Dotychczas to wspólny interes, by władzę utrzymać i umacniać, gasił płonące wioski wewnątrz Zjednoczonej Prawicy. Teraz ten element odpadł i każdy gra na siebie – mówi prof. Agnieszka Kasińska-Metryka z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Rozmawiamy o możliwym rozłamie, nowych liderach i tematach, które mogłaby narzucać prawica.
„Newsweek”: Za nami sto dni rządu Donalda Tuska. A jaki to był czas dla opozycji, czyli Prawa i Sprawiedliwości?
Prof. Agnieszka Kasińska-Metryka*: Sytuację w PiS uważam za o wiele ciekawszą. I jeśli miałabym podsumować najkrócej ten czas dla opozycji, to są to dni dla niej stracone. Mam wrażenie, że pomimo badań, które PiS posiadał przed wyborami, gdzie ten negatywny dla partii scenariusz był bardzo prawdopodobny, nie nastąpiło żadne strategiczne przygotowanie: a co jeśli przegramy te wybory?
Pierwszy etap tych stu dni można nazwać wyjątkowo długim niedowierzaniem.
— Tak. Bardzo długie niedowierzanie z elementami wyparcia. A po nim działania chaotyczne, na zasadzie: co nam przyjdzie do głowy, to realizujemy. To, co robił PiS, czyli obrona TVP, obrona Kamińskiego i Wąsika, to wszystko nie było wpisane w jakąś szerszą wizję. To nie był żaden rebranding partii, żadna nowa propozycja programowa czy plan punktowania rządzących z pozycji opozycji. To wszystko było chaotyczne, podejmowane ad hoc. Więc ja, patrząc do przodu, nie bardzo wiem, w co PiS jako opozycja gra.
A najbardziej zaskoczoną utratą władzy osobą wydaje się sam prezes Kaczyński. Widać to było zwłaszcza podczas pierwszych dni funkcjonowania nowego Sejmu i jego widocznych nerwach. Zaszkodził tym PiS?
— Ja specjalizuję się w badaniu przywództwa, więc dla mnie osobiście to był niesamowity spektakl. Przecież Prawo i Sprawiedliwość to partia wodzowska, tymczasem zachowania jej lidera, Jarosława Kaczyńskiego, stały się w pewnym momencie największym zagrożeniem dla jego własnego ugrupowania. Jego emocjonalność, której nie potrafił ukryć, przy jednoczesnym braku punktów podparcia takich jak sprzyjające media publiczne, to wszystko wyrzuciło go poza strefę komfortu, ale też poza jego bańkę informacyjną. Przecież przez lata był on w niej utrzymywany przez swoje własne polityczne otoczenie.
A propos mediów publicznych. To wokół nich Prawu i Sprawiedliwości udało się dokonać pierwszej większej konsolidacji swojego elektoratu, który przez pewien czas w wielu miastach Polski wychodził na ulice w obronie TVP. To też na nic?
— Ale proszę zauważyć, że przy tych protestach, gdy już rozkładano je na czynniki pierwsze, to okazywało się, że oddolność tego ruchu wcale nie była aż tak silna. To nie były demonstracje masowe, w dodatku inicjowali je głównie partyjni działacze, zwłaszcza na poziomie lokalnym. Czy to rzeczywiście odegrało funkcję integracyjną wewnątrz partii? Mam co do tego wątpliwości. Szczególnie patrząc na to, co wydarzyło się później.
Ma pani zapewne na myśli konsolidację numer 2, czyli mobilizację wokół obrony Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika? Ona przez pewien czas miała w sobie pewną siłę i budziła społeczne emocje.
— Od początku zastanawiałam się, czy to paliwo faktycznie pozwoli Prawu i Sprawiedliwości daleko zajechać. Okazało się, że wystarczyło na bardzo krótko. Momentem granicznym była rozpaczliwa próba wejścia obu panów do Sejmu. Wszak sam prezes Kaczyński przyznał ostatecznie, że to nie tak miało wyglądać. Ale znów jest to dla mnie przejaw braku planu i źle rozumianej spontaniczności, a na taką w polityce nie ma miejsca. Można bowiem w jej przypadku łatwo otrzeć się o śmieszność i zacząć szkodzić samemu sobie.
Foto: Attila Husejnow / Forum
Konsolidacji numer 3 już nie było. Były przymiarki, by znów porwać ludzi, alarmując o siłowym przejęciu prokuratury czy rzekomym zamachu na Trybunał Konstytucyjny, ale praktycznie nic z tego nie wyszło. Dlaczego?
— Tu już nie było ani kropli paliwa, o jakim mówiłam wcześniej. Szczególnie że również w czasach, gdy późniejsza koalicja 15 października była w opozycji, jej członkowie sami zorientowali się, że sprawy wymiaru sprawiedliwości są jednak dla ludzi dość odległe. A zatem wiara w to, że elektorat PiS będzie towarzyszył liderom przy tego typu akcjach, była dużą naiwnością.
Skończyły się zrywy, zaczęły się komisje śledcze, doniesienia o Pegasusie w telefonach polityków Prawa i Sprawiedliwości, wreszcie taśmy Daniela Obajtka. Jak to wpływa na pozycję PiS?
— Nawet dla zabetonowanego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości niektóre wypływające w mediach informacje są naprawdę trudne do przyjęcia. Co prawda w przypadku Pegasusa pretorianie z PiS dzielnie i skutecznie bronili prezesa w trakcie przesłuchania, ale już przypadki komisji do spraw wyborów czy afery wizowej pokazują, że retoryka partii upada pod prezentowanymi publicznie faktami. Szczególnie że – co chciałabym jeszcze raz podkreślić – brakuje tego głównego stabilizatora przekazu. Czyli będącej na pasku PiS telewizji publicznej, która przekaże elektoratowi, co ma o tym wszystkim myśleć.
Kto pani zdaniem jest dziś twarzą Prawa i Sprawiedliwości, która jest w stanie skutecznie punktować i podważać przekaz Koalicji 15 października?
— Byłam już kiedyś o to pytana i przyznam szczerze, że do tej pory nie znalazłam jasnej odpowiedzi. Bo właściwie z tych polityków, którzy przychodzą mi do głowy, większość ma wiele za uszami i ma dalece obciążony wizerunek. A doskonale wiemy, że nie da się wizerunku z dnia na dzień zmienić. Nie ma też poważniejszego zaplecza ludzi młodych i sprawczych, bo w partii nadal istnieje na to odgórna blokada w postaci osoby prezesa, przez co nie dało się przez te wszystkie lata wyhodować kogoś, kto mógłby teraz być wiarygodny i nieobciążony wizerunkiem partii.
Mamy też polityków radykalnych, którzy zaczynają grać na swoje. Choćby ostatnio Patryk Jaki bezpardonowo atakujący czy Andrzeja Dudę, czy Mateusza Morawieckiego. To zapowiedź radykalizacji przekazu Zjednoczonej Prawicy? Czy może jej rozłamu?
— Bardziej jestem skłonna uwierzyć w ten drugi scenariusz. To, że Zjednoczona Prawica jest bardzo frakcyjna, było wiadomo od dawna, ale były jednak dwa stabilizatory: osoba prezesa partii oraz, co bardzo wzmacniało ją od środka, posiadana władza. Ten wspólny interes, by tej władzy nie oddać i ją umacniać, gasił płonące wioski wewnątrz prawicy. Teraz ten element odpadł. Teraz już każdy gra na siebie. A akurat Patryk Jaki jest w stanie stworzyć własne zaplecze i to może okazać się realnym zagrożeniem dla jedności obozu.
PiS może zbudować się na nowo na dwa sposoby. Może wrócić do centroprawicowych założeń albo skorzystać z ciągle niezwykle kuszących opcji radykalizmu i populizmu. Którą drogę wybierze?
— Oczywiście, że radykalizm jest kuszący, podobnie jak prawicowy populizm, a PiS jest partią prawicowego populizmu. Poza tym PiS jest przyzwyczajony do retoryki, którą teraz trudno byłoby złagodzić. Do tego dochodzi coś, z czym akurat ta partia świetnie sobie radzi, czyli słuch społeczny, wyczucie tego, czego potrzebują wyborcy. Mówi się czasem o Prawie i Sprawiedliwości jako o partii powiatowej i coś w tym jest. Ja nie przewiduję, żeby takie odbudowanie marki, taki rebranding mógł się udać, jeśli będzie wycelowany w stronę elektoratu centrowego. To ugrupowanie, z tymi politykami, nie byłoby dla niego wiarygodne. A i za dużo miejsca w tym centrum, biorąc pod uwagę Trzecią Drogę, też już nie ma.
Mówi pani o słuchu społecznym. PiS przez osiem lat rządził w komfortowych warunkach, mogąc faktycznie wdrażać swoje reformy ze skutkiem natychmiastowym, bez sporów w koalicji i bez oporów prezydenta – oczywiście z wyjątkami. Obecny rząd koalicyjny nie ma do tej pory zbyt dużej skuteczności w realizowaniu obietnic. Czy to nie powinna być nowa linia ofensywy PiS?
— Zgoda. Sama istota rządów koalicyjnych w sposób naturalny rodzi te problemy. Ale proszę zauważyć, że PiS będąc w opozycji, choć mam wrażenie, że wciąż nie czując do końca, że tą opozycją jest, strasznie kiepsko radzi sobie z tym punktowaniem. Od strony marketingu politycznego było już wiele okazji, by Prawo i Sprawiedliwość mogło mocniej przycisnąć rząd Donalda Tuska. A oni są cały czas skoncentrowani bardziej na sobie, a nie na tym, żeby koalicję skutecznie zdeprecjonować. PiS znalazł się w politycznym narożniku. Musi koncentrować uwagę na obronie, jakkolwiek jest ona nieudolna, a nie na takim zintegrowanym uderzeniu.
Widać jednak tematy, wokół których PiS porusza się całkiem sprawnie. Takie jak elektrownia jądrowa, Centralny Port Komunikacyjny, wydatki na obronność.
— Zgodzę się, że tutaj PiS jest sprawny, może z wyjątkiem obronności. Choćby ostatnia historia z nieudolnie złożonymi wnioskami o dofinansowanie unijne na produkcję amunicji podważa jego wiarygodność w tej dziedzinie. Zresztą minister Błaszczak od początku nie budził wielkiego zaufania opinii publicznej. Natomiast co do innych tematów – atom, CPK – są one ważne, choćby ze względu na bezpieczeństwo naszego kraju, ale wciąż są zbyt odległe od percepcji „zwykłego” wyborcy, jego codziennych trosk, nie wpływają też bezpośrednio na jakość jego życia.
Jaką ocenę wystawi pani Prawu i Sprawiedliwości po tych 100 dniach?
— Myślę, że przy mojej bardzo dobrej woli będzie to nie więcej niż 3 plus.