, którzy mają osobne konta, myślą o połączeniu, a ci, co połączyli, żeby może jednak rozdzielić. Dla jednych standardem jest posiadanie wielu kont do obsługi różnych zobowiązań. Dla innych powrót do babcinych metod: trzymanie pieniędzy w domu, w kopertach, pudełkach, słoikach, z opisami: „zakupy spożywcze”, „opłaty”, „przyjemności”.
– Czy to nie smutne, że jesteśmy po trzydziestce, a dopiero uczymy się posługiwać pieniędzmi? – mówi Olga. Odkąd postanowili z Markiem bardziej kontrolować wydatki, nie płacą już kartami, pieniądze na jedzenie biorą z piórnika, który leży w kuchni. Na wakacje odkładają na kupkę, czyli do torebki po lekarstwach. Mają nadzieję, że to uzdrowi ich finanse.
Czytaj także: Student bez poglądów