Miłość bywa czasami ślepa, także w polityce. Jak wielu dowodów nielojalności nie dałby premier Węgier, jak otwarcie sprzyjającej Putinowi polityki by nie prowadził, liderzy PiS ostatecznie i tak kończą w Budapeszcie.
Będzie ich tam można zobaczyć także w tym tygodniu. W stolicy Węgier stawić się mają między innymi były premier Mateusz Morawiecki, europosłowie Ryszard Czarnecki i Patryk Jaki oraz szef Gabinetu Prezydenta RP Marcin Mastalerek. Wszystko z okazji konferencji CPAC – corocznego zjazdu aktywistów konserwatywnych (głównie z USA), odbywającego się czasami w innych państwach niż Stany. CPAC stał się w ostatnich latach platformą zdominowaną przez stronników Donalda Trumpa i najbardziej radykalne frakcje amerykańskiej prawicy.
Międzynarodówka trumpowsko-antyeuropejska
W Budapeszcie zjawi się między innymi Jack Posobiec, zawodowy propagator teorii spiskowych, w tym słynnej Pizzagate – zarzucającej czołowym politykom Partii Demokratycznej udział w pedofilskiej siatce, której centrum stanowić miała pewna pizzeria w Waszyngtonie. Posobiec kwestionuje wyniki amerykańskich wyborów prezydenckich z 2020 r., w swoich wystąpieniach sięga po treści uznawane za rasistowskie i antysemickie. Powielał też rosyjską narrację o rozmieszczeniu na Ukrainie amerykańskich laboratoriów produkujących broń biologiczną – rosyjska propaganda twierdziła, że zatrzymanie ich działania miało być jedną z przyczyn „specjalnej operacji wojskowej” rozpoczętej w 2022 r. Występowanie na jednym wydarzeniu z osobą głoszącą takie poglądy przez byłego premiera i szefa gabinetu prezydenta jest dość kompromitujące.
Posobiec jest najbardziej radykalnym gościem imprezy w Budapeszcie, choć radykałów tam nie brakuje. Stawią się między innymi liderzy skrajnie prawicowych, partii z Europy: Geert Wilders z Partii Wolności z Holandii i Santiago Abascal z hiszpańskiego Vox, będzie przedstawiciel Wolnościowej Partii Austrii, kilku najbliższych Trumpowi deputowanych do amerykańskiej Izby Reprezentantów, zajmujących pozycje na prawicowym marginesie partii. Zjawi się dwóch przedstawicieli współtworzonego przez skrajną prawicę rządu Binjamina Netanjahu oraz premier Gruzji Irakli Kobachidze – dążący do wprowadzenia wzorowanej na rosyjskich przepisach ustawy o „agentach zagranicznych”, uderzającej w organizacje pozarządowe. Wystąpi też premier Orban i licznie przedstawiciele jego partii.
To towarzystwo ma dyskutować między innymi o takich problemach jak gender, suwerenność państw, ochrona granic, wybory europejskie oraz wybory prezydenckie w Stanach. Nietrudno zgadnąć, na jakie ich wyniki liczy zebrana w Budapeszcie trumpowsko-antyeuropejska międzynarodówka. Tworzące ją środowiska od dawna liczą na to, że najpierw wiosną fala prawicowego populizmu zaleje Parlament Europejski, a następnie Trump zapewni sobie w listopadzie powrót do Białego Domu – co stworzy zupełnie nowe rozdanie w światowej polityce, niosące prawicowo-populistycznym środowiskom szanse, jakich nigdy jeszcze nie miały w swojej historii.
Wycieczka pod kampanię
Biorąc pod uwagę wyraźnie eurosceptyczny, a nawet antyunijny kontekst bupesztańskiej konferencji w jakimś sensie można zrozumieć, po co zjawili się na niej politycy Zjednoczonej Prawicy. PiS i jego mikrokoalicjanci wyraźnie zamierzają bowiem oprzeć zaczynającą się właśnie kampanię do Europarlamentu na silnie antyunijnym przekazie.
Partia Kaczyńskiego z wyborów w czerwcu będzie próbowała zrobić powtórkę referendum z października, mobilizując wyborców wokół takich kwestii jak sprzeciw wobec reformy traktatów unijnych, paktu migracyjnego i obrona suwerenności Polski przed Europą – niemiecką oczywiście.
Odkąd Jarosław Kaczyński szefem europejskiej delegacji PiS uczynił Dominika Tarczyńskiego, polityka mocno grającego na środowiska amerykańskie bliskie Trumpowi, było wiadomo, że w przekazie partii na temat Unii nie będzie miejsca na żadne subtelności i kompromisy. Tarczyński w jednym z pierwszych wywiadów po objęciu funkcji przedstawił też plan budowy szerokiego bloku eurosceptycznych partii, który przy odpowiednim ułożeniu się politycznej koniunktury mógłby stać się jedną z głównych sił w nowym europejskim rozdaniu, zdolną skutecznie blokować pomysły zwyczajowo rządzącej w instytucjach unijnych wielkiej koalicji chadeków, socjaldemokratów, liberałów i zielonych.
Konferencja CPAC zbiera te środowiska w jednym miejscu. Udział w niej pozwala PiS umacniać użyteczne kontakty, daje też okazję do powiedzenia wyborcom: „patrzcie, wbrew propagandzie koalicji 13 grudnia i jej mediów wcale nie jesteśmy międzynarodowo izolowani, na cały świecie rośnie ruch środowisk politycznych myślących podobnie jak my”.
Dlaczego PiS ignoruje, co jego sojusznicy mówią o Rosji?
Niestety, z tym „podobnie jak my” jest jeden zasadniczy problem: rosyjski. Środowiska, z którymi PiS tak doskonale dogaduje się w sprawach genderu, obrony granic czy suwerenności państw europejskich przed Brukselą, jednocześnie w sprawie Rosji i wojny w Ukrainie przyjmują założenia radykalnie sprzeczne z Polską racją stanu.
Orban wielokrotnie zachowywał się jak hamulcowy w sprawie pomocy Ukrainie i sankcji wobec Rosji. Do tego stopnia, że w pewnym momencie nawet Morawiecki i inni liderzy PiS zaczynali tracić cierpliwość wobec swojego niegdyś ulubionego sojusznika. Dziś węgierski przywódca nie ukrywa specjalnie, że liczy na wygraną Trumpa także dlatego, że republikański prezydent może zmusić Ukrainę do zakończenia wojny na warunkach Rosji, co umożliwi Węgrom powrót do robienia „normalnych interesów” z Moskwą, za czym otoczenie Orbana wyraźnie tęskni.
Trumpowskie skrzydło Republikanów postrzega Ukrainę jako głęboko skorumpowane, niewydolne państwo, pozbawione szans na zwycięstwo w starciu Rosją, którego nie ma sensu wspierać pieniędzmi amerykańskich podatników, tym bardziej, że prawdziwym wrogiem Stanów są dziś Chiny a nie Rosja.
Antyeuropejska prawica, z którą PiS chce związać swoją przyszłość w Europarlamencie, jest albo otwarcie prorosyjska i powiązana z Rosją albo nie widzi sensu w solidarności z Ukrainą – zwłaszcza gdy uderza to gospodarczo w Europę Zachodnią, robiącą wcześniej doskonałe interesy z Rosją.
Czy PiS tego wszystkiego nie widzi? Część elit rządzącej przez osiem lat Polską partii jest pewnie tak zaślepiona niechęcią do Europy czy wspólnotą w „wojnie w wojnie z gender”, jaką odczuwa z takimi politykami jak Orban czy radykalni Republikanie, że nie zauważa jaką politykę wobec Rosji mają jej sojusznicy w wojnach kulturowych czy sporach z Brukselą.
Część na różne sposoby racjonalizuje sobie prorosyjskie postawy swoich sojuszników. Przy okazji spotkania Andrzeja Dudy z Donaldem Trumpa ze środowisk bliskich prezydentowi płynęły wyjaśnienia, że Duda to, co Trump mówi o NATO, Ukrainie i Rosji traktuje jako retorykę na potrzeby kampanii wyborczej, a w sprawach bezpieczeństwa republikański prezydent zawsze był wiarygodnym partnerem Polski.
Trudno jednak opierać odpowiedzialną politykę zagraniczną na podobnie poplątanych, nieprzekonujących racjonalizacjach. PiS latami prowadził swoją globalną politykę wychodząc z założenia, że można być jednocześnie asertywnym wobec Rosji, umiarkowanie antyeuropejskim i zdecydowaniem proamerykańskim, czy po prostu protrumpowskim. Jeśli kiedykolwiek to założenie było prawdziwe, to dziś z pewnością jest błędne. Zwycięstwo przyjaciół Morawieckiego i Mastalerka z Budapesztu, zwłaszcza w amerykańskich wyborach prezydenckich, oznaczałoby najpewniej niekorzystny dla Polski zwrot w polityce wobec Rosji i Ukrainy.
Można zrozumieć, że PiS szuka dla siebie politycznej przestrzeni w Europie, że ośrodek prezydencki dba o utrzymanie otwartych kanałów komunikacji z Trumpem, ale to jak partia nie przestaje stawiać na najbardziej prorosyjskie środowiska zachodniej prawicy, wbrew własnej polityce po rozpoczęciu inwazji Putina na Ukrainę, jest zupełnie wyjątkowym przypadkiem politycznego zaczadzenia.