Musiałam podpisać oświadczenie, że jestem świadoma ewentualnych efektów ubocznych zabiegu – wspomina Weronika. – Potem instruktorka i kursantki pracowały na dwie ręce: w zrobione w skórę nakłucia tłoczyły kwas hialuronowy. Szkoląca robiła mój lewy policzek, szkolone – prawy. Do lekarza trafiła w ostatniej chwili, natychmiast podał jej dożylnie antybiotyk.

Bożena ma 61 lat, od pięciu jest modelką fryzur. Czyli oddaje swoje włosy w ręce kursantek uczących się fachu fryzjerek. – Lubię to – przyznaje Bożena. – No i jest taniej, bo strzyżenie i farbowanie podczas takiego kursu kosztuje 100 złotych. Dwa, trzy razy taniej niż w profesjonalnym salonie.

Ale kwestie finansowe są dla niej na drugim planie. Na pierwszym jest przygoda, bo za każdym razem oddaje się w ręce kogoś innego. Można wtedy pogadać, wymienić się spostrzeżeniami na temat trendów. Teraz na przykład modne są – czego na kursach uczą się adepci fryzjerstwa – ombre i sombre, keratynowe prostowanie i odżywienie, czyli botoks i bioplastia włosów. – Gdyby nie kursy, nie miałabym o tym pojęcia – mówi Bożena. – A tak czuję, że nie tylko nadążam za trendami, ale i jestem wśród ludzi. Wszystko w myśl zaleceń lekarzy, którzy nie pozwalają mi osiąść w miejscu. Moja mama osiadła i szybko dostała alzhaimera.

Bożena nie zamierza – tak jak matka – poddać się monotonii i odpłynąć w otępienie. Dlatego na emeryturze postanowiła pracować: razem z synem założyli burgerownię. Serwują najbardziej popularne burgery wege. Bożena nie tylko je przygotowuje i podaje, ale też robi zakupy i stoi na zmywaku.

– Bycie modelką mnie odstresowuje – mówi. – No i wychodzę, tak jak dziś, po podcięciu końcówek i nałożonym na włos ciemnym brązie, o 10 lat młodsza. Taka „zrobiona” polecę wieczorem na przedstawienie, w którym gra moja wnuczka, odwiedzę drugiego wnuka, a wieczorem jeszcze skoczę do burgerowni na zmywak. Bycie modelką jest OK.

Podobnego zdania jest Anna Widłak z Kreatywnego Centrum Szkoleniowego, organizatorka kursów i szkoleniowiec w jednym. Rozmawiamy w przerwie szkolenia, w którym cztery kursantki „zrobią” dwanaście modelek. Najpierw zaliczą farbowanie, potem cięcie. Po stronie modelek są między innymi Bożena i zarabiająca najniższą krajową Karolina, naukowiec z branży biomedycznej. Po stronie kursantek są: Bogdana i Alona z Ukrainy, była spedytorka Weronika, która zgłosiła się na szkolenie w celu zmiany zawodu, i fryzjerka Ewelina, która chce nadrobić kilkuletnią przerwę, podczas której sprzątała apartamenty w Londynie.

– Najwięcej kursantek to absolwentki szkół fryzjerskich – mówi Anna Widłak. – Przez kilka lat nawijają wałki i ćwiczą na główkach, czyli sztucznych włosach. Na naszych kursach często mają po raz pierwszy kontakt z modelkami.

Widłak przyznaje, że problemy adeptek fryzjerstwa często wynikają z systemu nauczania: szkoły odsyłają uczennice na praktyki do salonów fryzjerskich, a tam nikt nie ma czasu, żeby je uczyć. Po szkole zgłaszają się do pracy, ale niewiele umieją, więc zaliczają zawrotkę z salonu na kasę w Biedronce. Na kursach mają nie tylko do czynienia z żywym włosem, ale też emocjami modelek. A modelki fryzjerskie, jak mówi Anna Widłak, dzielą się na problematyczne i wzorowe, jak Bożena czy Karolina. Te pierwsze po zakończonej usłudze ze zdumieniem zauważają, że nie wzięły portfela, wychodzą, żeby go przynieść i już nigdy nie wracają. Bywa też, że już podczas próbnego cięcia czy koloryzacji robią dym: wszystko po to, żeby z rąk młodego adepta fryzjerstwa trafić do doświadczonego szkoleniowca.

– A ja nie mogę pozwolić, żeby moje kursantki były zestresowane, dlatego często już od progu robię selekcję modelek – mówi Anna Widłak. – Po dwudziestu latach w zawodzie widzę, kto będzie sprawiał kłopoty.

Modelki problematyczne trafiają w branży fryzjerskiej na działającą na Facebooku tzw. czarną listę modelek, ale w Kreatywnym Centrum Szkoleniowym wystarczy adnotacja przy numerze w telefonie: nie zapisywać.

Maria (imię zmienione, przedszkolanka) słyszała, że są zadowolone modelki fryzjerskie, jednak ona jest – jak mówi – dowodem na to, że oddawanie twarzy w celach testowych nie jest dobrym pomysłem. Po pierwsze – ale tego dowiedziała się już po szkoleniu z powiększania ust – w polskim prawie brak regulacji, kto może wykonywać zabiegi medycyny estetycznej. Samorząd lekarski chce, żeby mogli je przeprowadzać wyłącznie lekarze i lekarze dentyści. Jest już w tej sprawie projekt ustawy, ale dopóki nie wejdzie w życie, branża beauty – w odróżnieniu od branży fryzjerskiej – to w Polsce wolnoamerykanka. Szkolenia, podczas których dochodzi do ingerencji w ludzką tkankę, to również wolnoamerykanka, bo często przeprowadzają je pozbawieni takich praw kosmetolodzy czy kosmetyczki. Dysponujący dyplomami, które z kolei wystawili im inni adepci kilku-, kilkunastogodzinnych kursów.

– Dlaczego zgłosiłam się na kurs? Zarabiam najniższą krajową, nie stać mnie na wydatek 2 tys. zł, za oddanie ust kursantkom płacę połowę mniej. Poza tym szkolenie robiła znana w mieście kosmetolożka – mówi Maria. – Były cztery modelki i cztery kursantki, kosmetyczki. My, modelki, leżałyśmy na łóżkach polowych. Kosmetolożka najpierw nas wszystkie znieczuliła, a potem po kolei – razem z kursantkami – wstrzykiwała nam kwas hialuronowy w usta.

Maria była ostrzykiwana na koniec. Bolało, bo znieczulenie przestało działać. Z jednej strony ust igłę wbijała kosmetolożka, z drugiej kursantka. Efekt? Usta opuchnięte i asymetryczne.

– Opuchlizna zejdzie za kilka dni – przekonywała prowadząca szkolenie, ale po kilku dniach wargi były nie tylko ogromne, ale też pełne grudek. I bolały. Maria dzwoniła do kosmetolożki z prośbą o pomoc, ale ta w końcu przestała odbierać od niej telefony.

– Nie wiedziałam nawet, jaki preparat mi wstrzyknęła – wspomina. – Poszłam do lekarza, który robi zabiegi medycyny estetycznej, a ten na mój widok złapał się za głowę. Zaproponował hialuronidazę, czyli rozpuszczenie kwasu. Coś, co miało być tanie, zamieniło się w drogą imprezę, bo hialuronidaza kosztowała mnie 2 tys. zł. Efekt? Wiotkie, rozepchnięte usta. Ładniejsze były moje własne.

– Nigdy nie zgodziłabym się na testowe ostrzyknięcie ust, ale nie miałam złych doświadczeń z kosmetolożką, która – żeby powiększyć sobie portfolio – ćwiczyła na mnie makijaż permanentny brwi. I to za darmo – mówi Anna Kret, na co dzień asystentka w kancelarii prawnej, po godzinach trenerka personalna i dietetyczka. Od kilku lat – z sukcesami – startuje w sportach sylwetkowych w kategorii bikini trained. Ma na swoim koncie czwarte miejsce w mistrzostwach Europy. W jej fachu wygląd to podstawa. Problem w tym, że dzień Anny – po treningach z klientami – kończy się o 22. Wtedy trudno znaleźć kogoś, kto zrobi paznokcie, przyklei rzęsy czy wykona opalanie natryskowe. Co innego w sobotę, kiedy większość szkoleniowców poszukuje modelek.

– Wchodzę na strony z ogłoszeniami i wrzucam post, co muszę sobie zrobić. Chętni sami się zgłaszają – mówi Anna. – Nigdy nie wiadomo, do kogo się trafi, ale nie mam wielu złych doświadczeń.

Jednym z nich był kurs na doklejanie rzęs. Myślała o usłudze 1-1, czyli jednej kępce sztucznych rzęs przyklejonej do jednej swojej rzęsy. Dostała 2-1, czyli dwie sztuczne kępki na jedną naturalną. Efekt? Nienaturalnie posklejane rzęsy, klej, który dostał się do oka. Pieczenie i ból. Następnego dnia ledwo znalazła specjalistkę, która rozpuściła klej i odczepiła sztuczne kępki. Gdyby nie ona, mogłaby nawet z obcym ciałem w oku trafić do szpitala.

Innym razem zgłosiła się na szkolenie z opalania natryskowego. W pierwszej chwili było widać efekt, ale następnego dnia zostało po nim tylko wspomnienie w postaci zacieków. Kolejnym razem trafiła na szkolenie z tzw. wolumetrii, czyli modelowania twarzy kwasem hialuronowym. Nie mogła się doprosić informacji, co konkretnie wstrzyknięto jej w brodę. Dostała za to do podpisania oświadczenie, że dobrowolnie zgadza się na zabieg i jest świadoma ryzyka. Na szczęście nie tylko nic się nie stało, ale też niewiele było widać.

Weronika (imię zmienione, urzędniczka państwowa) miała mniej szczęścia. Na szkolenie z wolumetrii twarzy zgłosiła się, żeby poprawić samoocenę. Niedawno urodziła dziecko, rozstała się z partnerem. Oddanie twarzy w celach szkoleniowych miało zapewnić jej piękny owal. No i pozwolić zaoszczędzić przynajmniej 3 tys. zł, bo jako modelka płaciła połowę. Szkolenie przeprowadzała kobieta znana z telewizji (potem okazało się, że nie miała nawet wyższych studiów kosmetologicznych, tylko świadectwa kilkudniowych kursów m.in. z podawania botoksu). – Najpierw musiałam podpisać oświadczenie, że jestem świadoma ewentualnych efektów ubocznych zabiegu – wspomina Weronika. – Potem instruktorka i kursantki pracowały na dwie ręce: w zrobione w skórę nakłucia tłoczyły kwas hialuronowy. Szkoląca robiła mój lewy policzek, szkolone – prawy.

Już od początku oba policzki były asymetryczne, ale nie to było najgorsze. Po powrocie do domu Weronika dostała wysokiej gorączki, oddychała płytko. Potem gorączka drastycznie spadła, aby znów po kilku godzinach pójść do góry.

– Twarz już nie była asymetryczna, ale przypominała nierówno obity worek treningowy – wspomina Weronika. – Była kwadratowa, bo kulki wstrzykniętego kwasu przesunęły się na dół twarzy i zamiast ją wypełniać, obciążały. Zadzwoniłam do prowadzącej szkolenie i usłyszałam, że mam masować twarz, bo wtedy kwas pójdzie na górę. Przekonywała też, że minie kilka dni i gorączka spadnie. Na szczęście jej nie posłuchałam, pobiegłam do lekarza, który natychmiast podał mi dożylnie antybiotyk. Po badaniach krwi usłyszałam, że przyszłam w ostatniej chwili, bo po kilku dniach mogłam dostać sepsy. Kiedy doszłam do siebie, postanowiłam pozwać prowadzącą kurs. Sprawa o narażenie życia i zdrowia ruszy na początku lipca.

Weronika przyznaje, że leczenie i koszty sądowe – ponad 20 tys. zł – pochłonęły jej całe oszczędności na remont domu.

– Najgorsze jednak są straty moralne: wstyd, że dobrowolnie dałam sobie zrobić krzywdę – mówi. – Ktoś powie: sama chciała, to teraz ma, ale która z nas nie chce być piękna? Nawet kosztem zostania królikiem doświadczalnym?

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version