Zrozpaczony po śmierci syna wielkopolski szlachcic oskarża o czary młodziutką chłopkę. Ruszył pierwszy z serii procesów domniemanych czarownic – w krótkim czasie na stos trafiło kilkanaście kobiet.
W październiku 1688 r. do niewielkiej wsi Wąsosze przybył sąd wójtowski z pobliskiego Kleczewa. Lokalny szlachcic i dziedzic wioski Wojciech Breza oskarżał czarownicę o doprowadzenie do śmierci syna, Franciszka Brezy. Sprawczynią miała być 15-letnia chłopka, Marianna z Tuliszkowa.
Dlaczego Breza oskarżył najpierw właśnie Mariannę? Powodem mogło być jej rzekomo dziwne zachowanie. Może z powodu zaburzeń psychicznych, a może bujnej wyobraźni jeszcze przed procesem miała rozpowiadać, że „za nią diabeł chodził, przymuszając ją do komunikacyi z sobą. Także gdy z drugą dziewczyną za piecem sypiała, przyszedł do niej, kazał się umknąć, a sam wlazł w pośrodek między nie, mówiąc: umkniej się, będę ja tu spał”.
Marianna przybyła do Wąsosza, leżącego kilkanaście kilometrów na północ od Konina, prawdopodobnie w celach zarobkowych. Najmowała się do różnego rodzaju prac u bogatszych chłopów. Wielu ich tu nie było – wedle rejestru pogłównego z 1673 r. podatek ten zapłaciło we wsi jedynie ośmiu gospodarzy. Właściciel okolicznych pól Wojciech Breza też nie był wielkim panem. Był za to człowiekiem dobrze ustosunkowanym – bratankiem możnego wojewody kaliskiego i poznańskiego, Wojciecha Konstantego Brezy.
Za nią diabeł chodził, przymuszając ją do komunikacyi z sobą – z akt procesu Marianny
W sprawach o czary kleczewski sąd miał spore doświadczenie. Jak wynika z zapisów „Księgi kryminalnej kleczewskiej”, prowadził postępowania w sprawach kryminalnych nie tylko w samym Kleczewie, ale i okolicznych miasteczkach: Kazimierzu, Ślesinie i Wilczynie oraz podległym im wsiach. Wynikało to zapewne z posiadanych przez Kleczew praw do karania spraw gardłowych oraz posady kata, którego opłacanie w opisywanym okresie nie należało do najtańszych. Nie każde miasto mogło sobie pozwolić na kata na wyłączność i często „wypożyczano” go na potrzeby procesów do pobliskich miejscowości.
Foto: POLONA / Biblioteka Narodowa
Marianna nie idzie na dno
Proces zaczął się od wysłuchania raz jeszcze skargi Wojciecha Brezy. Potwierdził on, że dziewczyna przyznała się do spółkowania z diabłem oraz do kontaktowania się z innymi czarownicami. Aby zdobyć dowody, Breza nakazał nawet pochwycić Mariannę przed zjawieniem się kleczewskiego sądu i poddać ją próbie pławienia. Zwyczaj ten pochodził ze średniowiecznych „sądów bożych”, które przeniesiono na grunt nowożytnych procesów.
Według ówczesnych wierzeń i praktyk, pławienie było najlepszym sposobem na potwierdzenie, czy kobieta jest czarownicą. Zdarzało się, że gdy w danej wsi panował długotrwały nieurodzaj, susza albo zaraza, na polecenie właściciela lub okolicznych władz przystępowano do pławienia miejscowych kobiet, aby wykryć sprawczynię nieszczęść. Taką sytuację opisał kronikarz łagiewnickiego klasztoru: „Roku Pańskiego 1675 było powietrze na ludzi, ale bardziej na inwentarze wszelkie; samemu panu Żeleskiemu zdechło owiec pięćset, bydła, koni bardzo wiele. Zrazu nie tak karze boskiej jako czarom przypisywać to począł jegom[ość] p[an] Żeleski, kazał wszystkie kobiety ze wsiów pławić, a która pływała, jako czarownicę do kłody sadzano. Już tedy miał posyłać po kata na tracenie owychże białychgłów, ale jejmość sama z wrodzonej litości suplikowała jegomości, aby się nie skwapiał na zgubę ludzi, może być niewinnych, ponieważ inwentarze nie tylko u nich, ale i po inszych miejscach odchodzą”.
Pławienie było czynnością, którą najczęściej przeprowadzały władze lokalne. Dopiero po tej próbie i na podstawie jej wyników sąd przeprowadzał dalszy proces.
Jak wyglądała sama czynność pławienia? Podejrzaną o czary kobietę najczęściej wiązano w tzw. kozioł (lewą rękę wiązano razem z prawą nogą, a prawą rękę z lewą nogą). Następnie opuszczano ją do wody na linie. Jeżeli badana osoba szła od razu na dno, uważano ją na niewinną. Jeżeli natomiast utrzymywała się na powierzchni wody i nie tonęła, był to znak, że osoba taka jest winna. Uważano bowiem, że „czysta” woda nie chce przyjąć „nieczystej” wspólniczki diabła.
Pech chciał, że Marianna zamiast pójść na dno, utrzymywała się na wodzie. Dla Brezy i jego otoczenia było to jednoznacznym dowodem na jej kontakty z diabłem. Oskarżona sama miała też przyznać, że diabła sprowadziła na nią w gorzałce pewna kobieta z niedalekiego Ślesina.
W hiszpańskich butach
Po wysłuchaniu relacji Brezy sędziowie zadecydowali o wzięciu domniemanej czarownicy na tortury. Praktyka taka była w zasadzie nieodłącznym elementem prowadzenia postępowania o czary w nowożytnej Rzeczpospolitej. Powód? Najmocniejszym dowodem w toku przeprowadzanego procesu było przyznanie się oskarżonego do winy – regina probationis. Nie zwracano jednak specjalnie uwagi na okoliczności, w jakich miałoby dojść do takiego przyznania się. Tortury okazały się więc skutecznym narzędziem, by przyznanie osiągnąć.
Foto: East News
W momencie przystąpienia do tortur właściwych skrępowaną czarownicę przynoszono i umieszczano na specjalnie przygotowanej ławie, tak aby nie dotykała nogami podłoża. Dodatkowo rogi stołu zabezpieczano przed magicznymi mocami „wspólniczki diabła”, smarując je świętymi olejami, co miało zmusić diabła do opuszczenia czarownicy.
Osobę torturowaną rozbierano do naga, czasami zakrywano jedynie miejsca intymne. Powszechnie wierzono, że diabeł potrafi ukryć się we włosach czarownicy, zatem przed przystąpieniem do tortur golono dokładnie podejrzaną. Jak łatwo się domyślić, takie golenie przeprowadzano naprędce, powodując dodatkowe cierpienie fizyczne i emocjonalne oskarżonej. Sama czarownica musiała być też albo odwrócona do sędziów plecami, albo miała przewiązane chustką oczy. Chodziło o to, by w czasie przeprowadzania badań nie mogła rzucać czarów. W izbie przygotowanej na potrzeby tortur zasiadali sędziowie, zwani też panami zastolnymi, którymi najczęściej byli wójt wraz z dwoma ławnikami. Na stole zaś miał stać krucyfiks i Saxon, czyli komentarze do prawa magdeburskiego Bartłomieja Groickiego – coś na kształt ówczesnego kodeksu. Z boku stołu siedział pisarz, który na bieżąco notował zeznania składane przez oskarżonego. Przed stołem znajdowali się natomiast panowie przedstolni w osobie instygatora (oskarżyciela) publicznego lub prywatnego oraz przedstawiciel dziedzica.
Same tortury przeprowadzał mistrz ceremonii, w postaci kata i jego pomocników. Pierwszym etapem brania na tortury było wypytanie oskarżonej przez przewodniczącego sądu o dane personalne, tj. imię i nazwisko, miejsce zamieszkania, stan cywilny, wiek. Pytano też o to, czy dana osoba była wcześniej karana, a jeśli tak, to za co.
W następnej kolejności przewodniczący namawiał oskarżoną do dobrowolnego przyznania się do winy, zachęcając, że w ten sposób uniknie tortur. Jeżeli dobrotliwe perswazje nie przynosiły skutku, próbowano wpłynąć na osobę oskarżoną w mocniejszych i bardziej dosadnych słowach. Gdy to dalej nie przynosiło żadnego skutku, zaczynano grozić samymi torturami, wtedy to kat objaśniał zasady działania poszczególnych narzędzi, czasami dając też próbkę ich możliwości. Przed przystąpieniem do właściwych tortur kat czasami bił oskarżoną do krwi, co wedle ówczesnych przesądów miało zniwelować moc domniemanej czarownicy.
Podstawową torturą stosowaną na ziemiach polskich było tzw. rozciąganie. Polegało ono na wykręcaniu rąk i rozciąganiu ciała za członki. Torturowana osoba czasami dodatkowo ułożona była na ławie nabitej ostrymi kolcami. Gdy samo rozciąganie nie przynosiło oczekiwanych skutków, dokładano przypalanie oskarżonej pod pachami lub boków jej ciała.
Zastosowanie znajdowały również tzw. hiszpańskie buty. Była to specjalna forma, w którą wkładano stopy torturowanej osoby i powoli zgniatano na zasadzie prasy. Pojawiały się też oczywiście i inne formy tortur, jak np. wlewanie do gardła dużych ilości wody, miażdżenie palców itd. Stosowane metody zależały od tego, w jakim stopniu sąd i kat trzymali się litery prawa i jak bardzo byli brutalni. Same tortury nie powinny – wedle przyjętych zwyczajów – trwać dłużej niż godzinę. Praktyka pokazała jednak, że specjalnie nie respektowano tej zasady. To samo tyczyło się liczby przeprowadzanych tortur. Czasem sąd męki zadawane po kilkugodzinnej przerwie liczył jako drugie podejście, czasem zaś traktowano je jako ciąg dalszy pierwszego.
Marianna się pogrąża
Męczone na torturach osoby, chcąc uniknąć dalszego bólu, przeważnie przyznawały się do wszelkich zarzucanych im czynów, które na bieżąco podsuwali im sędziowie. Pomijając osoby chore psychicznie, to właśnie za sprawą tortur wymuszano wręcz tworzenie i powielanie historii o spółkowaniu z diabłami na Łysej Górze. Nie chodzi przy tym o jedno miejsce – Łysą Górę możemy odnaleźć w większości miejscowości, w których toczyły się procesy o czary. Nazywano tak przeważnie lokalne wzgórza, wzniesienia bądź niedostępne miejsca, na których wedle zeznań miały odbywać się spotkania czarownic z diabelskimi wysłannikami. Do stałego repertuaru należały też zeznania o czarowaniu bydła czy wywoływaniu chorób. Niejednokrotnie, chcąc zemścić się na nielubianych osobach lub też właśnie wyczerpane torturami, oskarżone o czary pomawiały inne, jakoby razem z nią miały prowadzić czarowskie praktyki. Pomówienia takie prowadziły do rozszerzenia się kręgu osób podejrzanych o czary.
Foto: Wielkopolska Biblioteka Cyfrowa
Nie inaczej było w przypadku domniemanej czarownicy z Wąsosza. Wzięta na tortury Marianna zeznawała, że: „ją z Lichynia niewiasta Katarzyna, która miała męża w Ślesinie, uczyła w drodze idąc, z nią ta druga co ją spalono w Piotrkowicach. Ta z Lichynia namawiała mię, że będziesz się miała dobrze, tylko przystań do nas […]. I brałam ślub z tym pokuśnikiem [kusicielem, czyli w tym przypadku diabłem – przyp. red.] za Starym Gościńcem, ze Ślesina beły obydwie przy tym. Jedną Łysą Górę mamy w Piotrkowicach, drugą w Ślesinie na górze ku Rynku”.
Interesująca jest też wizja samego diabła, z którym miała wejść w komitywę Marianna. Tak go opisywała: „Tenże Jędrzej gospodarz wieczorki stawiał, kazał tej dziewczynie wieczerzy pilnować. W ten czas pokuśnik kiwał na nią rózgą, na bocianich nogach będąc, co by za nim do boru szła”. Mamy więc w tym przypadku oryginalne wyobrażenie diabła na bocianich nogach, choć w większości procesów na ziemiach polskich przybierał on najczęściej postać przystojnego młodzieńca, bogato odzianego na modłę zachodnią.
Polowanie na czarownice
Oprócz przyznania się do brania udziału w sabatach oraz wskazania, od kogo nauczyła się magicznych praktyk, Marianna wskazała (najpewniej za pomocą sugestii urzędników prowadzących tortury) kilka kobiet z okolicy, które też miały zajmować się czarami. Brzemienne w tym przypadku okazały się zeznania jednej z nich, niejakiej Reginy Czubatki. Wzięta na tortury zeznała, że to ona razem z Marianną sprowadziły śmierć na młodego dziedzica. Miały tego dokonać w następujący sposób:
„Czubatka niewiasta, powołana od niej, z Wąsosz […] zeznała na nią: gdyśmy były w kościele ślesińskim obedwie spowiadałym się i komunikowałym, kazała mi nieznacznie Najświętszy Sakrament z ust [wyjąć]. Jam tak uczyniła i ona nieznacznie w chustkę go zawinęła i wzięła. Nie bawiąc się, poszłym do domu do Wąsosz. Ta będąc w domu jusz, odwinąwszy go z chustki, kłuła na ręce szpilką. Ogłosiła, że się cud wielki się stał, że krew ciekła i chustkę zbroczyła krwią, po tym się dziecię maluśkie na się stało na ręku i zapłakało serdecznie i żałośnie. Po tym zniknęło, nie wiem, gdzie się podziało. Po tym oną chustkę zwinąwszy do kupy, obwiązała nicią i po tym tę chustkę zwinioną w pościel włożyła, do dworu zaniowszy, Synowi Jego Mości Pana Brezy, którego dobrze przyprowadziła do śmierci, nie kto inszy, tylko ona”.
Dla sądu, ale przede wszystkim dla żądnego zemsty za śmierć syna Wojciecha Brezy, był to niepodważalny dowód winy. Warto przy tym nadmienić, że to właśnie ze względu na szkody dla mienia, zdrowia i życia, jakie miały wywoływać czary, oskarżenia o nie były rozpatrywane przez sądy świeckie, a nie duchowne.
Ze względu na charakter sprawy, poszkodowanych oraz osobę skarżącą, którą był właściciel wsi, wyrok był niemal przesądzony. Postępowanie sądu kleczewskiego (miasta, którego część należała do brata Wojciecha – Mikołaja Brezy) przeprowadzono w zasadzie pro forma. Wyrok brzmiał: „Sprawnych racji i słusznych dowodów, postawiona przed sąd niniejszy wójtowski kleczewski i pod przysięgą oskarżana Marianna, dziewczyna w lat 15 lub 16, rodem z Tuliszkowa, a służebnica Andrzeja Chałupnika, względem czarostwa, do którego się nie tylko dobrowolnie przyznała, ale też na mękach jako jednostajnie twierdziła […] sąd wójtowski kleczewski, jako Pana Boga Wszechmogącego odstąpięły, a z [diabły] społeczność wszelką, wnet Sakramenta ukradły, szpilkami kłuły do krwie toczący się, aż dzieciątko stawszy się zapłakało i zmyknęło, po tym chustkę krwią przenajświętszego sakramentu zbroczoną w gromadkę zwinioną […] przez swoje czary […] syna Jego Mości zgładzieły z tego świata, także inszych szkód swoje czary cokolwiek porobieły, sąd wójtowski kleczewski niniejszy nakazuje dekretem swoim, aby były spalone ogniem według prawa magdeburskiego i saskiego napisanego”.
Sprowadzenie kleczewskiego sądu do Wąsosza i skazanie Marianny uznanej za czarownicę zapoczątkowało psychozę i falę kolejnych procesów o czary w okolicy. W krótkim czasie postawione przed sąd zostały również rzekome czarownice wskazane przez nią na torturach. W sumie aż osiem kobiet oskarżonych w tym procesie zostało skazanych i wysłanych na stos.
Nie był to jednak koniec brutalnej zemsty Brezy. Rok później nakłonił właściciela pobliskiego Ślesina, Jakuba Rościenickiego, do postawienia przed sądem kolejnych kobiet, również wskazanych we wcześniejszym procesie związanym ze śmiercią Franciszka. Tym razem na śmierć skazano cztery kobiety, natomiast dwie pozostałe (które pomimo tortur nie przyznały się do zarzucanych im czynów) skazano na wygnanie z miasteczka, co w owym czasie było również bardzo surową karą. W kolejnych latach szlachcic z Wąsosza doprowadził do jeszcze kilku procesów poddanych mu chłopek: Magdaleny Owczarki, Doroty Stanisławówny, Reginy Serbakówny i Agnieszki Organiściny. Oskarżone kobiety miały truć gospodarskie zwierzęta i sługi Brezy, kraść Najświętszy Sakrament, latać na Łysą Górę do Torunia, a także przyczynić się do zgonu młodego dziedzica. W zaledwie cztery lata Wojciech Breza doprowadził do postawienia przed sądem kilkunastu kobiet. Przynajmniej 12 z nich spłonęło na stosie.
Korzystałem z: Baranowski Bohdan, „Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII wieku”, Poznań 2021; Hajdrych Łukasz, „Proces o czary w Wąsoszach w 1688 r. Analiza procesu i problemy interpretacyjne”, w: Historyka. Studia Metodologiczne T. 51, 2021; Pilaszek Małgorzata, „Procesy o czary w Polsce w wiekach XV-XVIII”, Kraków 2008; Wiślicz Tomasz, „Społeczeństwo Kleczewa i okolic w walce z czartem (1624-1700)”, w: Kwartalnik Historyczny. Rocznik CXII, 2004.