Dwa tygodnie przed debatą telewizyjną, która ostatecznie pogrążyła Joe Bidena, temat obowiązkowej służby wojskowej w USA pojawił się w centrum kampanii wyborczej. Dziennik „Washington Post” opublikował artykuł, w którym zasugerował, że w otoczeniu Trumpa są osoby opowiadające się za takim rozwiązaniem. Szczególną uwagę autorów zwrócił Christopher Miller, emerytowany wojskowy, który pod koniec pierwszej kadencji Donalda Trumpa pełnił obowiązki sekretarza obrony. W jednym z wywiadów Miller zasugerował, że obowiązkowa służba wojskowa odbudowałaby poczucie wspólnoty i właściwie rozumianego patriotyzmu w amerykańskim społeczeństwie.
Miller był również autorem rozdziału poświęconego Departamentowi Obrony w publikacji „Mandate for Leadership” (politycznego planu dla republikańskiej administracji, przygotowanego w ramach głośnego „Project 2025”). Zwracał w nim uwagę na problemy amerykańskich sił zbrojnych z rekrutacją nowych żołnierzy i wskazywał na środki zaradcze, między innymi obowiązkowy test zdolności do służby wojskowej dla uczniów wszystkich szkół otrzymujących federalne wsparcie.
Dane Google Trends pokazują, że właśnie wtedy wzrosło zainteresowanie amerykańskich użytkowników internetu frazą „pobór wojskowy”. Nie po raz pierwszy zresztą. Wzrost napięć międzynarodowych już wcześniej wywoływał zwiększone zainteresowanie i lęk związany z tym tematem. Tak było, kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna w Ukrainie. Obawiano się wówczas, że Ameryka może zostać wplątana w bezpośredni konflikt z Rosją.
Ale rekordowa liczba wyszukań pojawiła się dwa lata wcześniej. Pod koniec 2019 roku zaczęły narastać napięcia pomiędzy USA i Iranem. Na początku stycznia amerykański dron dokonał egzekucji irańskiego generała Solejmaniego. Kolejna wojna na Bliskim Wschodzie wydawała się coraz bliższa, pojawiły się nawet ostrzeżenia przed konfliktem światowym. Do tego oczywiście nie zabrakło dezinformacji. Jednym z pierwszych efektów tej internetowej paniki były problemy w funkcjonowaniu strony Selective Service, która nie wytrzymała fali zainteresowania.
Selective Service to instytucja odpowiedzialna za bazę danych zawierających informacje na temat wszystkich osób, które mogłyby zostać objęte ewentualnym poborem do wojska. Od lat 70. XX wieku amerykańskie siły zbrojne polegają wyłącznie na ochotnikach. Jednak prawo przewiduje, że każdy mężczyzna w wieku od 18 do 25 lat ma obowiązek zarejestrować się w systemie w ciągu 30 dni po ukończeniu 18 lat. Ten obowiązek obejmuje nawet osoby przebywające w USA nielegalnie. Karą za jego niedopełnienie może być grzywna w wysokości nawet 250 tysięcy dolarów i do pięciu lat w więzieniu.
W 2019 roku sędzia Gray Miller z Teksasu uznał, że wyłączenie kobiet z obowiązku rejestracji jest niekonstytucyjne. Jego wyrok został jednak odrzucony w wyższej instancji, a Sąd Najwyższy postanowił nie podejmować tej sprawy, uznając, że Kongres rozważa zmiany w tej kwestii i należy pozostawić władzy ustawodawczej wolną rękę. Jednak jak dotąd ten przepis nie został zmieniony. Kobiety od lat służą w amerykańskich siłach zbrojnych, w tym, od 2015 roku, również na polu bitwy.
Zbyt mało chętnych
Od czasu wojny w Wietnamie siły zbrojne USA polegają na ochotnikach. Tych jednak brakuje. Wojskom lądowym udało się w tym roku wypełnić cel rekrutacyjny – 55 tysięcy żołnierzy. Po raz pierwszy od pandemii. Ale problemy dalej mają siły powietrzne, a w marynarce jest jeszcze gorzej. Topnieje gwardia narodowa i aktywna rezerwa.
W 2022 roku Departament Obrony zlecił badanie wśród młodych Amerykanów (w wieku od 16 do 24 lat), by sprawdzić ilu z nich widzi dla siebie przyszłość w wojsku. 2 proc. odpowiedziało, że zdecydowanie tak, a 7 proc., że prawdopodobnie. 90 proc. ankietowanych planuje trzymać się z daleka od munduru. Jako powód tej niechęci najczęściej wskazywali ryzyko urazów, a nawet śmierci (70 proc.), konsekwencje dla psychiki, takie jak zespół stresu pourazowego (65 proc.), czy opuszczenie rodziny i przyjaciół (58 proc.). Ale były również inne powody: kariera, niechęć do wojskowego stylu życia czy obawa przed odpadnięciem w procesie rekrutacyjnym.
Wojsko nie przyjmuje każdego. Żeby dołączyć do sił lądowych, trzeba przejść badania lekarskie, a także spełniać kryteria dotyczące wzrostu, wagi i wieku. Podczas trwającego 10 tygodni treningu podstawowego trzeba też zaliczyć test sprawności fizycznej (ACFT): pompki, rzut piłką lekarską, deska czy bieg na dłuższy dystans. Aby pomóc potencjalnym rekrutom osiągnąć niezbędne rezultaty, US Army oferuje nawet 90-dniowy program przygotowawczy dla chcących wstąpić w jej szeregi.
Nic dziwnego. Według odtajnionych w zeszłym roku danych Pentagonu w 2020 roku tylko 23 proc. młodych mężczyzn w wieku od 17 do 24 lat było zdolnych do służby wojskowej. Dominującymi przyczynami, dla których pozostali odpadli była otyłość (35 proc.), inne problemy zdrowotne (33 proc.) i narkotyki (32 proc.) – przy czym wielu z nich zostało odrzuconych z więcej niż jednego powodu. Negatywny jest również ogólny trend: w 2013 roku mężczyzn zdolnych, by służyć w wojsku było o 6 proc. więcej.
Powrót loterii?
Amerykańscy wojskowi mają więc podwójny problem: jednocześnie brakuje zarówno chętnych by pójść w kamasze i takich, którzy by się do tego nadawali. Tego drugiego nie uda się łatwo rozwiązać – chyba że Robert Kennedy Jr. spełni swoją obietnicę i „uczyni Amerykę znów zdrową” („Make America Healthy Again”).
Z tym pierwszym wyzwaniem wojsko próbuje sobie radzić. Tylko w przyszłym roku siły lądowe zamierzają wydać na reklamę ponad miliard dolarów. Biuro rekrutacyjne można znaleźć nawet w samym centrum Nowego Jorku, na Times Square (jest widoczne z daleka dzięki wielkiej i świecącej fladze Stanów Zjednoczonych na jednej z jego ścian).
Wojsko sięga po zaawansowane taktyki rekrutacyjne i aktywnie szuka kandydatów do służby, zwłaszcza na amerykańskiej prowincji. Te wysiłki nie przynoszą jednak pożądanego rezultatu.
Tymczasem sytuacja międzynarodowa staje się coraz bardziej napięta. Gdyby Stany Zjednoczone uwikłały się w poważny konflikt zbrojny, albo ryzyko takiego obrotu spraw znacząco by wzrosło, Kongres mógłby ogłosić pobór do wojska – tak jak działo się to przy okazji dwóch wojen światowych, wojny w Korei czy Wietnamie. Strona Selective Service przypomina, co stałoby się w takim wypadku: pojawiłaby się loteria.
Gdyby Kongres ogłosił pobór dzisiaj, w pierwszej kolejności objęci zostaliby nim Amerykanie, którzy w tym roku kończą 20 lat. O kolejności powołań zadecydowałby los. Na specjalnie przygotowanych kulkach zostałyby umieszczone daty dzienne, oznaczające daty urodzin przyszłych żołnierzy. Jeśli jako pierwsza zostałby wylosowany 16 września – ci, którzy urodzili się tego dnia, otrzymaliby powołanie na początku. I tak z każdą kolejną datą. Losowanie byłoby transmitowane przez telewizje, a na sali obserwowałaby je szersza publiczność. Wszystko po to, by uniknąć kwestionowania wyników.
Donald Trump zarzuca gazecie kłamstwo
Artykuł „Washington Post” sugerował jednak coś innego: służbę wojskową w czasie pokoju, jaką miałaby wprowadzić przyszła administracja republikanów. Jednak ówczesny kandydat tej partii gwałtownie takim planom zaprzeczył. „Tak naprawdę nigdy nie wpadłem na taki pomysł” – napisał Trump na platformie Truth Social „Tylko zdegenerowana gazeta, która straciła 50 proc. swoich czytelników, mogła sfabrykować taką historię”.
Niezależnie od potrzeb amerykańskiego wojska, taka propozycja miałaby fatalne konsekwencje polityczne, o czym Trump doskonale wiedział. Jeśli zaledwie 9 proc. młodych mężczyzn rozważa służbę wojskową, przymuszanie do tego ogółu nie spotka się z pozytywnym odbiorem. Zwłaszcza jeśli wydarzy się to w momencie, kiedy szczególnie silne będą obawy dotyczące kolejnego konfliktu z udziałem USA.
Trumpowi byłoby tym trudniej podjąć podobną decyzję, że szybko wypomniano by mu jego osobistą historię: sposób, w jaki uniknął pola bitwy w Wietnamie. Trump długo twierdził, że pomogła mu w tym loteria – zwyczajnie jego numer został wylosowany późno i pobór nie objął ludzi urodzonych tego dnia. Dokumentacja Selective Service wskazuje jednak na co innego: Trump miał zostać zwolniony ze służby z powodów zdrowotnych.
Były i przyszły prezydent w wywiadach zasłaniał się niepamięcią, kiedy wypytywano go o szczegóły, zwłaszcza o personalia lekarza, dzięki któremu otrzymał zwolnienie. W 2018 roku pojawiły się doniesienia, że chodziło o doktora Larry’ego Braunsteina, który mieszkał w jednym z budynków należących do Freda Trumpa, ojca Donalda.