W czasie inauguracji Donalda Trumpa ewangelikalni kaznodzieje podlizywali się prezydentowi, a katolicki arcybiskup nie wspomniał o planach administracji wymierzonych w jego wiernych. Episkopalna biskupka Mariann Edgar Budde poszła inną drogą. I bardzo podpadła prezydentowi.
Stany Zjednoczone Ameryki są krajem, który ma w konstytucji zapisany rozdział kościoła od państwa. Państwo ma się nie wtrącać w sprawy kościołów, ani też nie wspierać finansowo żadnego ze związków wyznaniowych. Ale Ameryka była od samego początku krajem protestanckiej religijności i praktycznie każdy prezydent podkreślał swoją wiarę, niezależnie od tego, jak z tym było naprawdę (np. prawie nieobecni w kościele Ronald Reagan czy właśnie Donald Trump). Stąd od ponad 100 lat inauguracje prezydenckie w USA były połączone z dobrowolnym i organizowanym (i finansowanym) przez same kościoły nabożeństwem ekumenicznym w Narodowej Katedrze (episkopalnej, czyli anglikańskiej) w Waszyngtonie.
I choć w tradycji tych nabożeństw zdarzało się, że duchowni przemycali mniej lub bardziej zawoalowane aluzje dla prezydenta, niepisana zasada brzmiała: ładna liturgia, śpiew i mdłe kazanie. Z tradycją tą zerwała wczoraj biskupka Mariann Edgar Budde. Kiedy wydawało się, że skończyła już kazanie, nagle miękkim, ale pewnym głosem zwróciła się wprost do siedzącego przed nią prezydenta. Poprosiła go „w imię Boga” o okazanie miłosierdzia „ludziom w naszym kraju, którzy się boją”. „Są geje, lesbijki, dzieci transseksualne, rodziny demokratyczne, republikańskie, niezależne – niektórzy boją się o swoje życie” – mówiła”. Prosiła też Trumpa, by „znalazł współczucie” dla uchodźców i przekonywała go, że większość nielegalnych imigrantów nie jest przestępcami.