– Ludzie z awansu żyją w ciągłej niepewności, bo skoro podnieśli swoją pozycję w hierarchii społecznej, to znaczy, że mogą też w niej spaść. Takie nieuświadamiane lęki napędzają nieustanną, kompulsywną pracowitość osób z awansu – Maciej Jakubowiak opowiada o kompleksach ludzi z awansu społecznego oraz swojej książce „Hanka”.

Maciej Jakubowiak: Moją mamą, ale dla historii nikim ważnym. Urodziła się w 1945 r. w Bielsku, w liceum próbowała sił w skoku w dal. Przez lata była pracownicą biurową w kopalniach. Miała trójkę dzieci. I tyle. Kiedy znajomy profesor dowiedział się, że piszę o niej książkę, zapytał: „A co takiego osiągnęła?”. No właśnie nic. Ale na tym polega zmiana związana z pisaniem na nowo ludowej historii Polski, że można skupić uwagę na tych wszystkich ludziach, którzy według tradycyjnych kryteriów nie osiągnęli niczego wielkiego, ale stanowią zdecydowaną większość społeczeństwa. Po prostu prowadzili swoje życie, w którym czasem był dostatek, ale częściej bieda. Szukali przyjemności i ścierali się z wielką historią, która przewalała im się nad głowami, a nieraz próbowała ich zmiażdżyć. Opisuję w książce historię trzypokoleniowego awansu społecznego, od przedwojennej biedy, przez PRL-owską przaśność, po klasę średnią.

– Edukacja, obok statusu finansowego, jest jednym z dwóch najważniejszych wyznaczników awansu społecznego. Przez lata wierzono, że to ona daje szansę na poprawę życia. Dla babci Albiny była w pewnym sensie obsesją. Do końca życia miała żal do ojca, że nie pozwolił jej kontynuować nauki, kazał pracować na gospodarstwie. Dlatego robiła wszystko, żeby jej córka miała maturę. Ona z kolei nadludzkim wysiłkiem zapewniła trójce dzieci, w tym mnie, szansę studiowania.

– W tamtym czasie wszędzie opowiadano, że w III RP wszyscy, którzy chcą poprawić swój los, muszą iść na studia. Powstające masowo prywatne szkoły wyższe żerowały na tej wierze. Dopiero jak obroniłem po 10 latach pracę doktorską, zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście edukacja jest prostą drogą do lepszego życia. I co to właściwie znaczy: edukacja wyższa? Jasne, po drodze zmieniła się świadomość rodzicielska, podział obowiązków domowych, zwiększył się dostęp do kultury… Ale czy jestem w lepszej sytuacji materialnej niż moi dziadkowie? Wątpię. Wie pan, kto dziś w Polsce najlepiej zarabia?

– Górnicy. A górnikiem był mój dziadek. To m.in. dlatego w książce chcę skomplikować obraz awansu społecznego.

– Albina pomagała ojcu prowadzić gospodarstwo. W 1940 r. w wieku 16 lat została wywieziona na roboty przymusowe i do końca wojny pracowała u rodziny niemieckich rolników. Paradoksalnie, to tam po raz pierwszy w życiu porządnie się najadła. Co więcej, to niemiecki bauer jako pierwszy powiedział jej: „Albina, dość się już dzisiaj napracowałaś, czas na odpoczynek i zabawę”. Wreszcie ktoś był dla niej miły, nie krzyczał, nie bił. To wszystko było zupełnie inne niż to, czego doświadczała jako dziecko osierocone przez matkę, wychowywane przez ojca i macochę na wsi pod Oświęcimiem, gdzie nie było jedzenia, miłości, a praca właściwie trwała całą dobę, z krótkimi przerwami na sen. Po latach ten przymusowy pobyt u bauera wspominała jako jeden z najszczęśliwszych okresów w życiu. Ale przecież nie dlatego, że czuła się tam tak świetnie, ale że warunki w rodzinnym domu były okropne.

– To wiedza, która przychodziła do mnie stopniowo, choć miałem wiele okazji, żeby ją przyswoić. Na przykład jak elektrownia odcinała nam prąd przez zaległości w opłatach, krzątaliśmy się po domu przy świeczkach, udając, że to zwykła awaria. Albo kiedy sięgnąłem po dwa złote leżące na lodówce, żeby opłacić sobie kolejną godzinę w kafejce internetowej, a Hanka, samotnie wychowująca trójkę dzieci, kazała mi oddać, bo nie będziemy mieli nic na kolację. Żonglerka kredytami, która polegała na braniu kolejnych, żeby spłacić poprzednie, wydawała mi się normalna. Zdawałem sobie sprawę z braków materialnych, natomiast długo nie rozumiałem, jak to sytuuje nas na tle społeczeństwa. W bloku w Żorach na Górnym Śląsku, gdzie spędziłem pierwsze 18 lat życia, były rodziny bogatsze od nas, ale też biedniejsze, i nie wydawało mi się to szczególnie znaczące. Większość z nas i tak chodziła do tej samej szkoły, bawiła na wspólnym podwórku. Na początku lat 2000, kiedy byłem nastolatkiem, właściwie nie rozmawiano o klasach społecznych. Przeciwnie, obiecywano raczej powstanie jakiegoś państwa dobrobytu, w którym wszystkim będzie dobrze.

Mama nam powtarzała: róbcie to, co sprawia wam przyjemność, znajdźcie pasję i przekujcie w zawód. Ta fantastyczna rada mogła prowadzić na manowce, ale dawała ogromną swobodę

– Już na studiach. Podczas warsztatów prowadzonych przez Igora Stokfiszewskiego i Kingę Dunin z Krytyki Politycznej poproszono nas, żeby osoby, których rodzice mają wyższe wykształcenie, stanęły po jednej stronie sali, a ci, którzy są pierwszym pokoleniem na studiach – po drugiej. Byłem przekonany, że podzielimy się mniej więcej po równo, bo żyjemy w kraju, w którym właściwie nie ma znaczenia, jakie wykształcenie mieli rodzice. Ważne, jaką się dysponuje inteligencją, pracowitością itd.

– 28 osób stanęło po jednej stronie, a ja z koleżanką po drugiej. Po raz pierwszy dotarło do mnie, że jednak istnieje coś takiego jak mechanizm reprodukowania kapitałów społecznych albo, mówiąc prościej, że zarówno biedę, jak i zamożność czy edukację można przekazywać pokoleniowo.

– Przez wiele lat robiłem naprawdę dużo, żeby nikt tego nie zauważył. Kiedy poszedłem na studia, kupiłem sobie marynarkę w jodełkę i zaangażowałem w koła naukowe, żeby nikomu nie przyszło do głowy, że nie pasuję. Dostałem nawet własną pieczątkę, służbową komórkę, biurko w piwnicy. Byłem z siebie dumny.

Dopiero po latach zrozumiałem, że jedną z najsilniejszych cech u ludzi z awansu jest potrzeba nieustannego parcia do przodu albo wspinania się w hierarchii: zawodowej, środowiskowej, społecznej. Mają oni wewnętrzne przekonanie, że trzeba strasznie dużo pracować, w żadnym momencie nie można się poczuć pewnym, żeby nie odpuścić żadnej szansy.

Ludzie z awansu żyją w ciągłej niepewności, bo skoro podnieśli swoją pozycję w hierarchii społecznej, to znaczy, że mogą też w niej spaść. Takie nieuświadamiane lęki napędzają nieustanną, kompulsywną pracowitość osób z awansu. Z zazdrością patrzę też na osoby z bardziej stabilnym zapleczem społecznym, które błyskotliwie i brawurowo podejmują ryzyko i na przykład piszą książki, jakie zawsze chciały napisać. Tymczasem ja, zanim w ogóle pomyślałem o „Hance”, potrzebowałem jakichś 15 lat na rynku pracy, żeby w ogóle zrozumieć, że taka historia mogłaby w ogóle kogoś zainteresować, a przy tym upewnić się, że się nie skompromituję. Lęk przed kompromitacją też wydaje mi się charakterystycznym rysem ludzi z awansu.

– Sprawia on, że w różnych sytuacjach się obawiamy, że ktoś zaraz nas zdemaskuje, że czegoś nie wiemy, nie przeczytaliśmy, nie umiemy, coś robimy źle. Długo zdanie: „Nie przeczytałem tej książki…” nie przechodziło mi przez gardło.

– Praktycznie wszystkiego. Niepewność materialna to oczywistość, musisz wszystko sobie sam zapewnić, nie możesz liczyć na wsparcie rodziny, która jest przecież w gorszej sytuacji. Ale niepewność może też dotyczyć ciała, potrzeby, żeby nie odbiegało od wzorca klasy średniej. Bo nasza sylwetka też jest oceniana klasowo. Toczymy więc nieustanną walkę na poligonie własnych ciał. Z jednej strony próbujemy odpracować tę wielką biedę, której doświadczali nasi przodkowie, wielu z nas w końcu może się najeść, zrekompensować sobie kilkupokoleniowy głód. Zderza się to jednak z nakazami utrzymywania ciała w doskonałej formie. To jest zresztą wielka ironia historyczna, bo kiedy moja babcia cierpiała biedę, wielkie brzuchy zasobnych mieszczan świadczyły o tym, że człowiek ma pieniądze, żeby się najeść. Teraz o dobrobycie świadczy właśnie płaski brzuch, niedojadanie, diety pudełkowe. To też pokazuje, jak klasy wyższe, które decydują o obowiązujących wzorcach, uciekają od klas niższych, które próbują je dogonić. A kiedy jesteśmy w tej pogoni, zawsze czujemy się trochę niepewnie.

– Kiedyś nawet wydawało mi się, że sobie poradziłem z tym wstydem, ale to nie jest takie proste, presja wciąż istnieje. I sam nieustannie doświadczam walki między potrzebą najedzenia się do syta a dopasowaniem się do społecznego ideału. Niezłym sygnałem, czy ktoś pochodzi z rodziny awansowej, może być stosunek do frytek. Jak ktoś ma silną pokusę, żeby najeść się smażonych solonych ziemniaków, a jednocześnie czuje, że chyba nie powinien, to pewnie znaczy, że sam doświadcza tego konfliktu. U nas, jak było mało pieniędzy, to Hanka zarządzała frytki na obiad. Na cały obiad. Uwielbiałem to. Byłem dzieckiem i wydawało się to smaczne i normalne. Trzeba było wielu lat, żeby dowiedzieć się, że to nie jest najlepszy pomysł na posiłek, tylko raczej najprostszy sposób, żeby dostarczyć dzieciom dużo kalorii możliwie najniższym kosztem.

– To element większej opowieści o stosunku do pieniędzy w mojej trzypokoleniowej rodzinie. Babcia oszczędzała obsesyjnie na czarną godzinę, a kiedy już z grubsza zdała sobie sprawę, że taka nie nastąpi, oszczędzała na swoje wnuki. I to oszczędzanie było dla niej trochę jak marzenie o edukacji, obietnicą, że nawet jeżeli jej nie udało się osiągnąć wysokiego poziomu życia, to może jej wnuki będą miały lepsze życie. Za to mamę cechowała dezynwoltura, pieniądze się jej nie trzymały. Także dlatego, że ich zwykle nie miała.

Stereotypowo ta historia powinna wyglądać tak, że z każdym pokoleniem gromadzimy coraz większy majątek, a na koniec ja sobie kupuję porządne mieszkanie w centrum wielkiego miasta. Tak to sobie wyobrażała babcia. Kiedy zmarła i zgodnie z jej wolą sprzedałem jej mieszkanie, pieniędzy wystarczyłoby mi co najwyżej na wkład własny, ale żaden bank nie dałby mi wtedy kredytu, dopiero zaczynałem studia doktoranckie, dochody miałem niestabilne. To wtedy uruchomiły się we mnie odruchy mojej mamy i postanowiłem przeznaczyć pieniądze ze spadku na życie. Szybko się rozeszły. I miałem przez wiele lat ogromne wyrzuty sumienia, że w tak banalny sposób zaprzepaściłem to wielkie marzenie babci o tym, że jej wnuk będzie miał własne mieszkanie. Potrzebowałem sporo czasu, żeby zdać sobie sprawę z tego, na jak kruchych podstawach całe to marzenie funkcjonowało. Poza tym te pieniądze naprawdę pomogły mi ukończyć studia, a pośrednio może nawet doprowadziły do powstania tej książki.

– Rozdział o emocjach, który nie tylko wymagał przypomnienia sobie doświadczeń, o których wolałbym zapomnieć, ale też dotyczył czegoś chyba najbardziej intymnego. Pokrzykiwanie, wymachiwanie rękami, utrata panowania nad sobą, a Hanka miała do tego skłonność, są w dobrym towarzystwie synonimem złego gustu, świadczą o histerii, głupocie.

Mechanizm, jaki stosuje klasa wyższa, jest prosty: najpierw doprowadza się człowieka do rozpaczy, a kiedy z tej rozpaczy wybucha gniewem albo płaczem, to stwierdza się, że sam sobie na wszystko zasłużył, bo nie potrafi kontrolować emocji. Robi się tak z kobietami, nazywając je histeryczkami. Albo z biedakami, o których mówi się, że to zwykłe chamy. Proces awansu polegałby na kontrolowaniu swoich emocji i ujawnianiu ich w bardzo określonych sytuacjach i w określony sposób. To rodzaj specyficznej tresury. Kiedy się awansuje, można się nauczyć różnych kodów społecznych, przeczytać wiele książek (to mój przypadek), dowiedzieć się, do czego służą różne sztućce. Ale emocje najtrudniej zreformować. I to po nich często da się bezbłędnie rozpoznać społeczne zaplecze człowieka.

– Łagodne wyrażanie emocji, pełna ich kontrola świadczy często o tym, że ktoś wychował się w bezpiecznym środowisku, w którym nic nie zaskakiwało, nie musiał się gniewać czy bać. Skłonność do skoków emocjonalnych (poza oczywiście przypadłościami natury medycznej) może świadczyć o skrajnych niedoborach, których doświadczał, o niepewności, braku bezpieczeństwa. Tego bardzo trudno się wyzbyć. Sam wciąż mam sporą skłonność do gwałtowności, gniewu, zdenerwowania. Mówiąc krótko: łatwo się wkurwiam. Czasem się tego wstydzę, ale zdałem sobie sprawę, skąd się to bierze i co mogę z tym robić, a czego nie dam rady.

– Kiedy porównuję swoje dzieciństwo i młodość z biografiami rówieśniczek i rówieśników, to myślę sobie, że miałem sporo swobody wynikającej z tego, że nasza rodzina właściwie nie wiedziała, jak cały ten awans funkcjonuje. Nie wiedzieliśmy, co jest opłacalne, a co nie. To dlatego Hanka często powtarzała swoim dzieciom: róbcie to, co sprawia wam przyjemność, znajdźcie swoją pasję i przekujcie w zawód. To była fantastyczna rada. Mogła prowadzić na manowce, ale dawała ogromną swobodę, której nie chciałbym się dzisiaj pozbywać.

Maciej Jakubowiak — rocznik 1987, eseista, pracuje w magazynie „Dwutygodnik”. Autor książek „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”, „Nieuchronny plagiat”. Właśnie ukazuje się „Hanka. Opowieść o awansie” (Czarne).

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version