– Polak pracuje dużo i często nie odpoczywa nawet w czasie urlopu. Muszę być na bieżąco. Wydaje mi się, że chyba nigdy nie wychodzę z pracy, noszę ją w głowie, stale analizuję sprawy, które wpłynęły do kancelarii – tłumaczy 40-letni prawnik Adam.
Na początku wiele objawów bagatelizowałam. Gdy zaczęłam źle spać, myślałam: przejdzie. Skóra zaczęła swędzieć? Trudno. Pojawiły się zawroty głowy? Pewnie chwilowe. Do lekarki pierwszego kontaktu poszłam, dopiero gdy nie mogłam pozbyć się uczucia wiecznego przeziębienia. Do tego doszły zawroty głowy, silne, rozrywające bóle – opowiada Rut Czarnecka-Walczak z Gdańska, psycholog. Ma 29 lat i wygląd zdrowej kobiety: ładna, szczupła, długie blond włosy. Lekarka, patrząc na nią i na wyniki, nie potrafiła powiedzieć, co jej jest. – Wypisując zwolnienie, była bezradna: No i co ja mam pani wpisać?
W takich sytuacjach lekarze często na druku L4 wpisują kod R53: złe samopoczucie, zmęczenie. Dwa lata temu zwolnień z takim kodem wystawili 51 tysięcy, w ubiegłym roku już ponad 56,5 tysiąca. Czasami wpisują R50 (gorączka o nieznanej przyczynie), R55 (omdlenia), R69 (nieznane i niedokładnie określone przyczyny chorobowości). Mówią, że to z przepracowania.
– Lekarzom się wydaje, że dadzą kilka dni zwolnienia, odsapniesz i wrócisz do pracy pełen energii. Jednak to tak nie działa. Jesteś w takim stanie, że w zasadzie po jednym zwolnieniu trzeba byłoby wziąć kolejne – opowiada Marcin, który prowadzi w Warszawie firmę geodezyjną: wielkie budowy, drogi, mosty. Już nie pamięta, kiedy czuł się wypoczęty i zdrowy. Jest rosłym, brodatym czterdziestolatkiem z żoną, dwojgiem dzieci. Wrzuca czasami na Facebooka rodzinne zdjęcia, na których się uśmiecha. Ale szczerze? Nie jest z nim dobrze.
– Ostatnio miałem takie bóle brzucha, że trafiłem do szpitala. Gastroskopia, kolonoskopia, tomograf jamy brzusznej. Przy okazji prześwietlili mi też głowę. Nic nie znaleźli – mówi. To nie pierwsza taka diagnostyka. Wcześniej przebadano mu nawet szpik kostny, żeby sprawdzić, czy to nie jakaś nowotworowa choroba krwi. Wyniki dobre, jakby był okazem zdrowia. A on nie do życia, ciągle ból i skrajny brak sił. Kompletne wyczerpanie.
Liczy się data stempla
W Polsce wciąż pracujemy więcej niż na Zachodzie. Są branże, w których pracuje się około 1800 godzin rocznie. O ile jedni są bierni zawodowo (ok. 5 mln nie ma zatrudnienia i go nie szuka), o tyle ci, którzy pracują, to wciąż często ponad siły: zostają w firmie po godzinach albo to, czego nie zdążyli zrobić, biorą do domu. Nadganiają wieczorami, w nocy albo w weekend. Z ubiegłorocznych badań Życie w Pracy, które przeprowadziła firma rekrutacyjna Michael Page, wynika, że połowa z nas nie odpoczywa nawet w czasie urlopu.
– Z tegorocznego nie wziąłem jeszcze ani jednego dnia. Mam dużo zaległego, bo do niedawna w ogóle nie brałem urlopów – mówi Adam, prawnik (40 lat, po rozwodzie, troje dzieci – tydzień są u niego, tydzień u byłej żony). W jego kancelarii nie było zwyczaju chodzenia na urlop. Gdy złamał się i wziął dwa tygodnie, to pierwszy i tak przepracował. W tym drugim też nie potrafił się całkiem od pracy odłączyć. – Mam nawyk ciągłego sprawdzania służbowej poczty. Muszę być na bieżąco. Wydaje mi się, że chyba nigdy nie wychodzę z pracy, noszę ją w głowie, stale analizuję sprawy, które wpłynęły do kancelarii – tłumaczy.
Kiedyś udawało mu się trochę oderwać na siłowni, wybrał sobie czynną całodobowo. Chodził około piątej nad ranem i nigdy nie był sam. To było nawet miłe, lubił ćwiczyć. – Nadal mam karnet, ale już nie mam czasu – mówi. Musiałby ćwiczyć o czwartej, bo po piątej to już robi śniadanie dzieciom. Najstarsze ma 10 lat, najmłodsze – pięć. Budzi je o godz. 6:30. Zanim zjedzą, ubiorą się, zanim najstarsze zawiezie do szkoły, a najmłodsze do przedszkola, już mija ósma i wpada do pracy spóźniony.
– Spinam się, żeby zrobić jak najwięcej, zanim trzeba będzie odebrać dzieci. Wracamy, gotuję obiad, jemy, sprawdzę im lekcje, trochę porozrabiają, ja prasuję, sprzątam. Później dzieci do mycia, poczytam im przed snem. O 21:30 mogę usiąść do pracy – opowiada. Choć w tygodniach, gdy ma dzieci, stara się mniej siedzieć w dokumentach. Nadrabia, gdy one są u mamy. Jak ma sprawy, w których trzeba złożyć apelację, siedzi, dopóki nie skończy, o 23.30, tuż przed upływem terminu, pędzi na całodobową pocztę. Liczy się data stempla, więc musi być przed okienkiem, zanim minie północ. Gdy wpada, to tam sami prawnicy z kopertami, w których są odwołania, apelacje.
– W swoim otoczeniu mam niemal wyłącznie takich, którzy są jakby w niedoczasie. Zauważyłem, że u mnie najgorsze są piątki, myśli mi uciekają, mam problemy z koncentracją – mówi Adam.
– Ale w sobotę odpoczynek?
– Jeśli wypada weekend bez dzieci, to jadę do kancelarii, nadrabiam. Do tego jestem w trakcie remontu domu, więc jadę dopilnować ekipy. Powinienem też zadbać o ogród przy domu, ale już nie mam siły – tłumaczy. Mówi, jakby miał zapchany nos, trochę pokasłuje. – To nic takiego – bagatelizuje. – Przeziębienie. Teraz wszyscy chodzą przeziębieni.
150 procent normy
„Focus” podaje, że już 11 mln pracujących Polaków można zakwalifikować do TATT – tired all the time, zmęczonych cały czas.
– Zmęczenie stało się fundamentalnym problemem. Jesteśmy zmęczeni przebodźcowaniem, męcząca jest już sama wielość możliwości, jakie mamy. A jeśli na to nałoży się jeszcze praca na dwa etaty, ambicja, żeby dać radę, nie odpuszczać, to dramat – mówi Przemysław Staroń, nauczyciel.
Sam z przepracowania wpadał już w mniejsze lub większe kryzysy, ale jeden szczególnie dał mu w kość. – Miałem bardzo intensywny rok, zawodowo bardzo udany. Nagle zaczęło się coś ze mną dziać. Byłem rozbity, osłabiony, wciąż jakby przeziębiony – opowiada.
– Charakterystyczne – usłyszę później od prof. Piotra Gałeckiego, który kieruje Kliniką Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi i jest konsultantem krajowym w dziedzinie psychiatrii. Zmęczeni trafiają do lekarzy, gdy już mają objawy takie, jakby ich niszczył jakiś stan zapalny. Najpierw ogląda ich rodzinny, później czasami kardiolog, gastrolog, reumatolog, żaden nie wie, co to jest, radzą iść do psychiatry, może to depresja.
– Przychodzą i co? – pytam prof. Gałeckiego.
– Mówią: „Mam wrażenie, jakbym od pół roku był stale przeziębiony, łamie mnie w kościach, bolą mięśnie, coś się ze mną dzieje. Chciałbym się położyć do łóżka, wyspać, ale gdy się położę, nie mogę zasnąć”.
Jesteśmy krajem, w którym szybko rośnie liczba niewyspanych – w latach 90. kłopoty ze snem miał co czwarty, na początku tego wieku – co trzeci, a teraz większe lub mniejsze problemy ma połowa, z tego co dziesiąty już ciężką przewlekłą bezsenność. A to prosta droga do zmian w mózgu, ryzyko zaburzeń metabolicznych, otyłości, cukrzycy, depresji.
Na takie życie w ciągłym niedospaniu, chronicznym zmęczeniu, szczególnie narażeni są m.in. lekarze, pielęgniarki, policjanci, nauczyciele. – Od nich oczekuje się więcej, nie dopuszcza się myśli, że odmówią pracy ponad limit. Od lekarza oczekuje się, że nie odłoży skalpela dlatego, że minęła piętnasta. Od nauczyciela, że nie porzuci uczniów w klasie. Oczekiwania są coraz większe, a systemy, w których pracują, nie stawiają granic. Trzeba byłoby sobie tworzyć granice wewnętrzne, ale to nie jest łatwe. Szczególnie jeśli jest się ambitnym, identyfikuje się z pracą. Nauczyciel zgodzi się wziąć dodatkowe lekcje i będzie jeszcze robił studia podyplomowe, lekarz weźmie nadmiar dyżurów i zrobi doktorat, habilitację – mówi prof. Gałecki
Ponieważ w Polsce dramatycznie brakuje lekarzy, to – jak wynika z badań Naczelnej Izby Lekarskiej – jeden pracuje średnio w trzech miejscach i wszyscy razem wyrabiają ponad 10 mln „nadwyżkowych roboczogodzin”.
– Wielu uprawia „spacerki zdrowia”. Zaczyna się od dyżuru w piątek, schodzi się z oddziału i od razu idzie na 24-godzinny dyżur w nocnej pomocy lekarskiej, po nim dyżur w kolejnej „pomocy”, po czym znów dyżur na oddziale. Tym sposobem jest się w pracy bez przerwy od 8 rano w piątek do 8 we wtorek – opowiada Tomasz (pracuje w jednym z zachodniopomorskich szpitali; kiedy robił specjalizację, prawie nie bywał w domu, bo albo był na dyżurze, albo na kursie). Raz, wracając ze szpitala, przysnął za kierownicą. – Spadłbym z wiaduktu. Ocknąłem się w ostatniej chwili – opowiada.
Od tamtej pory bierze mniej dyżurów, ale i tak pracuje więcej, niżby chciał. Czuje się przymuszony przez system. – Jeśli powiem, że będę w szpitalu tylko tyle godzin, ile przewiduje etat, to okaże się, że grafik dyżurów się nie spina. W ten sposób przerzuca się na lekarzy odpowiedzialność za to, czy system będzie funkcjonował. Zakłada się, że aby utrzymać system przy życiu, będziemy narażać swoje – mówi Tomasz. Zauważa, że na dyżurach każdy wlewa w siebie potworne ilości kawy i drinków energetycznych.
Choć akurat lekarze muszą wiedzieć, że kofeina, tauryna i cukier – mieszanka, która jest w energetykach – daje tylko złudne uczucie przypływu energii i picie tego jest diabelnie ryzykowne. Samego cukru w jednej małej puszce jest tyle, ile by się zmieściło na dziewięciu łyżeczkach do herbaty. Po wypiciu przez chwilę ma się wrażenie, jakby organizm chciał eksplodować, ale efekt szybko mija, więc sięga się po kolejną puszkę i kolejną.
Sprzedaż energetyków co roku rośnie, wynika z danych Centrum Monitorowania Rynku – w ostatnich 12 miesiącach o 13 procent.
Często sięgają po nie kierowcy. Napój tylko maskuje oznaki zmęczenia, ale ich nie niweluje. – Kierowca nie pamięta przebytej trasy, nie jest w stanie przewidywać ewentualnych zagrożeń, może doświadczać iluzji wzrokowych lub usypiać – tłumaczy dr Dorota Bąk-Gajda, psycholog transportu. Gdy bada kierowców, którzy spowodowali wypadek, jako przyczynę często podają: pośpiech wymuszony obowiązkami. To, jak na ich zachowanie mogło wpłynąć zmęczenie, wychodzi w testach: kiepsko jest z podzielnością uwagi, spostrzegawczością, logicznym myśleniem. Czas reakcji na bodźce wydłużony.
Nie wiadomo co
– Są ludzie, którzy za swoje zmęczenie mogą winić tylko siebie. Czasem, gdy trafia do mnie właściciel firmy, i pytam, dlaczego nie poszedł na urlop, odpowiada, że bał się zostawić pracowników samych, mogliby narobić strat. A właścicielka sklepu tłumaczy: „Przecież nie mogłam zamknąć na dwa tygodnie” – opowiada prof. Gałecki. Niektórzy trafiają do niego już w skrajnej rozpaczy, nie wiedzą, co im jest. Pamięta właścicielkę firmy, która przerwę w pracy robiła sobie tylko w niedzielę przed południem, aż w końcu zaczęła mieć straszne bóle. Podejrzewano ze 13 jednostek chorobowych, odsyłana od lekarza do lekarza, nikt nie wiedział, co jej jest, na koniec zaczęto podejrzewać depresję. A to były objawy CFS (chronic fatigue syndrom), czyli zespołu chronicznego zmęczenia.
Jedni twierdzą, że im bardziej się przepracujesz, tym większe prawdopodobieństwo wystąpienia tego zespołu, inni, że powody pojawienia się tej choroby są dużo bardziej skomplikowane. Jednak bez wątpienia ci, którzy cierpią na CFS, są zmęczeni najbardziej ze wszystkich zmęczonych. A w Polsce może być ich nawet kilkaset tysięcy. To 1,5 proc. populacji dorosłych – szacuje prof. Małgorzata Tafil-Klawe, prezes Polskiego Towarzystwa Badań nad Zespołem Przewlekłego Zmęczenia.
Organizm osoby chorej na CFS jest jak u potężnie przetrenowanego zawodnika. Przestaje tolerować wysiłek, nie regeneruje się. – Jakby mi ktoś wyciągnął baterie. Często nie mam siły nawet umyć się, ubrać. Ani się schylić, ani stać, ani iść. Chyba będę musiała chodzić z balkonikiem – mówi Małgorzata Pierzchała.
Lekarze najpierw twierdzili, że to depresja poporodowa, bo pierwsze objawy pojawiły się po urodzeniu dziecka. Miała 31 lat. Samotna matka. Łatwo było uznać, że po prostu przygnębia ją nadmiar obowiązków. Później myśleli, że może to niewydolność serca. – Miałam tyle dziwnych objawów, że jak zaczynałam opowiadać lekarzowi, co mnie boli, ucinał: proszę do mnie przychodzić tylko z jedną dolegliwością – opowiada Małgorzata Pierzchała.
Rut Czarnecka-Walczak, która ma 29 lat, już korzysta z wózka inwalidzkiego. Tak szybko to się potoczyło. Pierwsze symptomy były już pod koniec studiów (uczyła się i równocześnie pracowała czasami więcej niż na jeden etat). – Ludziom się wydaje, że przez jakiś czas dadzą z siebie wszystko, przemęczą się, ale później odpoczną i im przejdzie. Okazuje się, że jednym tak, a drugim nie. Gdybym wiedziała, że jestem w tej drugiej grupie, zwolniłabym tempo… Chyba. Zresztą nie wiem. Bardzo lubiłam swoją pracę – mówi. I głos jej się łamie. Bo teraz o pracy mowy nie ma.
– Są dni, że nie wstaję z łóżka, leżę nieruchomo, bo każda zmiana pozycji to straszny, rozrywający ból. Myślę: trzeba wezwać karetkę, bo nie wytrzymam. Ale zaraz jest lęk, że jeśli zabiorą do szpitala, zrobią badania, które nic nie wykażą, to będą patrzeć z pretensją, że zawracałam im głowę. Zaciskam zęby, leżę, czekam – opowiada Czarnecka-Walczak. Czasami zbiera się jakoś w sobie i mąż może ją zabrać na spacer. Ale bywa, że opuszcza dom tylko raz na miesiąc, raz na dwa.
Ma aplikację, która kontroluje wysiłek. Pokazuje mi zapis z dnia, który cały przeleżała, wstała tylko do łazienki, wzięła leki: a na wykresach tętno, jakby biegła. Aplikacja wysyła alert: „wysiłek pochłania zasoby organizmu!”.
– Prawie nie czytam książek, bo nie mam siły. Nie słucham muzyki, bo dźwięki mnie bolą – mówi. Ogromny wysiłek wkłada w prowadzenie bloga mecfs.pl. Opisuje swoje doświadczenia, wrzuca nowinki z zagranicy na temat najnowszych badań dotyczących zespołu przewlekłego zmęczenia. Choć ci, którzy na to chorują, nie znoszą tej nazwy, uważają, że ma w sobie zbytnią lekkość, nie oddaje tego, przez co przechodzą.
Rząd Kanady inwestuje właśnie 1,4 mln dol. w badania nad CFS, bo choruje na to 580 tys. Kanadyjczyków. – Badania prowadzi się też w Australii, USA, w wielu krajach Europy. W Nowym Jorku jest klinika zajmująca się dziećmi z CFS – mówi prof. Tafil-Klawe.
W Polsce wszyscy udają, że zespół przewlekłego zmęczenia nie istnieje. Oficjalnie nie można na to zachorować. Lekarz nie wystawi na to zwolnienia.
Współpraca Natalia Fabisiak