PiS stawia na Trumpa, to oczywiste. Ale przede wszystkim stawiają na niego związani z PiS politycy, którzy za wszelką cenę chcą zdyskontować cudzy sukces. Kto pierwszy ten lepszy.
Radosław Sikorski użył kiedyś słowa, którego tu nie powtórzę, a które doskonale opisywało euforię Prawa i Sprawiedliwości po wygranej Donalda Trumpa. Trochę inaczej nazwał to Bronisław Komorowski, chociaż też niezbyt elegancko. Były prezydent powiedział, że sejmowa demonstracja poparcia dla Trumpa była przejawem polskiego kundlizmu. Nie ma co jednak się dziwić politykom PiS. Z czysto politycznego punktu widzenia to pierwsza rzecz od miesięcy, która im wyszła.
Nie ma przy tym najmniejszego znaczenia, że politycy PiS nie mieli wpływu na przebieg amerykańskiej kampanii i decyzję wyborców. Zarówno PiS, jak i zaprzyjaźnione media podpinają się pod wynik Donalda Trumpa bez najmniejszej żenady. Zwyczajnie bardzo tego potrzebują.
Rok temu wygrali wybory, ale nie utworzyli rządu, potem wygrali kolejne i nie rządzą w regionach, następnie o włos przegrali te do Parlamentu Europejskiego. Teraz zdobyli przynajmniej potężnego sojusznika. Żeby budować relacje z nim i jego ekipom do USA latały całe wycieczki pracowników Telewizji Republika i polityków PiS. Tak się złożyło, że w czasie wieczoru wyborczego w sztabie Trumpa był i Michał Rachoń z telewizji Sakiewicza i jego brat Nikodem, do niedawna pracujący w ambasadzie w Waszyngtonie, a ostatnio w Pałacu Prezydenckim. Niedługo później prawicowy Salon24 podał, że Michał Rachoń może być rozważany przez PiS jako kandydat na prezydenta. W ten sposób w dołączył do licznego grona pretendentów do nominacji.
Zwycięstwo Donalda Trump i marzenia Andrzeja Dudy
Andrzej Duda wysłał zresztą do USA nie tylko Nikodema Rachonia. Jak zauważyła Wirtualna Polska z Warszawy przybyli szef gabinetu Andrzeja Dudy Marcin Mastalerek i minister Wojciech Kolarski (to ten, któremu z pierwszego miejsca nie udało się zdobyć mandatu europosła). Takiej obsady Andrzej Duda nie wysłał do Stanów przypadkowo. Prezydent nie ma zielonego pojęcia, co chciałby robić po zakończeniu kadencji. A teraz coś zaczęło mu świtać.
Andrzej Duda zawsze był graczem z drugiego rzędu. Buławę w plecaku znalazł przypadkiem. Nigdy nie był samodzielny, zawsze zależny od prezesa i jego grymasów, przez ostatnie lata zabiegający o przychylność Jarosława Kaczyńskiego w sposób graniczący z niesmakiem. A teraz los znów się do niego uśmiecha. Przy odrobinie szczęścia mógłby – nie robiąc wiele – zająć jakieś miejsce, które przyniesie mu nie tylko międzynarodową pozycję, ale także zagraniczne pieniądze. Donald Trump może mu w tym pomóc.
O czym mowa? Tradycyjnie od 20 lat padają dokładnie te same pomysły. Kiedy Aleksander Kwaśniewski opuszczał Pałac Prezydencki, miał zostać szefem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, sekretarzem generalnym NATO albo ONZ. Dokładnie te same stanowiska są teraz wymieniane szeptem przez ludzi Andrzeja Dudy. Szeptem chyba dlatego, żeby nie zapeszyć. Kwaśniewski nie objął żadnego z tych stanowisk, ale ludzie Dudy uważają, że teraz się uda, bo Trump nie zapomni o swoim największym sojuszniku. Z jakiegoś powodu prawicowe media i prawicowi politycy przykładają do 47. amerykańskiego prezydenta miarę zupełnie niepolityczną. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że przyjaciółmi w polityce jest się póki obu stronom się to opłaca. W końcu Donald Trump kiedyś należał do grona przyjaciół Billa i Hillary Clintonów. Czy Trumpowi przyjaźń z byłym polskim prezydentem wciąż będzie się opłacać w czerwcu przyszłego roku? Raczej nie. Andrzej Duda ma zatem siedem miesięcy, żeby przekonać Trumpa do złożenia wiążących obietnic. Na pewno wykorzysta go dobrze. W końcu nie tylko jemu na tym zależy. Ma też bardzo wielu ludzi, którym chciałby zapewnić miękkie lądowanie.
Politycy PiS pielgrzymują do Donalda Trumpa
Ale do Stanów pojechali też bardzo specyficzni politycy PiS. W sztabie Trumpa przy różnych okazjach w tle przewijał się europoseł Prawa i Sprawiedliwości Dominik Tarczyński. Trochę nieobecny w Polsce w ostatnich latach, a nawet w majowej kampanii wyborczej do PE raczej na dalszym planie, odnalazł się w USA. To dość zaskakujący pomysł, żeby jeździć w trasę za kandydatem na głowę obcego państwa w roli innej niż obserwatora z ramienia którejś z międzynarodowych instytucji, ale przecież nie dziwi akurat w wykonaniu Tarczyńskiego. Tarczyński poleciał pokazać się amerykańskiej Polonii i nawiązać kontakty także z nową administracją. Dwa w jednym. Był moment, że jego nazwisko pojawiło się w trakcie prezydenckich przymiarek PiS, ale raczej były to plotki rozsiewane przez samego europosła.
Teraz te plotki wracają i ich źródło wydaje się dokładnie to samo. Tarczyński chciałby wrócić do politycznej gry wewnątrz PiS, z której wypadł, zajmując miejsce w Brukseli. W dodatku chyba pozazdrościł Przemysławowi Czarnkowi, że ten przez ostatnie lata co prawda nie zarabiał w euro, ale za to zyskiwał na politycznej wartości. Czarnek jest o dwa lata starszy od Tarczyńskiego. Charaktery i polityczne temperamenty mają podobne, a jednak jednego partia traktuje bardzo poważnie, a drugi znalazł się na uboczu i chce znowu zaistnieć. Zresztą Przemysław Czarnek też wybiera się zaraz do Stanów na spotkania z Polonią. Tak na wszelki wypadek, bo wśród amerykańskiej Polonii wygrywa albo PiS, albo jego kandydat. O ile Polonia w Europie wybiera już Koalicję Obywatelską, to Stany Zjednoczone wciąż stawiają na konserwatystów.
PiS stawia na Trumpa, to oczywiste. Ale przede wszystkim stawiają na niego poszczególni związani z PiS politycy, którzy za wszelką cenę chcą zdyskontować cudzy sukces. Kto pierwszy ten lepszy, kto siedział w Stanach, klaskał na wiecach i zagrzewał do głosowania Polonię, ma największe szanse. Musi tylko się pospieszyć, żeby koledzy go nie zadeptali.