Marta Nowak: Co się nie podoba rolnikom w Zielonym Ładzie?
Marta Bogacz: Proszę zaprotokołować, że moja opinia nie reprezentuje wszystkich rolników, tylko moje wnioski z rozmów z rolnikami, opinii specjalistów i śledzenia mediów rolniczych.
Sprzeciw wobec Zielonego Ładu, tzn. unijnej polityki klimatycznej i środowiskowej, moim zdaniem pokazuje bardziej stosunek rolników do polityki i polityków niż do klimatu czy środowiska. Nie da się tego rozpatrywać poza kontekstem kryzysu rynku rolnego wywołanego wojną, embargiem na Rosję, napływem produktów rolnych z Ukrainy i krajów trzecich. Tego kryzysu od 2022 r. nie zdołały rozwiązać ani władze europejskie, ani już czterech ministrów rolnictwa. Dokładanie nowych „zielonych” obostrzeń rzeczywiście może być odczuwane jak próba wykończenia polskich rolników. Oni są teraz w najgorszym możliwym momencie na zielone rewolucje. Za to w najlepszym, żeby budować sojusz z antyeuropejskimi ruchami albo np. branżą futerkową.
To jak to jest z tym stosunkiem rolników do klimatu i środowiska?
Kwestia polityki klimatycznej jest jak cebula – są kolejne i kolejne warstwy. Warstwa pierwsza: niektórzy myślą, że rolnicy to muszą być jacyś straszni negacjoniści klimatyczni, skoro protestują przeciwko Zielonemu Ładowi. Nie do końca tak jest. Rolnicy są jedną z grup społecznych, która najbardziej odczuwa zmiany klimatyczne. Widzą susze. Widzą ulewne deszcze – jeśli ktoś ma glebę o słabej kondycji, to ulewa po suszy może wyrządzić więcej szkód niż korzyści. Widzą, że kiedy zima jest krótka i ciepła, to na wiosnę jest więcej szkodników, których nie wybił mróz. I widzą nieprzewidywalność pogody.
Tak jak w tym roku: najpierw 16 stopni w lutym, pączki na drzewach, a potem znowu przymrozek?
Tak. Coś takiego bardzo utrudnia planowanie, kalendarz rolniczy nam się sypie, są straty w plonach. Zmiany klimatu w dalszej perspektywie sprawią, że „tradycyjne” polskie rośliny przestaną tu mieć zapewnione warunki do życia.
Druga warstwa cebuli klimatycznej jest taka: OK, rolnicy widzą zmiany klimatu, ale czy wierzą, że człowiek ma na nie wpływ? A nawet jeśli tak, to czy uważają, że uprawa roślin lub hodowla zwierząt w ogóle może być szkodliwa dla klimatu? Bo jeśli odpowiadają sobie „nie” na te pytania, to pojawia się sprzeciw: po co wprowadzać jakieś nowe zasady i utrudniać życie rolnikom? I tutaj dochodzimy do trzeciej warstwy. Jeśli jednak mamy ratować klimat, to jak? I czemu rolnik ma do tego dokładać? To, czy rolnicy będą realizować Zielony Ład czy go bojkotować, rozgrywa się w tej warstwie. W jakimś sensie ta postawa nie dziwi. Chciałabym zobaczyć statystyczną wykształconą programistkę albo właściciela agencji kreatywnej, którzy są gotowi poświęcić chociaż część zarobków dla zmniejszenia swojego śladu węglowego.
Dlatego o wiele łatwiej rozmawia się z rolnikami o wpływie na środowisko czy glebę niż o klimacie. Większość rolników dobrze rozumie, jak ich praktyki wpływają na środowisko, a środowisko na ich uprawy. A rolnictwo jest taką domeną, w której to, co jest dobre dla klimatu i środowiska, jest zwykle dobre dla upraw, to, co korzystne dla zwierząt, może być też korzystne dla gleby itd.
No to dlaczego Zielony Ład budzi taki sprzeciw?
Bo te dobre praktyki mogą podnosić koszt działalności i nakłady pracy – i tu pojawia się konflikt, który polityka rolna musi rozwiązać.
Zielony Ład to bardzo obszerne pojęcie. I zmiany wprowadzane w jego ramach możemy oceniać w kilku kategoriach. Po pierwsze, jakie są jego cele? Po drugie, w jaki sposób te cele przekładają się na przepisy? I po trzecie, czy te przepisy są sprawnie wdrażane i jaki mają wpływ na zarobki i realia pracy rolników?
To porozmawiajmy sobie najpierw o tych celach.
One są moim zdaniem słuszne, może nawet za skromne. A strategia ich osiągania to nie tylko ograniczenia, ale też nowe typy wsparcia, w tym finansowego. Te cele to: ograniczenie zużycia pestycydów – na poziomie UE, nie Polski! – o 50 proc. i nawozów sztucznych o 20 proc. do 2030 r., ograniczenie stosowania antybiotyków i innych leków u zwierząt na fermach, poprawa dobrostanu zwierząt, zwiększenie powierzchni i opłacalności rolnictwa ekologicznego, skracanie łańcuchów dostaw. I zmiana status quo, w którym dorabiają się właściciele wielkich agroholdingów i megaferm przemysłowych, a małe gospodarstwa rodzinne upadają.
Bo dopłaty były od hektara?
Dalej zasadniczo są od hektara. Tylko chodzi o to, że teraz większą wagę przy obliczaniu dopłaty ma mieć to, czy dane gospodarstwo jest zrównoważone. Premiowane mają być praktyki, które poprawiają glebę, stosunki wodne i bioróżnorodność, a zmniejszają emisje gazów cieplarnianych, zużycie nawozów sztucznych, pestycydów. Zawsze było tak, że najbardziej opłacało się mieć mnóstwo hektarów i robić na nich cokolwiek, a najlepiej postawić wielką fermę przemysłową i obok uprawiać zboże na pasze. Od zeszłego roku się to ma zmieniać, przynajmniej w teorii. To jest jeden z punktów zapalnych, który boli tym bardziej, że wchodzi w życie w apogeum kryzysu: minimalna dopłata z hektara jest teraz niższa, bo środki przeniesiono na dopłaty za zrównoważone, przyjazne środowisku rolnictwo (tzw. ekoschematy). Trzeba też spełnić więcej warunków, żeby tę minimalną dopłatę dostać. I odnoszę wrażenie, że te warunki nadal wymagają dopracowania.
Unia Europejska chce też co do zasady promować rolnictwo ekologiczne – czyli coś, z czym Polska kompletnie została w tyle. Jest taki plan, że w skali całej UE w 2030 r. rolnictwo ekologiczne ma stanowić 25 proc. powierzchni rolnej. W Polsce to jest dzisiaj 3,5 proc. Obiecaliśmy, że dobijemy do 7. W samym Zielonym Ładzie też mocno widać dążenie do tego, żeby mniej gruntów było użytkowanych w przemysłowy, intensywny sposób. I części rolników się to nie podoba.
To czego właściwie chcą rolnicy? Całkowitej rezygnacji z Zielonego Ładu?
To taki postulat maksimum, z którym pewnie mało osób by się kłóciło. Zresztą z niektórych zapisów Zielonego Ładu Komisja Europejska już się wycofała w odpowiedzi na protesty. Na przykład z tego, żeby ograniczyć o 50 proc. stosowanie pestycydów. Można spekulować, jak dużą rolę miał w tym lobbing ich producentów – to jest bardzo silna grupa interesu. A ręka w rękę z nimi idą rolnicy, którzy stosują najbardziej nieekologiczny model uprawy ziemi: przemysłową monokulturę, która jest szkodliwa dla gleby, dla bioróżnorodności i dla samej siebie, więc prowadzi do spirali uzależnienia od nawozów i właśnie pestycydów. Za to dla dużych grup kapitału jest najbardziej opłacalna.
Wołanie o obalenie Zielonego Ładu to może być i postulat przemysłowych grup interesu, i realna krytyka przepisów, i lęk przed kolejną niesprawiedliwą transformacją. Bo kiedy zejdziemy na bardziej szczegółowy poziom, trudno jest precyzyjnie wymienić oczekiwania wszystkich rolników. Protesty nie mają jednego organizatora, inaczej niż było np. w przypadku Strajków Kobiet. Nie, tu angażuje się mnóstwo organizacji – od związków zawodowych przez regionalne Izby Rolnicze, po zrzeszenia producentów mleka czy buraka cukrowego, a do tego oczywiście indywidualni rolnicy. I różne grupy mają tu trochę inne cele.
Ale jakieś konkrety chyba padają?
Na pewno słychać o wycofaniu trzech norm GAEC – czyli warunków, które muszą spełniać gospodarstwa, żeby dostać dopłaty bezpośrednie. Konkretnie wymieniane są normy numer 6, 7 i 8: ugorowanie, zmianowanie i dywersyfikacja upraw, oraz zachowanie okrywy zimowej.
A o co w nich dokładnie chodzi?
Najpierw powiedzmy sobie, jak wygląda model rolnictwa przemysłowego – tego, które Unia chce ograniczać. Rolnik na całej działce wysiewa jeden gatunek roślin, daje sztuczny nawóz i pestycydy. Latem czy jesienią kosi to kombajnem, robi zimową orkę i zostawia gołą ziemię. No i wiosną od nowa to samo – tylko z każdym rokiem więcej nawozu i pestycydów. Z perspektywy jakości produktu, ale też gleby, wody, środowiska, klimatu, taki model jest bardzo szkodliwy. Ale za to nie wymaga dużych nakładów pracy i dla niektórych może być najbardziej wydajny.
Normy GAEC 6 i 7 zakazują monokultury i pozostawiania „gołej” ziemi w okresie jesienno-zimowym na 80 proc. gruntów. Mówią o tym, że nie można tego samego gatunku uprawiać ciągle na jednej działce, zachęcają do zróżnicowanych upraw, stosowania międzyplonów i roślin, które dobrze działają na uprawę główną. A na zimę zalecają albo zasiać rośliny ozime, albo regenerujące glebę, albo zostawić resztki pożniwne czy mulcz. Nie powiem, czy to praktyki idealne dla każdego w każdych warunkach, natomiast generalnie są dobre dla gleb i zdrowia roślin. Jak zapytasz tzw. „prawdziwego rolnika”, pewnie ci powie, że są oczywiste, że doświadczeni rolnicy i tak je stosują. Więc w teorii idea tych norm jest słuszna. Pytanie tylko, czy przepisy nie są zbyt sztywne, czy są dobrze wyliczone, czy nie są zbyt skomplikowane itp. To właśnie może być powód, dlaczego są tak szeroko kontestowane. Ale unijny komisarz ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski zapowiedział, że te przepisy mają być uelastycznione.
Wojciechowski powiedział też, że Komisja Europejska chce całkowicie znieść wymóg ugorowania.
Z ugorowaniem chodzi – czy chodziło – z kolei o to, że w gospodarstwach powyżej 10 hektarów 4 proc. gruntów miałoby zostawać bez upraw i bez zabiegów chemicznych. Taki kawałek działki dla bioróżnorodności. To też spotkało się z bardzo dużym sprzeciwem rolników i w zeszłym roku ten wymóg de facto zawieszono, w tym roku ma być tak samo.
Unijna polityka rolna jest dyskutowana – i oprotestowywana – od lat. Moja interpretacja jest taka: różne grupy zawsze będą walczyć o swój interes gospodarczy, a interesu klimatu nie reprezentuje nikt. To znaczy nikt z liczącym się kapitałem albo siłą lobbystyczną. Bo to, że interes klimatu i środowiska reprezentują miliony obywateli, setki naukowców i tysiące aktywistów – to niekoniecznie silna waluta polityczna. Cele klimatyczne to zawsze coś, co politykom najłatwiej przełożyć na następny rok, następną kadencję, zrzucić na samorządy lokalne i NGO-sy. Z perspektywy klimatu Zielony Ład to jest kompromis, to są skromne zmiany – nawet bez tych zapowiadanych okrojeń – i wprowadzane za późno. Ale z punktu widzenia rolnika nowa „zielona” polityka rolna to jest kolejna uciążliwość, a dla niektórych obawa, że przepisy w dowolnym momencie mogą zostać zaostrzone. I w ogóle nie pomaga to, że ta polityka naprawdę nie jest jasno komunikowana i ciągle się zmienia. Z tego, co słyszałam od osób na protestach: kiedy wykonujesz pracę wartościową społecznie, a żeby utrzymać się na granicy rentowności, musisz wypełnić stos wniosków, spełnić matrycę warunków i poddawać się inspekcjom, to czujesz, że ta cała polityka rolna i dopłaty są bardziej narzędziami kontroli niż okazją do zarobku.
A czy rolnikom bardziej ekologiczne czy zrównoważone podejście w ogóle może się opłacać? Bez specjalnych zachęt i wymogów unijnych?
To zależy od rynku – np. stosowanie odpowiedniego międzyplonu może być tańsze niż nawóz, a dawać większe korzyści. Rolnictwo też bardziej się opłaca, kiedy jest krótki łańcuch dostaw. Odpadają wtedy marże pośredników, hurtowników, sieci handlowych. W idealnym scenariuszu korzystasz np. z tzw. rolniczego handlu detalicznego, sprzedajesz swoją kapustę bezpośrednio komuś, kto tę kapustę zje, i dostajesz 100 proc. kwoty, którą on za nią zapłacił. Oczywiście to nie jest opcja dla ludzi, którzy uprawiają rzepak, pszenicę albo inne półprodukty. Jeśli chce się sprzedawać swoje produkty bezpośrednio, to można założyć działalność gospodarczą i znaleźć klienta biznesowego czy instytucjonalnego – np. stołówkę szkolną, firmę cateringową. Można też dogadać się z innymi rolnikami i założyć spółdzielnię. Albo samemu prowadzić zróżnicowane uprawy – owoce, warzywa, takie rzeczy, które ludzie kupują w detalu.
Prosto z pola na talerz?
Albo nawet: z talerzem na pole. Znam taką platformę, na której ludzie mogą się umówić, że przyjadą na zbiory i jeszcze płacą za to rolnikowi. Ale na coś takiego skuszą się nieliczni. Są też inne formy eliminowania pośredników w handlu. Jednymi z najbardziej atrakcyjnych są kooperatywy spożywcze i RWS – rolnictwo wspierane przez społeczność. Z punktu widzenia rolnika wygląda to tak: masz gospodarstwo i różnorodne uprawy. Umawiasz się ze swoimi odbiorcami, że np. od maja do października będziesz im dowozić w jedno miejsce skrzynki ze świeżymi sezonowymi produktami. Takie kosze obfitości. Podpisujesz ze swoją grupą konsumencką umowę, że pokrywają w całości twoje koszty i ustalone wynagrodzenie, a np. połowę kwoty płacą z góry. Potem ty dostarczasz skrzynki, a oni dopłacają resztę. Czyli nie tylko eliminujesz pośredników, ale też minimalizujesz ryzyko finansowe, koszty przechowywania i marnowanie żywności. Wiesz, ile masz zasadzić, komu to sprzedasz, ile zarobisz. Są takie RWS, z których rolnicy spokojnie się utrzymują, chociaż to nie są jakieś kokosy. I jeśli masz nieduże gospodarstwo i zróżnicowane uprawy, to możesz minimalizować użycie pestycydów dzięki naturalnym metodom agroekologii. Np. sadzisz pomidory, a obok takie rośliny, które odstraszają żerujące na nich szkodniki. To oczywiście wymaga więcej pracy, ale dla środowiska jest lepsze. Konsumenci też lubią, jak nie ma pestycydów.
Z punktu widzenia ekologii i suwerenności żywnościowej najlepsze są małe gospodarstwa agroekologiczne, a najbardziej szkodzą wielkoobszarowe gospodarstwa przemysłowe. To je najbardziej by trzeba było zreformować, co jest trudne, bo mają najsilniejsze lobby. Ale w Polsce większość rolników ma mniej niż 10 hektarów ziemi. To tak małe gospodarstwa, że najbardziej oprotestowywane elementy Zielonego Ładu w ogóle się do nich nie stosują. Może gdyby porządnie zbadać potrzeby rolników, okazałoby się, że większości w zasadzie pasuje system, w którym są niższe dopłaty od hektara, a wyższe – za stosowanie dobrych praktyk. Nie wiem tylko, czy tacy ludzie mają na protestach reprezentację.
Marta Bogacz – związana z ruchem Klimat dla Rolnictwa. Marketerka, pisarka, aktywistka i ekofilozofka. Bliska jest jej idea suwerenności żywnościowej – czyli tego, żeby o systemie żywnościowym decydowali rolnicy i konsumenci, a nie inwestorzy i właściciele fabryk.