Łukasz Rogojsz, Interia: W polityce światowej Donald Trump prezydenturę zaczął z wysokiego C. Kto musi się najbardziej obawiać?
Dr Tomasz Pawłuszko: – Obawiać muszą się w zasadzie wszyscy, bo Trump jeszcze przed objęciem urzędu wywoływał do tablicy kogo chciał: Dania, Kanada, Meksyk, Panama, europejscy sojusznicy z NATO. Oberwało się też Chinom jako głównemu, strategicznemu rywalowi.
Jednak z tego grona tylko wobec Meksyku już na starcie podjął kluczowe decyzje – ogłosił stan wyjątkowy na wspólnej granicy, a meksykańskie kartele narkotykowe uznał za organizacje terrorystyczne.
– Obie decyzje wpisują się bardzo mocno w fundamentalną dla polityki Trumpa doktrynę „America first”, ponieważ dotyczą bezpieczeństwa wewnętrznego Stanów Zjednoczonych. Skierowanie wojska do zabezpieczenia granicy z Meksykiem bardzo podkopie relacje obu państw. Do tej pory na terytorium amerykańskim wojsko było wykorzystywane wyłącznie do pomocy służbom cywilnym w przypadku klęsk żywiołowych i katastrof naturalnych. Tutaj decyzja Trumpa jest jednoznacznie wymierzona w Meksyk. Jedynym pocieszeniem jest to, że ten stan wcale nie musi potrwać długo.
Po co Trump tak naciska na Meksyk? Joe Biden we wrześniu ubiegłego roku bardzo zaostrzył politykę Stanów Zjednoczonych, jeśli chodzi o południową granicę.
– Powód jest prosty: politycznie to bardzo opłacalny i widowiskowy ruch. Tutaj wcale nie chodzi o wielki konflikt z Meksykiem na długie lata. Chodzi o to, żeby zauważyli i docenili to wyborcy Trumpa. Chodzi też o to, żeby zauważyli to zarówno sojusznicy Stanów Zjednoczonych, jak i ich rywale.
Co Trump chce im przekazać?
– Chce im pokazać, jak zmienia się styl prowadzenia polityki przez Waszyngton, jak zmieniają się amerykańskie priorytety. Wreszcie: że Ameryka robi to, co zapowiada, nawet jeśli wszyscy uważają to za polityczne prężenie muskułów, a on sam jest zupełnie innym prezydentem od Joe Bidena.
Sojusznicy mogą pomyśleć, że Stany Zjednoczone nie zachowują się jak Stany Zjednoczone.
– Dla Trumpa to bez znaczenia, on nie przejmuje się opiniami innych. Interesuje go realizacja jego interesów, amerykańskich interesów. Bez znaczenia na koszty, cel uświęca środki. To paradoksalne, ale inspiracją dla Trumpa wydają się tak atakowane przez niego Chiny. Przez ostatnie 20-30 lat Chiny nie angażowały się w wojny i poważne konflikty, stawiały na rozwój infrastruktury, nowe technologie i wzrost zamożności klasy średniej. Dzięki temu z zacofanego komunistycznego molocha stały się globalnym mocarstwem. Takiego rywala Ameryka jeszcze nie miała.
Ameryka może stać się tym szkolnym osiłkiem. Trump zaprasza nas do świata, w którym dominuje tzw. koncert mocarstw.
~ dr Tomasz Pawłuszko, amerykanista i analityk bezpieczeństwa narodowego, Uniwersytet Opolski
Amerykanie nie muszą nadrabiać takiego dystansu jak Chiny.
– Nie muszą, ale zarówno Trump, jak i duża część amerykańskiego społeczeństwa nie są zadowoleni z tego, w jakim miejscu jest dzisiaj Ameryka i jak się w niej żyje. Amerykanie przez ostatnie 30 lat promowali demokrację i walczyli z terroryzmem, ale to doprowadziło do kosztownych wojen, które nie przyniosły Ameryce oczekiwanych korzyści. Angażowali się we wszystkich możliwych regionach świata – Afganistan, Iran, Syria, kraje Bliskiego Wschodu podczas Arabskiej Wiosny, Azja – a jednocześnie zaniedbywali własnych obywateli i piętrzące się problemy wewnętrzne. Stany Zjednoczone, często na własne życzenie, roztrwoniły dużo ze swojego potencjału i prestiżu. Dlatego Trump i jego ludzie uznali, że „chińska strategia” jest sprytniejsza i efektywniejsza. Mamy tu połączenie myślenia biznesowego i realizmu politycznego. Wyborcy chcą tego, co działa, więc Trump będzie robić to, co działa. Mur czy zapora przy granicy z Meksykiem będą widowiskowe, efektywne, a wyborcy stwierdzą, że rządzący „dowożą”.
Wypowiedzenie otwartej wojny meksykańskim kartelom narkotykowym to też połączenie myślenia biznesowego z realizmem politycznym, efektowny ukłon w stronę wyborców?
– To reakcja na ogromne kłopoty Stanów Zjednoczonych z narkotykami, na miliony osób uzależnionych od fentanylu i innych narkotyków, mówimy o ponad 100 tys. zgonów rocznie. Jednocześnie to krok, który na pewno spotka się z poparciem konserwatywnej części Amerykanów, czyli wyborców Trumpa. Społeczeństwo amerykańskie widzi ten problem i odczuwa na własnej skórze, że jest on bardzo dotkliwy. W swojej pierwszej kadencji Trump również konfrontował się z problemem narkotyków. Wówczas podjął kroki, które dzisiaj określilibyśmy jako półśrodki, bo problem nie tylko nadal istnieje, ale wręcz przybrał na sile.
Meksykańskie kartele narkotykowe są również oskarżane przez amerykańskie agencje rządowe i amerykańskich polityków o przemyt ludzi do Stanów Zjednoczonych i ułatwianie przekraczania granicy członkom grup terrorystycznych.
– Tak i dlatego tutaj mamy do czynienia z kontynuacją idei „wojny z terroryzmem”, którą zapoczątkował jeszcze George W. Bush. Amerykanie też wiedzą, o co chodzi, o terroryzmie słyszą od lat. Każdego roku w Ameryce od broni ginie kilkadziesiąt tysięcy osób. Jednak w ostatnich latach osławiony zagraniczny terroryzm stał się dla nich bardzo odległy. W Stanach Zjednoczonych nie było widowiskowych zamachów terrorystycznych, a krajów takich jak Irak czy Syria zwykli Amerykanie po prostu nie rozumieją. Teraz nagle groźny wróg jest tuż obok, tuż przy granicy, więc trzeba się jednoczyć wokół silnej władzy, która temu wrogowi rzuciła wyzwanie.
/
Dojdzie do realnej walki z meksykańskimi kartelami czy to wyłącznie polityczny pijar? Z decyzji wydanej przez Trumpa wynika, że agencje i służby amerykańskie mogłyby walczyć z kartelami nawet na terytorium Meksyku. Ryzykowne biorąc pod uwagę obecne napięcie między oboma krajami.
– Zobaczymy, jakie polecenia w najbliższym czasie Trump wyda wojsku i służbom. Z najnowszej historii wiemy, że Stany Zjednoczone potrafiły przeprowadzać uderzenia wyprzedzające – np. w Iraku. Teraz na miejscu Iraku mogą znaleźć się meksykańskie kartele. To także próba użycia metody faktów dokonanych wobec Meksyku i wywarcia silnej presji na tamtejsze władze, żeby albo dały Amerykanom wolną rękę do działania, albo same zaangażowały się w walkę z kartelami.
Jak ma wyglądać ta walka Trumpa z kartelami?
– Będzie przypominać walkę Izraela z terrorystami na Bliskim Wschodzie – namierzanie członków kartelu, likwidowanie przywódców, niszczenie infrastruktury, odcinanie od pieniędzy i sprzętu.
Meksyk to niejedyne państwo w Ameryce Środkowej, na którym Trump skupił się już na początku swojej kadencji. Powody do niepokoju ma też Panama. Trump jednoznacznie ponowił plan przejęcia Kanału Panamskiego: „Daliśmy go Panamie i go odbieramy”.
– Jestem sobie w stanie teraz wyobrazić, że amerykańska marynarka wojenna przejmuje Kanał Panamski albo wymusza na Panamie porozumienie polityczne nacjonalizujące kanał dla Amerykanów.
Przecież cena wizerunkowa i polityczna byłaby dla Stanów Zjednoczonych ogromna.
– I prawdopodobnie to jedyna rzecz, którą otoczenie Trumpa w tej kwestii nadal rozważa: czy rachunek nie będzie za wysoki. Do tej pory Stany Zjednoczone zdecydowanie krytykowały używanie siłowych metod w celu podbojów terytorialnych. Sięgniecie przez nie po takie metody kwestionuje pozycję Ameryki jako gwaranta pokoju, ładu bezpieczeństwa i porządku międzynarodowego. Mocno podkopuje też amerykańskie sojusze. Gdyby Ameryka poszła w ślady Rosji i chciała siłą zmieniać granice innych państw, byłaby to tragiczna wiadomość dla świata.
Po dobroci się nie uda. Prezydent Panamy Jose Raul Mulino bardzo zdecydowanie odpowiedział Trumpowi: „Kanał Panamski należy do Panamy i nadal będzie należał do Panamy. Kanał nie był koncesją ani prezentem od Stanów Zjednoczonych”. Poza tym, Kanał Panamski w ubiegłym roku wygenerował 5 mld dol. zysku. Sam kanał oraz firmy świadczące usługi związane z jego funkcjonowaniem odpowiadają za niemal 24 proc. rocznego dochodu Panamy.
– Te zyski mogą być jednym z celów Trumpa. Być może już niedługo będziemy świadkami paraliżu Kanału Panamskiego, który miałby zmusić władze Panamy do ustępstw wobec Ameryki – np. żeby kanał stał się współwłasnością Stanów Zjednoczonych i Panamy.
Trump w przeszłości najwięcej mówił o opłatach dla amerykańskich przewoźników korzystających z kanału. W ostatnich latach poszły ostro w górę, w dużej mierze z powodu susz zmniejszających przepustowość kanału. Jednak Trump wzrost opłat nazwał „oszustwem”, które „zostanie natychmiast przerwane”.
– Presja jest najlepszą metodą, jaką Ameryka może w tej sytuacji wykorzystać. To sytuacja jak z biznesu, a Trump jest nadal bardziej biznesmenem niż politykiem. Nie sądzę, żeby z powodu kanału doszło do wojny między oboma krajami – na marginesie: byłaby to wyjątkowo krótka wojna – ale Trump wykorzystuje zasoby, które posiada, po to, żeby uzyskać dostęp do kolejnych zasobów. Niemniej zapowiedzi dotyczące Grenlandii, Kanady, Meksyku czy Panamy są mocno niepokojące. To próba pokazania amerykańskim wyborcom, że Stany Zjednoczone panują na zachodniej półkuli i zajmują się problemami Ameryki w przeciwieństwie do wcześniejszych prezydentów, którzy zajmowali się Europą czy Bliskim Wschodem.
(Walka Trumpa z kartelami narkotykowymi – przyp. red.) będzie przypominać walkę Izraela z terrorystami na Bliskim Wschodzie – namierzanie członków kartelu, likwidowanie przywódców, niszczenie infrastruktury, odcinanie od pieniędzy i sprzętu.
~ dr Tomasz Pawłuszko, amerykanista i analityk bezpieczeństwa narodowego, Uniwersytet Opolski
Wspomniał pan o dominacji na zachodniej półkuli. Trudno nie odnieść wrażenia, że Trump odwołuje się do tzw. doktryny Monroe’a z pierwszej połowy XIX wieku, która stanowiła kamień węgielny pod budowę mocarstwowego statusu Ameryki w XIX i XX wieku.
– Trump aktualizuje doktrynę Monroe’a. Aczkolwiek musimy pamiętać, że także w XX wieku Stany Zjednoczone wielokrotnie interweniowały w Ameryce Środkowej, na Karaibach i w Ameryce Południowej. Nikt nie mógł im wtedy przeszkodzić. Dlatego działania wobec Meksyku i Panamy mogą bulwersować, ale nie dziwią. Poza tym, ich koszt jest niski w porównaniu do pozytywnych politycznych efektów wśród amerykańskich wyborców. To jest nowa, amerykańska asertywność, którą Trump chce pokazać światu.
Asertywność czy gnębienie słabszych przez supermocarstwo? Ameryka będzie przez najbliższe lata jak ten szkolny osiłek, który rozstawia wszystkich po kątach i robi, co mu się podoba?
– Ameryka może stać się tym szkolnym osiłkiem. Trump zaprasza nas do świata, w którym dominuje tzw. koncert mocarstw. Świata, w którym każde mocarstwo – Stany Zjednoczone, Rosja czy Chiny – przypomina sobie, że kiedyś mogło znacznie więcej, ponieważ mocarstw nie krępowały restrykcyjne normy międzynarodowe. Dla społeczności Zachodu to szok, bo jesteśmy przyzwyczajeni, że w ostatnich kilkudziesięciu latach Ameryka te normy ustalała i pilnowała ich przestrzegania.
Ideę „koncertu mocarstw” porzucono nie bez powodu. Jej efektem były dwie wojny światowe.
– Zgadza się, my w Europie to wiemy, ale Trump odkurza ten koncept, chociaż w nieco zmienionej formie. To taki kowbojski styl uprawiania polityki. Przypomina nieco politykę Theodore’a Roosevelta: zrobimy porządek, bo wcześniej inni zrobili bałagan, poza tym pokazujemy, że mamy nad wszystkim kontrolę. Okoliczności temu sprzyjają: sytuacja gospodarcza Stanów Zjednoczonych jest dobra, dolar trzyma się mocno, a Biden poczynił mnóstwo inwestycji infrastrukturalnych, więc Trump nie musi się już o to martwić. Dlatego skupił się na problemie, który jest krzykliwy, nie będzie kosztować dużo i jest przykładem transakcyjnego sposobu uprawiania polityki.
/
Azjatyccy sojusznicy wcale nie są tym zachwyceni. Powrót do „koncertu mocarstw” skazuje ich na pastwę Chin, które zechcą zagarnąć dla siebie całą wschodnią półkulę.
– To nie jest jeszcze przesądzone. Być może jednak wkrótce wiele państw w Azji zostanie postawionych przed dylematem: po czyjej stronie stoisz? Jednocześnie jednak Chińczycy są nadal przywiązani do pokojowego modelu politycznego z ostatnich 20-30 lat. On dał im znakomite efekty. Dlatego rozbudowują swoje wpływy poprzez handel i infrastrukturę, unikają konfliktów i wojen, a jednocześnie mocno się zbroją i inwestują w nowe technologie.
– Z kolei i Biden, i Trump w czasie pierwszej kadencji mieli krytyczne stanowisko wobec Chin. Nie spodziewam się długofalowych porozumień Amerykanów z Chińczykami czy wspólnego podziału globalnych wpływów. Nawet jeśli chwilowo Trump złagodzi retorykę antychińską, to wiemy, że dla niego to Chiny są źródłem wielu kluczowych problemów Ameryki: upadku przemysłu, czy bezrobocia. Chiny starają się wyprzeć Amerykę z ogromnego azjatyckiego rynku. Dlatego Trump dokonał odwrotu od porozumień klimatycznych i publicznie wątpi w wartość wielostronnej dyplomacji. Zamiast tego mówi: w mieście jest nowy szeryf i właśnie zaczął swoje porządki.
Po swojemu i w pojedynkę.
– Tak, bo według Trumpa Ameryka nie może polegać na sojusznikach, którzy tylko wykorzystują jej potencjał i siłę. Bodaj Łukasz Pawłowski zacytował niedawno Jake’a Sullivana, doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji Bidena, który powiedział, że trumpiści traktują sojusze jako „geopolityczny zasiłek dla ubogich”. Kogoś trzeba obwinić i gdzieś znaleźć alibi dla swoich działań, więc Trump obwinia Europę i Chiny. Do grona oponentów dołączył teraz Meksyk. To pozwala Trumpowi w populistyczny sposób wyjaśnić kontrowersyjne ruchy nowej administracji.
Chiny to kluczowy gracz w całej retoryce i polityce Trumpa, a jednak w dniu zaprzysiężenia nie usłyszeliśmy o nich nic. Nie wymierzył też bezpośrednio w Chiny żadnego ze swoich dekretów. Dlaczego?
– Dlatego, że „America first”. Trump ma świadomość, że problemy z Chinami, Rosją czy NATO nie znikną po podpisaniu jednego dekretu. To są długie i skomplikowane procesy, które mogą trwać lata. Dlatego wolał zrobić rzeczy łatwe dla jego administracji i czytelne dla wyborców. Teraz obserwuje wrażenie, jakie to zrobiło na sojusznikach i innych państwach. Kolejny krokiem będzie opracowanie nowej strategii bezpieczeństwa i nowej strategii obronnej Stanów Zjednoczonych. Wtedy zobaczymy, gdzie tak naprawdę są priorytety administracji Trumpa. Dopóki tej strategii nie ma, on sam może jak ten filmowy rewolwerowiec strzelać w powietrze i odgrażać się, czego to on nie zrobi. Albo będzie wykorzystywać raz presję, a następnie ulgę – jak w Davos kilka dni temu.