Czujecie się czasami tak, jak ci roztargnieni naukowcy lub naukowczynie ze sztampowego scenariusza hollywoodzkiego kina katastroficznego? Wiecie, że czeka nas nieszczęście, apelujecie, alarmujecie i domagacie się atencji, a nikt zagrożenia nie widzi?
Ostatnio tak miałem, gdy zobaczyłem wpis na X (dawniej Twitter) amerykańskiego ekonomisty Noaha Smitha, który stwierdził, że „Polska potrzebuje broni jądrowej. Natychmiast”. Aż mnie zmroziło. A gdy jeszcze zaprzyjaźniony Onet opublikował wynik sondażu „Czy Polska powinna dysponować bronią atomową?”, to już zupełnie straciłem poczucie bezpieczeństwa.
Broń atomowa dla Polski?
„Tak” na to pytanie odpowiedziało prawie 53 proc. badanych. Wiem, że Smith szarpie za wrażliwe struny, duma nas rozpiera, że spec zagraniczny, amerykański nawet, uznał, że okrzepliśmy jako państwo tak bardzo, że można nam dać walizkę z czerwonym guzikiem i niezbędnym oprzyrządowaniem. Dobrze wpisuje się to w aspiracje polskiego społeczeństwa, które po powstaniu z kolan najpewniej pragnie nie tylko dostępu do broni jądrowej, ale i zorganizowania misji załogowej na Słońce. Smith, korzystając z dystansu obserwatora zagranicznego, nieunurzanego w naszą codzienność, nie wie, że oddanie Polsce nawet pistoletu na wodę może uruchomić proces, który doprowadzi do końca naszej cywilizacji.
Gdyby usłyszał opowieść o generale, który zdetonował granatnik we własnym gabinecie, gdyby anglojęzyczne agencje prasowe doniosły, że minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz nie dostał informacji o upadku szczątków rakiety, ponieważ Polska Agencja Kosmiczna wysyłała informacje na nieaktualny od pół roku adres e-mail, gdyby do Smitha dotarło, że polskie wojsko pogubiło miny w magazynie Ikei, sam przyznałby mi rację: Polska to prawdopodobnie jedyne państwo na świecie, które jest bardziej bezpieczne bez broni atomowej niż z nią.
„Co z tego, że są procedury”
Ja naprawdę się nie znęcam, ta wyliczanka mogłaby być dłuższa: jakąkolwiek dyskusję o polskiej broni jądrowej kończyć powinno to, że żyjemy w rzeczywistości, w której protokoły bezpieczeństwa na pokładzie z 96 najwyższymi urzędnikami państwowymi, wliczając parę prezydencką, zastąpił okrzyk: „Zmieścisz się, śmiało”. Powiecie, że panikarz jestem, bo broni atomowej nie zamawia się jak pizzy i nie używa jak hulajnogi elektrycznej, że są procedury, program NATO Nuclear Sharing itd. W ogóle mnie to nie uspokaja.
Co z tego, że są procedury, jak na samym końcu Polska ładuje do Ministerstwa Obrony, z dostępem do najbardziej strzeżonych tajemnic, Antoniego Macierewicza, i to w pakiecie z Misiewiczem? Kto mi zagwarantuje, że taki duet nigdy już żadnego ministerstwa nie przejmie? Zdaję sobie sprawę, że nie jest to refleksja nadmiernie odkrywcza, rzekłbym nawet, że jest ona wyświechtana.
Sławomir Mrożek w „Weselu w Atomicach” wyśmiewać chciał socjalistyczne pomysły rozwojowe, ale mimo upływu siedmiu dekad to krótkie opowiadanie niewiele się zestarzało. Mrożkowy bohater narzeka, że trudno mu było rozmawiać z panem młodym, który przyszedł zaprosić go na wesele, bo „tego roku odrzutowce szczególnie jakoś licznie się zleciały i pola startowe za stodołą sobie uwiły”.
Nie wiem jak wy, ale czytając te słowa, myślałem o wznoszonym przez kolejne ekipy rządzące CPK, ale zostawmy, najważniejsze jest jednak wesele. A właściwie – jego końcówka, podczas której doszło do wymiany zdań, zakończonej bójką. „Zaczęli krzyczeć na Smygę, żeby Piegowi się odciął. Ale ten nic nie rzekł, jeno cichaczem Piega zaszedł i niespodziewanie wypalił go głowicą atomową, co ją miał schowaną za pazuchą. Pieg zatoczył się i zaczął promieniować, ale zdążył jeszcze guzik u surduta nacisnąć i z wyrzutni, co ją miał ukrytą w prawej nogawce, rakietę średniego zasięgu prosto w czoło tamtemu puścił”. Nie zdradzę, jak opowiadanie się kończy, nie w tym rzecz. Weselna bójka, w czasie której użyta zostaje broń masowej zagłady, leży już naprawdę blisko historii z granatnikiem.
Wcale bym nie wykluczał, że gdybyśmy mieli dostęp do broni atomowej, walki frakcyjne w Zjednoczonej Prawicy kończyłyby się opadami promieniotwórczymi nad ulicą Nowogrodzką, a każdy podział lewicowej kanapy zostawiałby krater wielki jak oderwanie tej formacji od rzeczywistości. I wszystko to byłoby zabawne, gdyby nie to, że otoczenie wymaga od nas, byśmy byli śmiertelnie poważni. Nigdy nie było dobrego czasu na państwo z kartonu, dziś jest ten moment, w którym za tolerowanie go przez lata możemy słono zapłacić.