Gdy rodzice próbują dziecku powiedzieć, że nie zgadzają się na coś albo nie akceptują jakiegoś zachowania, tłumaczą się, używają zbyt wielu słów i powołują się na zasady. Taki zestaw reguł „staje” między rodzicem a dzieckiem, bo ma ono wtedy problem ze zrozumieniem, gdzie leży faktyczna granica danej osoby. O tym, jak wytyczać mu granice w osobisty sposób, aby nauczyło się traktować je jak coś naturalnego – mówi terapeutka i doradczyni rodzinna Katarzyna Kubiczek.
„Newsweek”: Rodzice mają prawo do własnych granic?
Katarzyna Kubiczek: Tak, podobnie jak wszyscy inni. Dzisiaj zresztą bardzo dużo mówi się o granicach w rodzicielstwie. Ufam więc, że dorośli wiedzą, jak istotną rolę odgrywają one w relacji z dzieckiem. Zauważam jednak, że część dorosłych opacznie określa ich definicję. Sprowadzają granice do zestawu reguł obowiązujących w określonym miejscu.
A nie o to w nich chodzi?
– Nie, bo granice w relacjach rodzinnych to coś osobistego. Są o mnie, nie o innych. Służą do wyrażania tego, na co się nie zgadzam, czego nie chcę. Kiedy mamy trudność z komunikowaniem ich, posiłkujemy się umowami i zestawami reguł. One mogą być pomocne w przedszkolu, w szkole, ale w relacjach z rodzicami dzieci potrzebują innej jakości.
Dorośli mają problem z mówieniem o swoich granicach?
– Tak, z czego rodzą się potem kłopoty. Gdy próbują dziecku powiedzieć, że nie zgadzają się na coś albo nie akceptują jakiegoś zachowania, powołują się na zasady i używają zbyt wielu słów. Obszernie tłumaczą własny punkt widzenia. Taki zestaw reguł „staje” między rodzicem a dzieckiem. To czemuś służy – dorośli chcą w ten sposób sprawić na przykład, żeby dziecko przyjęło ich decyzję jak najłagodniej. Albo żeby zrozumiało, że to, czego oczekuje rodzic, jest dla niego najlepsze. Tymczasem młody człowiek ma wtedy problem ze zrozumieniem, gdzie leży faktyczna granica danej osoby. Ona rozmywa się z powodu nadmiaru słów. Dzieci potrzebują być więc w relacji z rodzicem, który nie zasłania się ogólnymi umowami. Przykład? Podczas spaceru kilkulatkowi nagle przychodzi ochota na lody. Nie chcemy się na nie zgodzić, ponieważ na zewnątrz jest niska temperatura. Zaczynamy uzasadniać swoją odmowę. Uciekamy w słowa: że pogoda nie taka, że daleko do sklepu, że można się rozchorować. Przywołujemy w ten sposób same ogólne zasady.
Foto: Materiały wydawcy
Co w tym złego?
– A zastanawiał się pan, po co to robimy?
Aby dziecko zrozumiało, że jedzenie lodów zimą nie jest dobre.
– To jeden z powodów. Tymczasem nie o to chodzi w komunikowaniu własnych granic. Kiedy rodzic mówi: „Nie kupię ci lodów”, mówi o sobie. A nie o tym, że dziecku nie wolno zimą jeść lodów.
To nie to samo?
– Nie, bo granice ludzi przebiegają w różnych miejscach. Mama może nie chcieć kupować lodów o tej porze roku. Tata jednak będzie mieć inne zdanie i granice. Dlatego gdy dziecko wyjdzie z nim na spacer i zapyta o lody, ojciec się zgodzi. I to jest w porządku.
Rodzice nie powinni mieć tego samego stanowiska?
– Nie. W granicach chodzi o to, żeby w takich sytuacjach wyrażać siebie. To zestaw zasad służyłby uwspólnieniu stanowiska mamy i taty. Jednak nie zachęcam do tego. Dzieci mają trudność w podążaniu za regulaminami i zestawami zasad. Dużo łatwiej jest im szanować granice swoich rodziców, nawet kiedy ci różnią się między sobą.
Dlaczego jeszcze tłumaczymy dzieciom powody swojej odmowy?
– Bardzo powszechne jest to, że obawiamy się dziecięcego smutku oraz niezadowolenia wynikających z komunikowania naszych granic. Próbujemy oszczędzić młodemu człowiekowi tych mało przyjemnych emocji. Minimalizujemy je, argumentując: „Zimą nie jemy lodów”. Problem w tym, że w takiej sytuacji odmowa nie spełnia swojej podstawowej funkcji. Dziecko nas nie poznaje, bo nie wyrażamy siebie. Ono również nie ma szansy poznać siebie samego, bo brakuje mu okazji do skonfrontowania się z własnymi uczuciami. Nie na tym polega relacja budowana na równej godności. W niej bowiem każdy powinien mieć przestrzeń do wyrażania swoich emocji i granic.
Myślałem, że uzasadnianie ich dziecku to właśnie równe traktowanie.
– Wielu rodziców uważa podobnie. Tak naprawdę jednak usprawiedliwianie własnych granic ma zmniejszać niezadowolenie dziecka. Skoro ono nie może wybrzmieć w relacji z matką czy ojcem, trudno mówić o równej godności.
To nie miecz obosieczny? Bo wkrótce dziecko może na wszystko reagować słowem „nie”?
– Oto kolejny powód, dlaczego tak chętnie się tłumaczymy. Obawiamy się, że dziecko zacznie odmawiać nam w bezpośredni sposób, bez wyjaśnień. Klasyczny przykład? Przygotowujemy na obiad schabowe, a dziecko ma ochotę na naleśniki. Nie podoba mu się mięsny posiłek, denerwuje się i mówi: „Nie będę tego jadł”. Rodzic zaczyna się irytować. Umęczył się, nasmażył kotletów, a jego starania nie zostały docenione. Część dorosłych zaczyna wówczas manipulować, powołując się na ogólne reguły: „Pamiętasz, jaką mamy zasadę? Najpierw czegoś próbujemy i dopiero wtedy możemy tego odmówić”. Taka postawa powoduje, że tracimy dziecko z oczu, nie zauważamy jego potrzeb. Wystarczyłoby tylko uszanować jego wolę. Nie chce kotleta? Nie musi go jeść. Ma prawo wyrazić dezaprobatę. My zaś powinniśmy jasno zaznaczyć, czego od niego oczekujemy.
Tylko jak?
– Najlepiej bez nadmiaru słów. Nie pomoże nam mówienie: „Jutro zrobię naleśniki. Dzisiaj jest pyszny schabowy. Zobaczysz, na pewno ci posmakuje”. Zamiast tego lepiej powiedzieć: „Nie ma naleśników, jest kotlet. Chcę, żebyś go zjadł”.
Może dziecko w takich chwilach testuje nasze granice?
– Bliższe jest mi sformułowanie „sprawdza”. Bo ono nie tylko sprawdza, czego od niego oczekujemy, ale także czy uszanujemy jego granice. Jeśli zobaczy, że akceptujemy je w pełni, zapewniam – wkrótce zrobi to, czego od niego oczekujemy. Ale nie dlatego, że je zmanipulowaliśmy. Tylko dlatego, że okazaliśmy szacunek wobec jego decyzji. Jest tylko jeden warunek. Nie możemy tego, o czym mówię, potraktować jak metody. Jeśli podążymy za myślą: „Zgodzę się na jego odmowę, a wtedy on zrobi to, czego chcę”, dokonamy manipulacji łatwo wyczuwalnej przez dziecko.
A gdy ono zapyta, dlaczego rodzic może stawiać więcej granic?
– To zastanowiłabym się, co kryje się za tym pytaniem. Możemy dopytać, co dziecko ma na myśli. W rodzinie każdy ma prawo wyznaczać tyle granic, ile potrzebuje. Odpowiedzialnością dorosłych jest sprawdzanie, czy w naszym domu są respektowane. Kiedy dziecko sygnalizuje, że być może tak nie jest, powinniśmy się przy tym zatrzymać. Prawdopodobnie jego granice nie są wtedy szanowane w takim samym stopniu.
Może sygnalizuje w ten sposób, że dorośli traktują własne jako ważniejsze?
– Właściwie w granicach o to chodzi. Każdy z nas ma prawo traktować swoje jako najważniejsze. Jednak tutaj dochodzi inny aspekt relacji rodzinnych: przywództwo. Dzieci potrzebują rodziców, którzy im przewodzą, bo rodzina jest hierarchią. To my decydujemy, a dzieci się temu podporządkowują. Kiedy rodzic mówi: „Nie kupię ci lodów”, dziecko ich nie zje. Takie sytuacje mogą wywoływać w nim poczucie, że nasze granice są ważniejsze. Dobrze jest to od niego usłyszeć i uznać. Nie trzeba w tej kwestii niczego robić.
Dlaczego rodzice mają trudność z komunikowaniem granic w osobisty sposób?
– Przychodzą mi na myśl dwa główne powody. Oznajmianie granic może powodować konflikt. Rodzice obawiają się, jak dziecko zareaguje na ich odmowę. Aby uniknąć jego krzyków i płaczu, unikają bezpośredniego komunikatu. Drugim powodem jest to, że pojawia się poczucie odrzucenia. „Nie”, „nie zgadzam się”, „nie chcę tego” – takie sformułowania mogą je wzbudzać. Dorośli często nie rozpoznają, że ta emocja pojawia się w nich samych. Są przekonani, że to dziecko czuje się odrzucone.
Dlaczego?
– Część dzisiejszych rodziców nie miała w dzieciństwie prawa do okazywania niezadowolenia, oburzenia czy smutku, kiedy odmawiali im rodzice. Pamiętają, jak ci wykrzykiwali przepełnione złością „nie”. A gdy zaczynali na przykład płakać, słyszeli od matki czy ojca: „Co ty wyprawiasz?!”, „Marsz do pokoju!”. Niemożność wyrażenia siebie powiązali z odrzuceniem. Aby więc nie narażać na nie własnych dzieci, doszli do wniosku, że lepiej unikać bezpośredniej odmowy.
Czym to się może skończyć?
– Irytacją, złością, frustracją. Trudno uniknąć tych emocji, gdy zamiast odmawiać w sposób osobisty, uciekamy w zestawy zasad. Rodzice zgłaszają, że mają naprawdę dość podobnego tłumaczenia się.
A jak dzieci reagują na „nie”?
– To zależy od ich etapu rozwoju. Dla małego dziecka granice są czymś nowym. Jeśli dorośli mówią: „Nie chcę, żebyś ściągał rzeczy ze stołu”, to dwulatek i tak będzie to robić, bo nie wie jeszcze, czym jest odmowa. On nie chce nas w ten sposób zlekceważyć! Eksperymentuje z czymś, co właśnie pojawiło się w jego relacji z rodzicami. To zupełnie naturalne. Dlatego nierzadko rodzice będą musieli przerwać ściąganie przedmiotów ze stołu: wziąć malucha do innego pokoju, zająć go klockami. Stawianie granic na tym etapie wymaga od nich więcej zaangażowania.
A co ze starszym dzieckiem?
– Jeśli dorośli wcześniej wytyczali mu granice w osobisty sposób, zaczyna w pewnym momencie traktować je jak coś naturalnego. To nie oznacza, że przestanie reagować na nie złością. Wręcz przeciwnie: wciąż może płakać, frustrować się, krzyczeć. Jeśli pozwolimy wybrzmieć tym emocjom, w większości sytuacji zaraz po złości pojawi się smutek, a następnie spokój. Gdy dzieci dorastają, coraz lepiej radzą sobie z podobnymi uczuciami. Wtedy granice dorosłych już nie wywołują tak ekspresyjnych reakcji. Widok starszego dziecka rzucającego się na sklepową podłogę w odpowiedzi na odmowę zakupu kolejnej gry na konsolę będzie coraz rzadszy.
Granice rodziców podlegają negocjacjom?
– Tak, jeśli chcą zadbać o równą godność w relacji z dzieckiem. Nie łudźmy się: nie wszystkie nasze granice są przemyślane i racjonalne. Część z nich stawiamy spontanicznie, bo musimy szybko zareagować na jakąś sytuację. Dziecko to zauważa, a potem informuje o swoim niezadowoleniu, pyta o sens naszej decyzji, podważa ją. Warto zaciekawić się jego argumentami. Być może przemówią do nas i uznamy, że w danej kwestii posunęliśmy się zbyt daleko. Uważałabym jednak na zbyt częstą zmianę stanowiska. Dziecko oczywiście potrzebuje pola do negocjacji. Ale także przewidywalności. Nie pomożemy mu, jeśli większość swoich granic będziemy nieustannie przesuwać.
Mnie jednak martwi konflikt, który wywołujemy swoimi granicami.
– Konflikt to najbardziej naturalne zjawisko występujące w rodzinie. Niepotrzebnie próbujemy go eliminować, fantazjując o relacjach, w których panuje harmonia. W takim układzie dziecko nie pozna naszych granic.
Dlaczego?
– Ono zaznajamia się z nimi dopiero, gdy je przekracza. To całkowicie normalne, że pojawia się wtedy złość. Nam jednak trudno zapraszać ją do swoich relacji. Słynny duński pedagog Jesper Juul tłumaczył, że konflikty są normalnym narzędziem wzajemnej nauki i poznawania, gdzie leżą nasze granice.
Ale w konflikcie pojawia się złość. A wypada złościć się na własne dziecko?
– To częsta obawa. Wynika ze społecznego postrzegania tego uczucia. Uważamy, że jest zagrażające. Tymczasem złość wyrażona w mądry i osobisty sposób nie krzywdzi. „Nie zgadzam się, żebyś używał mojego pióra!”, „Nie chcę, żebyś tak do mnie mówił” – dla dziecka takie sytuacje mogą być nieprzyjemne, jednak nie wyrządzają mu krzywdy.
Rodzicom trudno to zrozumieć?
– Tak, ale to nie ich wina. Po prostu dzisiaj wszystko nam się w rodzicielstwie pogmatwało. Jest tyle nurtów i pomysłów na wychowanie, że możemy się w nich pogubić. Wielu dorosłych zanegowało autorytarne metody wychowawcze i szuka w ich miejsce innych. Tymczasem nowoczesne metody również nie idą w parze z równą godnością.
Dlaczego?
– Bo metody są nastawione na szybki rezultat. Dzięki nim ma być łatwiej, ładniej, przyjemniej. Niełatwo z nich zrezygnować na rzecz osobistej odmowy. Warto jednak podejmować ten wysiłek. Granice mają walor edukacyjny. Dzięki nim przystosowujemy dzieci do kolejnych relacji. Uczymy je, jak powinna wyglądać równa godność. Jeśli potrafimy jako rodzice komunikować, na co się zgadzamy, a na co nie, pokazujemy tym samym, że szanujemy własne potrzeby. I zwiększamy szansę, że tego samego dzieci będą szukać w kontaktach z innymi.
Jak reagują rodzice, gdy pani im to wyjaśnia?
– Widzę ulgę na ich twarzach. Bo czują się niezwykle obciążeni tłumaczeniem, a także przekonaniem, że nie wolno im okazywać złości. Dorośli stają się spokojniejsi, gdy zaczynają rozumieć, że nie stracą autorytetu, kiedy zmienią zdanie, ani wtedy, kiedy to dziecko im odmówi. Autorytet nie wynika wszak z samego faktu bycia rodzicem. On powinien być osobisty. Wówczas nie upadnie w momencie konfliktu, do którego dojdzie między nami a dzieckiem w obszarze komunikowania wzajemnych granic. Powiedziałabym nawet, że autorytet może dzięki temu zyskać. Oczywiście wypadniemy w oczach młodego człowieka na omylnych, podejmujących niekiedy irracjonalne decyzje. Jednak najważniejsze, że w żadnej z tych sytuacji nie stracimy z oczu siebie ani dziecka.
Katarzyna Kubiczek – terapeutka, doradczyni rodzinna. Trenerka międzynarodowej organizacji założonej przez Jespera Juula – Familylab Association. Założycielka Laboratorium Relacji, w którym oferuje rodzicom procesy mentoringowe oraz kursy online