Polskie rybołówstwo jest w głębokim kryzysie. W Gdańsku nie wypływa już żadna łódź, w Gdyni jedna, w Sopocie kilka – to już bardziej atrakcja i folklor dla turystów. Lepiej trzyma się Półwysep Helski i Władysławowo, gdzie w porcie stoi 40 kutrów, które wychodzą na pełne morze.
Rybak z Sopotu: Dorsza nie ma od 10 lat
Zimowy poranek. Inaczej niż latem, przed popularnym sopockim barem, z którego w Trójmieście śmieją się, że to letnia ambasada Warszawy nad morzem, nie ustawia się kolejka turystów. Obok znajduje się przystań rybacka, a raczej to, co z niej zostało.
– Kiedyś to była prawdziwa wieś w mieście. 16 kutrów, na każdym pracowało z pięć osób plus ich rodziny. Społeczność rybacka była widoczna i znacząca w małym Sopocie. Dziś zostało nas niewielu. I wspomnienia – mówi nam Rafał Tilsa, sopocianin, który kultywuje wielopokoleniową tradycję rybacką.
– Zimą przychodzę na przystań z przyzwyczajenia i jak to się ładnie mówi – ogarniam tematy. Trzy-cztery miesiące zimowe mamy wyłączone z połowów, bo w Zatoce Gdańskiej nie ma co łowić. Powinien być sezon na dorsza, ale nie ma go właściwie od 10 lat. Tak jest przy brzegu przełowiony. Czekamy na śledzia, lada dzień powinien być – mówi sopocki rybak. Kotwica wytatuowana ramieniu świadczy, że dla niego rybołówstwo to coś więcej niż zawód.
Kiedyś dorsz stanowił około 80 proc. ogółu wyłowionych ryb. Wraz z wejściem do Unii Europejskiej wprowadzono limity połowów, które z każdym rokiem są coraz mniejsze. Łowi się głównie śledzia i szprota, tych jest pod dostatkiem. Dorsz to dziś ledwie dodatek.
To wielka różnica w porównaniu ze złotymi czasami polskiego rybołówstwa morskiego, gdy mówiło się, że po grzbietach dorsza można przejść do Szwecji. Polscy rybacy w 1980 r. złowili 123,5 tys. ton dorszy. Intensywna eksploatacja spowodowała przełowienie, co – w połączeniu z pogarszającymi się warunkami środowiskowymi – doprowadziło do zapaści. W 1990 r. łowiono już tylko nieco ponad 25 tys. ton, dziś połowy dorsza są całkowicie wstrzymane na pełnym morzu, od siedmiu lat ryba ta jest pod ochroną.
– 100 kg ryby dziennie to nie było nic wyjątkowego. Dziadek, też rybak, mawiał, że flądry jest tyle, ile liści w lesie. Jak za dzieciaka wchodziło się do wody, to czasami się stanęło na flądrę, wydawało się, że tak będzie zawsze – zamyśla się Rafał Tilsa.
Dorsz był tani i niezbyt szanowany, sam pamiętam wielki napis w rodzinnym Sopocie: „jedzcie dorsze, g…o gorsze”.
Unia Europejska płaci, by nie łowić ryb. Dlaczego?
W 2004 r. przyszła Unia Europejska, pojawiły się finansowe zachęty do złomowania kutrów i łodzi. Unia płaciła nie za łowienie ryb, a za ich niełowienie. Na program restrukturyzacji rybołówstwa tylko w pierwszych dwóch latach członkostwa Polska dostała ponad 100 mln euro, potem setki milionów w kolejnych dekadach. Rybacy, którzy przystąpili do programu złomowania kutrów (skorzystało z niego ok. 50 proc.), dostali odszkodowania od 200 tys. złotych do 3,5 mln złotych, w zależności od parametrów jednostek. Dużo?
– Nie chcę żadnych pieniędzy od Unii, chcę żeby nikt nie przeszkadzał w wykonywaniu naszej roboty. Jesteśmy chyba najbardziej kontrolowaną branżą w Polsce. Szanujemy limity połowów, nie trzeba być naukowcem, żeby widzieć, że dorsza jest mniej niż kiedyś. Jeśli chodzi o śledzia i szprota, wystarczy dla każdego – mówi nam Bartosz Necel, rybak z Władysławowa.
Dlaczego tak się działo i wciąż dzieje, że Unia płaci za niełowienie i niewypływanie? Najprostsza odpowiedź brzmi – ograniczenie liczby kutrów i łodzi stanowi szansę od odrodzenie się populacji ryb. W 2004 r. stan floty rybackiej wynosił prawie 1,4 tys. jednostek, dziś to wielokrotnie mniej.
Wielu rybaków, czy raczej byłych rybaków, nie chce rozmawiać. „Było – minęło. Teraz zajmuję się czym innym. Do widzenia”.
Fok są tysiące. Jedna może zjeść dziennie 30 kg śledzi
Foki są wielką atrakcją półwyspu helskiego, na Helu znajduje się efektowne „Fokarium”. To dziecko śp. profesora Krzysztofa Skóry. Stacja Morska Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego nosi jego imię. „Fokarium” odwiedzają corocznie setki wycieczek szkolnych, tysiące dzieci z rodzicami. Przecież foki są takie słodkie!
Tymczasem jeden z rybaków we Władysławowie pokazuje nam swój kuter odkupiony od Duńczyków. W okolicy steru znajduje się dziwne wyglądający stojak. Kiedyś wieszano na niej flintę, która służyła do strzelania do fok. W Zatoce Gdańskiej fok są tysiące, nikt nie kontroluje ich populacji, to też mogło mieć wpływ na zmniejszającą się populację ryb.
– Dziennie taka foka może zjeść nawet 30 kg śledzi. Konkurujemy z fokami o ten sam towar, jesteśmy naturalnymi wrogami – przyznaje Jacek Wittbrodt, prezes Zrzeszenia Rybaków Morskich – Organizacji Producentów.
Symboliczne zaślubiny i pogrzeb
W 1952 r. Władysławowo powstało z połączenia Wielkiej Wsi i Hallerowa. Ten drugi człon od generała Józefa Hallera, który 10 lutego 1920 r. w Pucku doprowadził do symbolicznych zaślubin Polski z morzem.
– Dziś powinno dojść do rozwodu Polski z morzem albo chociaż separacji – gorzko żartuje jeden z rybaków w Kuźnicy na Półwyspie Helskim. – Tam ponoć około 70 proc. łodzi poszło na żyletki. W Trójmieście już praktycznie nie ma nikogo. Tylko my zostaliśmy w Sopocie, ratuje nas to, że mamy przez cały rok turystów, możemy sprzedawać rybę z burty. To jest lwia część naszej klienteli. Ludzie, którzy przychodzą kupić sobie rybę na obiad. O, ten pan od miesiąca codziennie przychodzi pytać o dorsza. Kiedyś były jednostki w Gdańsku – Brzeźnie, w Jelitkowie, tego już nie ma. W Orłowie też kiedyś były, teraz chyba jedna łódka stoi przy Tawernie, łowią na użytek własny. Na Oksywiu już nie ma nikogo – wylicza Rafał Tilsa.
Niedawno w Sopocie przecięto jedną z ostatnich łodzi rybackich, to był taki symboliczny pogrzeb.
– Kiedy kolega ją złomował, byłem w tym czasie w Szwecji, trochę dorobić. Wcześniej codziennie widziałem tę łódź na plaży i na morzu. Sentyment na pewno jest, będzie jej brakowało. Nie wiem, jakbym się zachował, gdyby to moją łódź przecinano, na szczęście nie planuję tego robić. Gdy teraz pływamy po zatoce, nie widzimy bojek, naszych znaczników, gdzie są sieci z innych przystani, one znikły. Jest pusto – przyznaje Rafał Tilsa.
Młodzież się nie garnie do tego ciężkiego i średnio opłacalnego zawodu. Większość rybaków ma 60, 70 lat lub więcej.
Katastrofa dorsza. Winią duńskie i niemieckie paszowce
Jedziemy na północ, w stronę półwyspu. We Władysławowie łowią na otwartym morzu, nie w zatoce, dlatego rybacy są trochę bardziej optymistycznie nastwieni niż w Trójmieście.
– Port i miasto wyrosły z morza – nie ma wątpliwości Jacek Wittbrodt.
Dziś Władysławowo stoi turystami. We wrześniu szkoły są puste, uczniowie, ich rodzice, a nawet nauczyciele odpoczywają po ciężkiej pracy w sezonie letnim. Kiedyś to było rybne El Dorado, z portu żyła cała okolica. W miasteczku jak pączki w maśle mieli się nawet taksówkarze.
– Podzielili nas. Winne oczywiście pieniądze. Rybacy kutrowi i łódkowi patrzą na siebie spode łba. Wszystko przez podział według długości jednostki – powyżej 12 m i poniżej. Niektóre łodzie stoją gdzieś w głębi lądu, ich właściciele nie chcą łowić, tylko chcą wyciągać dotacje. Nie mają wiele wspólnego z rybołówstwem. Tak naprawdę wartość kutra to nie materiał, z którego jest zrobiony, a limit połowowy do niego przypisany – tłumaczy Bartosz Necel.
Rybacy „łodziowi” za katastrofę dorsza obwiniają wielkie (długość ponad 60 m) duńskie i niemieckie paszowce (pasza dla kur i świń pochodzi z mączki rybnej), które zdziesiątkowały rybną populację, wyławiając wszystko, jak leci. Są też paszowce polskie, ale nie tak wielkie.
Moi rozmówcy nie mówią źle o Unii Europejskiej, są świadomi, że limity na połowy muszą istnieć. Akwen bałtycki się zmienia, klimat też. We Władysławowie nie planują dalej niż kolejny rok. Nie wiadomo, jakie będą limity.
– Dostęp do połowów jest regulowany i my to rozumiemy. To nie wina rybaków, że jest mniej ryb. Jest dokładnie na odwrót – rybaków jest mniej, bo jest mniej ryb. Jeśli ktoś ma łatwą, prostą odpowiedź, co stało się z Bałtykiem, to zwyczajnie idzie na skróty. Nie wiemy, czy dorsz się odrodzi, po pięciu latach aktywnej ochrony tego gatunku nic takiego nie nastąpiło. Nikt nie potrafi przewidzieć, czy zasoby wrócą. A jeśli powrócą, to czy będzie miał kto łowić. Zostaje mi zacytować Marylę Rodowicz – ale to już było i nie wróci więcej – dorzuca Jacek Wittbrodt.
Z ojca na syna. Trudny zawód rybaka
Wittbrodt, Tilsa, Necel – stare kaszubskie nazwiska. Każdy z naszych bohaterów dostał rybołówstwo w genach. Ojciec Rafała Tilsy nie chciał, żeby syn został rybakiem.
– To praca 24 godziny na dobę. Pamiętam ojca, jak zharowany wracał do domu. Jego odpoczynkiem było szycie sieci, topienie ołowiu, formowanie go, wycinanie korków do liny, żeby sieci utrzymywały się na powierzchni. Non stop coś. Szedłem do dziadków. Tam to samo, szyli sieci cały czas. Rybak działa jak piekarz. Trzeba wstać o 2-3 rano, żeby o siódmej być z powrotem na brzegu. Chodzi o to, żeby rano mieć świeżą rybę. To nie jest łatwy zawód – wylicza Rafał Tilsa, który mimo to nie wyobraża sobie życia poza rybołówstwem.
– Kocham to, co robię. Ludzie lubią ze mną pracować, brać ode mnie rybę. Jest na tyle możliwości, że kto chce, ten przetrwa w tej branży. Dopóki ja w niej będę, nie zabraknie łódki na przystani w Sopocie, którą zawsze będę wypływał na połów – zapowiada.