Grenlandczycy opowiadali jej o swoim kraju podczas łowienia ryb spod lodu, w trakcie jazd taksówką z jednej wyspy na drugą po zamarzniętym morzu, na rockowych koncertach, podczas palenia marihuany. Niektórzy zabierali ją na cmentarz, żeby przedstawić swoją rodzinę. Ilona Wiśniewska opowiada o podróżach na Północ i swojej książce „Lud”.
Północ uczy pokory i umiaru w podejściu do świata. Na Spitsbergenie miałam problem z oczami, lekarka, która mnie badała, okazała się ginekologiem. Trudno – opowiada Ilona Wiśniewska, reporterka, która wiele lat mieszkała w Norwegii. – Masz ochotę na ziemniaki, ale w sklepie jest tylko makaron. Napiłbyś się piwa, ale alkohol sprzedaje się tylko do 18.00.
Siedzimy na plaży w Sopocie i rozmawiamy o jej najnowszej książce „Lud”, życiu na Lofotach, pracy w najstarszym domu dziecka na Grenlandii.
– Uzależniłam się od morza i wiatru – tłumaczy, dlaczego spotykamy się właśnie tutaj. – Ważne, żeby mieć horyzont przed oczami, on daje poczucie spokoju. No i rusza się powietrze, jest czym oddychać. Inaczej już nie potrafię.
– Po ośmiu latach spędzonych w Arktyce pomyślałam, że już zaliczyłam etap marznięcia, zachwytu nad pięknym krajobrazem i ludźmi. Czas zmierzyć się z Grenlandią – mówi Ilona Wiśniewska. Wybrała skalistą wysepkę o powierzchni 12 kilometrów kwadratowych, zamieszkaną przez 1300 osób. Szukała zajęcia. Największym zakładem pracy na Uummannaq jest przetwórnia ryb. Wiśniewska, z wykształcenia filolog polski, na filetowaniu dorszy się nie zna. Napisała do najstarszego na Grenlandii domu dziecka i zaproponowała, że może tam sprzątać, gotować i robić warsztaty fotograficzne.
Kupiła bilet i czekała. Odpowiedź nie przyszła, więc wsiadła w samolot, choć nie wiedziała, czy ktoś tam na nią będzie czekał. Akurat tym samym samolotem wracała z wycieczki do Norwegii część dzieci i kadry pedagogicznej.
To nie jest zwyczajny dom dziecka. Większość wychowanków ma rodziców, ale oni nie chcą albo nie mogą mieszkać ze swoimi dziećmi. Na etacie jest zatrudniony myśliwy, który dostarcza świeże mięso fok i reniferów, poza tym uczy kilkunastoletnich podopiecznych polować i powozić psimi zaprzęgami. Dzieci noszą buty ze skóry niedźwiedzia, a zajęcia WF odbywają się na zamarzniętym morzu. Wiśniewska niechętnie opowiada o domu dziecka.
– Podpisałam dokument, że nie będę o nim pisać. Dlatego w książce są tylko dwa imiona dzieci, na które dostałam zgodę – mówi. Codziennie przez osiem godzin odkurzała, sprzątała, ścieliła łóżka, gotowała.
– Dzieci raz się przytulały, drugiego dnia mnie nie poznawały – wspomina. – Zrozumiałam, że to mechanizm obronny. Wiele osób przyjeżdża tam do pomocy na kilka miesięcy i wyjeżdża. Dzieci nie chcą z nikim wejść w głębszą relację, bo wiedzą, że zaraz się to skończy.
Grenlandczycy opowiadali jej o swoim kraju podczas łowienia ryb spod lodu, w trakcie jazd taksówką z jednej wyspy na drugą po zamarzniętym morzu, na rockowych koncertach, podczas palenia marihuany. Niektórzy zabierali ją na cmentarz, żeby przedstawić swoją rodzinę. Nigdy wcześniej nie spotkała ludzi tak dumnych ze swojego pochodzenia i nikt tak często się z niej nie śmiał.
7a194026-fb5d-44d9-bd3a-0fdb438f79e6
Foto: Newsweek_redakcja_zrodlo
„Lud” to reporterska opowieść o relacjach między rdzennymi mieszkańcami Grenladii, Innuitami, a Duńczykami, którzy przez dziesięciolecia traktowali ich jak obywateli drugiej kategorii. Ale też opowieść o tym, jak nowoczesność wkracza do tradycyjnie łowieckiej społeczności.
– Dzieci chodzą w szkole w czapkach z daszkiem, uczą się angielskiego z piosenek i rapują po innuicku. Jedziemy saniami, wszyscy w kurtkach z fok, jest minus 30 stopni, oni słuchają rapu z komórek. A potem idą na próbę i grają na tradycyjnych innuickich instrumentach – wspomina.
Lokalnym zwyczajem jest urządzanie kaffemiku, rodzaju spotkania, imprezy.
– Gospodarz wciąga flagę przed domem, to znak, że tego dnia organizuje kaffemik. Każdy może przyjść, nie trzeba znać gospodarza. Mile widziany jest drobny prezent – opowiada Wiśniewska. – Na pierwszy poszłam sama. Nikogo nie znałam, nikt się do mnie nie odzywał. Ale nie czułam się intruzem. I to było kapitalne.
W sierpniu 2009 r. Ilona Wiśniewska miała 28 lat, pracę fotoedytora we wrocławskim wydawnictwie, rozgrzebany doktorat i nieudane małżeństwo za sobą.
– Byłam wytworem świata, w którym żyłam: stres, brak celu, nie wiedziałam, kim chcę być – wspomina. – Ostatkiem sił postanowiłam pojechać – jak najdalej się da – na Północ Europy. Padło na miasteczko Longyearbyen na Spitsbergenie.
Napisała maila do tamtejszej gazety „Svalbardposten” z pytaniem, co to za budynek, który widzi z kamerki internetowej. Nic ważnego, ale Birger Amundsen, który był wtedy redaktorem naczelnym, odpowiedział i zaproponował, że odbierze ją z lotniska. Do dzisiaj zastanawia się, dlaczego to zrobił.
– Dwa tygodnie spędziłam sama, przeżywałam żałobę po nieudanym małżeństwie – wspomina. – I zaczęłam coraz częściej myśleć o tym o 30 lat starszym mężczyźnie.
Po roku przeprowadziła się do niego. Pierwsze 12 miesięcy było trudne.
– Przecież ja nie marzyłam, żeby mieszkać na Spitsbergenie – śmieje się dzisiaj. – Po prostu zakochałam się w mężczyźnie, który tam pracował. Przyjechałam jako panienka z Wrocławia, może trochę spragniona egzotyki, ale chciałam, żeby ten świat nie różnił się od mojego starego świata. A różnił się we wszystkim i na początku nie potrafiłam tego zaakceptować.
Jako wegetarianka była oburzona, kiedy dowiadywała się, że młoda Norweżka, z którą właśnie pije kawę, planuje na weekend polowanie na lisa. Nie godziła się na psy do zaprzęgów, które „mieszkały” w psiarniach poza miastem. Wkurzała się, że Norwegowie nie witają się z nią, nie podają ręki, z góry zakładają, że skoro mówi ze słowiańskim akcentem, to jest Rosjanką. Ciągle jej było zimno (dzisiaj nie dziwi się, bo miała „zimową” kurtkę z Polski) i na dodatek nie można hodować kotów.
– Przyzwyczaiła się szybko do minusowych temperatur, ale najbardziej doskwierał jej brak przyjaciół i znajomości języka norweskiego – mówi Birger Amundsen.
Ustalili, że w soboty rozmawiają ze sobą tylko po norwesku.
– To były początkowo bardzo ciche soboty – śmieje się Wiśniewska. – W towarzystwie nielicznych znajomych, kiedy nie rozumiałam, o czym rozmawiają, wybuchałam śmiechem, żeby to zatuszować i w obawie przed odrzuceniem. Zaczęłam coś rozumieć po roku. Ważny w oswajaniu Spitsbergenu jest też ten moment, kiedy przestaje się tak okropnie marznąć. Zimno jest ekstremalne, więc na początku chce się od niego odgrodzić jak najgrubszą warstwą ubrań. Ale z czasem robi się przyjemnie. Tamto zimno jest suche, wysusza skórę jak papier.
Pierwsza noc polarna była wielką atrakcją: ciemno, księżyc ciągle się kręci nad horyzontem, zorza. Można jeść śniadanie przy świeczkach, ale żeby połapać się w porze dnia, trzeba patrzeć na zegarek.
– Żeby się zmobilizować do działania, chodziłam na siłownię, uzależniłam się od rowerków halowych – wspomina. – A właśnie wtedy najwięcej się dzieje na mieście. Ludzie wychodzą z domów, knajpy są pełne. Większy kłopot miałam podczas drugiej zimy. Wtedy czułam, jakby ktoś mi naciągnął kominiarkę na twarz, czekałam na słońce. Doszło do tego, że kiedy już się pojawiło na wschodzie Spitsbergenu, ubłagałam Birgera, chociaż był 30-stopniowy mróz, żeby pojechać na skuterze i popatrzeć choć kilka minut. Po tej wycieczce straciłam czucie w palcach na kilka tygodni.
Pracowała w informacji turystycznej (krótko, bo nie lubi turystów), jako trenerka na siłowni (absurd, bo nie umiała nawet po norwesku nazwać części ciała), w gazecie przy skanowaniu negatywów (super, nie trzeba za dużo myśleć). Wreszcie zaczepiła się w muzeum przy katalogowaniu zdjęć.
– Większy problem miała z latem – wspomina Lidka, siostra Ilony Wiśniewskiej. – Słońce nie zachodzi przez cztery miesiące, jest jasno. Trudno wtedy zasnąć, bo jest się naładowanym jakimś nadmiarem energii, która nie znajduje ujścia. Spała wtedy ze skarpetą na oczach.
Ilona Wiśniewska wspomina, że któregoś lata temperatura doszła do plus 12 stopni. Zespół muzeum (sześć osób) spontanicznie zarządził koniec pracy i wszyscy poszli na słońce.
– Zrobiłam wszystkim lunch i to był jedyny raz, gdy biegałam po dworze w samych majtkach – wspomina. – Łatwo jest tu przyjechać, ale trudniej wyjechać, bo życie jest proste. Tu można być każdym. Można wymyślić siebie na nowo i tym kimś zostać.
– Zawsze chciałam pisać, ale nie wiedziałam o czym. Północ przyniosła mi tematy – mówi Ilona Wiśniewska. Birger wspomina, że zachęcał Ilonę: pisz codziennie, musi ci to wejść w nawyk.
Pierwszą książkę napisała po czterech latach. „Białe” to Spitsbergen widziany oczami nie wielkich podróżników, ale lokalnej społeczności. W Longyearbyen żyje niewiele ponad dwa tysiące osób: Norwegowie, Tajowie, Szwedzi, Rosjanie, Niemcy, Chilijczycy…
Po pięciu latach przeniosła się do rybackiej wioski na Lofotach. Mieszkali z mężem w domu na skałach. Tam napisała drugą książkę „Hen” – o skomplikowanej historii północnej Norwegii i żyjących tam ludziach.
– Na Spitsbergenie łatwo było poznawać ludzi, bo byli otwarci na nowych. A na Lofotach poszłam, żeby się przywitać do naszych sąsiadów i spotkałam się z murem obojętności. Lokalni rybacy kompletnie nas zignorowali, a my to przeżyliśmy, bo jesteśmy towarzyscy.
Wiśniewska myślała, że będzie tam najczystsze powietrze na świecie, a latem na drewnianych stojakach wzdłuż wybrzeża suszyły się miliony dorszy. Śmierdziało strasznie, a Norwegowie śmiali się, że „tak pachną pieniądze”. Znowu przeprowadzka, tym razem do Tromsø, największego miasta na północy Norwegii.
– Birger jest już na emeryturze, coraz częściej pytał: może pomieszkamy w Polsce. Chciał tylko, żeby było nad morzem – mówi Wiśniewska.
„Lud” pisała już w Sopocie.
– Trzecia książka Ilony była największym wyzwaniem – opowiada Birger. – Pojechała sama na Grenlandię, nie znała języka, a lokalna ludność jest kompletnie inna od tej, jaką znała z międzynarodowego Spitsbergenu czy północnej Norwegii.
– Północ nauczyła mnie, że wobec przyrody nie jest się nikim ważnym. Kiedy stałam na zamarzniętym morzu na Grenlandii, bałam się, czy lód zaraz nie popęka. Ale myślę: kim ty jesteś, żeby morze popękało akurat pod tobą. Na Północy przestajesz traktować siebie zbyt serio, szczególnie w konfrontacji z przyrodą. Może dlatego ludzie tyle się śmieją. Mój kłopot polega na tym, że przez kilka lat musiałam się przyzwyczajać na Północy do nudy. Panowała kompletna cisza, a czas spędzało się na patrzeniu przez okno, jak renifer skubie trawę. W Sopocie trudno o takie widoki. Trzeba się teraz przyzwyczaić do hałasu. Ale kota będziemy mieć z Norwegii, leśnego. Będę miała w domu dwóch Norwegów.