Co z tego, że łatwiej dostać kredyt, skoro ceny poszły tak w górę, że i tak mnie nie stać na kupno mieszkania.

Anna ma 29 lat i od pół roku pierwszą pracę z pensją wyższą niż minimalna krajowa. Pracuje w wydawnictwie, zarabia na rękę 4,5 tys. zł. Mieszkają z partnerem w 30-metrowej kawalerce na warszawskim Mokotowie, którą wynajmują rodziny. Nie płacą więc dodatkowo, ale i tak opłaty administracyjne wzrosły w ciągu dwóch lat z ok. 400 zł do 700 zł.

— Zaczęłam szukać czegoś własnego, bo będziemy musieli to mieszkanie zwolnić. I jestem przerażona! Kawalerki od 18 tys. za m kw, zwykłe dwa pokoje w bloku z lat 60. ostatnio oglądałam za prawie milion — mówi. Żeby wynająć dwa pokoje w okolicy, musiałaby wydawać ok. 4 tys. zł miesięcznie, w dzielnicach bardziej odległych od centrum — niewiele mniej.

— Nie widzę dla nas wyjścia. Ceny mieszkań są zaporowe i nadal rosną. Kredytu hipotecznego nie wezmę, bo nie mam nawet na wkład własny — mówi Anna.

Partner Anny pracuje w firmie remontowej, zarabia, ale rzutami — raz są pieniądze, raz ich nie ma. Było takie pół roku, kiedy utrzymywali się z jej pensji — wtedy, gdy jeszcze była to minimalna krajowa. Do dziś też odrabiają długi związane z przestojem budowlanym w pandemii.

— Zwykli ludzie, jak my, nie mogą nawet marzyć o własnym mieszkaniu w Warszawie. Potem się rząd dziwi, że Polska się wyludnia — mówi gorzko Anna. Chciałabym zaplanować dziecko, ale nie zdecyduje się, dopóki mieszka w kawalerce. — Nie założę rodziny, jak nie będę miała normalnych warunków dla dziecka. I znam wiele par, które myślą podobnie — mówi.

Dlatego 32-letnia Ola na swoje mieszkanie odkładała od matury. Nie zrobiła sobie przerwy na studiowanie, tylko prowadziła portal radiowy, lokalne gazety, czasem kilka naraz. Ale i tak by się nie udało, gdyby nie oszczędności od rodziców. Dzisiaj Ola z mężem i dzieckiem czują się bezpieczni w połowie segmentu w podwarszawskim Wawrze. Kupili je wtedy, gdy ceny tam oscylowały wokół 7 tys. zł za m kw — dzisiaj jest ponad dwa razy więcej. —Własnoręcznie to mieszkanie wykańczali. — Trwało to rok. Kładłam kafelki, malowałam, tynkowałam, kładliśmy podłogi sami, montowaliśmy umywalki i prysznic. Na ekipę remontową nie było nas stać — mówi Ola. Jej rówieśnicy dzisiaj bezradnie rozglądają się na rynku mieszkaniowym. To za co ona zapłaciła ok. 400 tys. zł, dziś mogliby kupić za co najmniej milion. — Gdyby nie wkład rodziców i gdybym nie postawiła sobie tego za cel, dziś już nie byłoby mnie stać na żadne mieszkanie — mówi Ola.

Ceny mieszkań rosną tak gwałtownie, że zdaniem ekspertów z rynku nieruchomości, niedługo większość Polaków będzie w stanie już tylko wynajmować mieszkania. Na kupno stać będzie tylko tych najzamożniejszych. Według raportu firmy doradczej ThinkCo. „Najem 2030. Kierunki rozwoju najmu mieszkań w Polsce”, ten proces już jest widoczny, ale zamknie się do 2030 r. Przyczyn jest wiele, a wśród nich paradoksalnie — rządowe ułatwienia kredytowe dla młodych. To właśnie programy „Bezpieczny kredyt 2%” i „Mieszkanie bez wkładu własnego” zmobilizowały rynek nieruchomości i popchnęły olbrzymi wzrost cen. Za metr kwadratowy mieszkania w Warszawie płaci się dzisiaj 24 proc. więcej niż w grudniu ub.r. A już na lipiec rząd Donalda Tuska zapowiada kolejny program z ułatwieniami kredytowymi dla młodych — jak przewidują eksperci, to spowoduje dalszy wzrost cen nieruchomości, szczególnie w największych miastach.

— Co z tego, że łatwiej będzie dostać kredyt, skoro przez te programy ceny poszybowały tak w górę, że i tak mnie nie stać na kupno mieszkania? — zastanawia się Anna.

Z tego powodu Judyta przeniosła się z Gdańska do Wejherowa. Tylko dzięki temu, że zamieniła większe miasto na mniejsze, udało się jej wynająć mieszkanie samodzielnie. Płaci za nie 2,3 tys. zł miesięcznie. Ma 30 lat i pracę biurową w korporacji, od niedawna 6 tys. zł na rękę miesięcznego wynagrodzenia. Wynajmuje mieszkania od 15 lat i jest tym już zmęczona. — Nie mogę wbić gwoździa w ścianę, zmienić mebli, poczuć się swobodniej i co chwila muszę się przeprowadzać, bo właściciel podnosi czynsz albo sprzedaje— mówi. W przypadku Judyty jest jeszcze jeden problem: ma trzy koty. — Właściciele mieszkań niechętnie godzą się na zwierzęta. Coraz trudniej mi znajdować lokum — mówi.

Uciekła z Gdańska (średnia cena mieszkań: 12,4 tys. zł za m kw) z żalem, bo wolałaby duże miasto, no i tam się wychowała. Ale zadomowiła się Wejherowie na tyle, że tu postanowiła kupić sobie mieszkanie. Rzutem na taśmę udało się jej zdobyć akceptację banku na połączone programy: „Bezpieczny kredyt na 2%” i „Kredyt bez wkładu własnego”. Trzy pokoje, 60 m kw w bloku z lat 60. do remontu. Rata będzie wynosić ok. 2 tys. zł. — Trudno, niech będzie Wejherowo, na Gdańsk już chyba nigdy nie będzie mnie stać — mówi Judyta.

Oliwia miała więcej szczęścia — wystarczyło, żeby wybrała dzielnicę odległą od centrum Wrocławia (średnia cena mieszkań we Wrocławiu: 11,2 tys. zł za m kw). Ma 32 lata i zdążyła zaciągnąć kredyt na mieszkanie, zanim wzrost cen przyspieszył. Kupiła trzy pokoje w wieżowcu z lat 70., upchnięte na 47 m kw w jednej z wrocławskich dzielnic oddalonych kilka kilometrów od centrum.

— Sytuacja od początku była dynamiczna. Kiedy negocjowałam w banku, moje raty szacowali na 1,4 tys. zł, gdy brałam kredyt, rata już wynosiła 2 tys. zł, a gdy skoczyły stopy procentowe, płaciłam ponad 3 tys. zł — opowiada.

Do tamtego czasu żyła z mężem w mieszkaniu matki, bo tak się złożyło, że pracowała za granicą. Gdy wróciła do kraju, trzeba było pomyśleć o własnym lokum. — Gdyby nie 100 tys. zł pożyczonego od matki i od innych członków rodziny, nie byłoby nawet i tych 47 metrów, bo bez wkładu własnego bank by ze mną nie rozmawiał — mówi Oliwia.

Oliwia jest nauczycielką. Zdolność kredytową zawdzięcza tylko temu, że nie posiada jeszcze dzieci. Wiarygodność w oczach banków za to obniżał mąż, bo z powodu niespłaconej karty kredytowej wylądował w rejestrze dłużników. — Żeby kupić mieszkanie, przeprowadziliśmy rozdzielność majątkową. A to i tak dla wielu banków nie wystarczyło, bo brali pod uwagę nie tyle formalności, ile fakt, że mamy wspólne gospodarstwo domowe — mówi Oliwia.

Zarabia ok. 4 tys. zł. — Mam poczucie bezpieczeństwa wyłącznie dlatego, że nie jestem sama, a mąż pracuje. Gdyby nie jego pensja, wydawałabym niemal całe moje wynagrodzenia na kredyt i opłaty — mówi.

Przed nią jeszcze 28 lat kredytu. W pandemii, gdy mąż nie pracował, korzystała z możliwości zawieszenia spłaty rat. — Mój kredyt na pół mln zł wydawał mi się szczytem wydatków i wielkim ryzykiem. W tym samym czasie znajomi kupowali dom pod Wrocławiem, bo mają dzieci. Brali kredyt może 200 tys. zł wyższy, a ja się pukałam w głowę, po co? Teraz żałuję. Bo domu pod Wrocławiem nie kupiłabym teraz już nawet za milion, a na zamianę mieszkania na większe już chyba nigdy nie będzie mnie stać — mówi.

Pytam Annę z Warszawy, czemu nie założy rodziny w wynajmowanym mieszkaniu?

— Boję się — odpowiada. — W Polsce właściciel może podnieść czynsz najmu tyle razy, ile mu się spodoba. Prawo nie chroni lokatorów tak, jak jest np. w Niemczech, gdzie mają gwarancję, że na czas umowy czynsz pozostanie na tym samym poziomie, a tylko tak można planować życie — odpowiada.

Na razie mieszkanie wynajmuje co siódmy Polak, a większość z nich — aż 80 proc. przyznaje jednak, że chętniej kupiłoby mieszkanie na własność. Gdyby tylko było ich stać.

— Ubiegłoroczne programy kredytowe zmobilizował potencjalnych kupców, z grupy mniej zamożnych. Tych, których wcześniej nie było na kredyt stać — mówi Marta Styczyńska, ekspertka finansowa z Krakowa (średnia cena mieszkań: 13,8 tys. zł za m kw). Zauważyła jednak, że przynajmniej co piąty z jej klientów nie mógł z kredytu skorzystać. O ile w Warszawie potencjalni beneficjenci mogą mieć problem ze znalezieniem mieszkania w odpowiedniej cenie, aby skorzystać z ułatwień kredytowych, to wg Styczyńskiej nie to było problemem np. w Krakowie.

— Plagą są umowy śmieciowe i częsta zmiana pracy — mówi Styczyńska. Miała klientów, którzy np. przeszli na samozatrudnienie, ale zbyt krótko prowadzona działalność gospodarcza wykluczała ich aplikację o kredyt. Gdy w ciągu ostatnich 12 miesięcy ktoś dwukrotnie zmienił pracę, też nie był dla banku wiarygodny. — Banki odmawiają kredytu klientom, którzy dostają wynagrodzenie w gotówce i nie mogą przedstawić historii konta. Takich jest naprawdę wielu — pracodawca na umowie deklaruje minimalne wynagrodzenie albo pół etatu, a resztę płaci pod stołem. To jest plaga, zwłaszcza wśród ludzi zatrudnionych w małych firmach. I to właśnie tych pracowników wyklucza z walki o kredyt i o własne mieszkanie — mówi Styczyńska.

Jak Marcina, 25-letniego grafika po ASP w Łodzi (średnia cena mieszkań w Łodzi: 7,4 za ma kw), który, mimo że skończył studia i pracuje, mieszka nadal z rodzicami. I nawet nie marzy o mieszkaniu na własność.

— Poszedłem do szefa po umowę na stałe, a dostałem wypowiedzenie — mówi. — Boję się, że będę tak zmieniał pracę jeszcze wiele razy. Nikt mi w najbliższych latach nie udzieli kredytu — mówi. Ale też nie ma nadziei, że w przyszłości coś dla niego zmieni się na lepsze. — Nawet jeśli już będę miał stabilną pracę, to ceny będą tak wysokie, że już ich nigdy nie dogonię — mówi.

***

Na kredyt nie stać nawet tych, którzy lepiej zarabiają od Anny i Marcina. 37-letnia Paulina na przykład, choć pracuje w PR branży meblarskiej i zarabia ponad 11 tys. zł miesięcznie, była o krok od kredytu hipotecznego i to na ponad mln zł, ale się z tego wycofała. Wynajmowała z narzeczonym mieszkanie na warszawskiej Ochocie już od kilku lat, gdy planowali ślub, pomyśleli o własnym dachu nad głową. Oboje pracują zdalnie z domu, potrzebują dwóch niezależnych stanowisk pracy z komputerami, tradycyjne M2 z trudem zaspokoiłoby ich potrzeby. W Warszawie muszą się liczyć z kosztem średnio ok. 17 tys. za m kw, a gdyby chcieli zostać w swojej dzielnicy nawet i więcej, bo prawie 19 tys. za m kw. Koszt zaledwie 50 m kw przy tych cenach szybuje w okolice mln zł. Do tego jeszcze opłaty dla pośrednika, notariusza, koszty kredytu oraz podatki. A później rata ok. 8 tys. zł miesięcznie.

— Wśród naszych znajomych jest kilka par, które z powodu dzieci postawiły na kredyt i teraz mają problem ze spłatą rat, bo te wzrosły. Płacą np. kredyt na mieszkanie, z którym deweloper się spóźnia, a tym czasie rata im się podwoiła. A jeszcze im dochodzą koszty najmu, bo gdzieś w czasie oczekiwania na koniec budowy muszą mieszkać — mówi Paulina. Dzisiaj oddycha z ulgą, że nie zdecydowała się jednak na kredyt. Bo do jej małżeństwa nie doszło.

— Zostałam sama. W takiej sytuacji nie udźwignęłabym rat — mówi.

Wynajmuje teraz mieszkanie samodzielnie, płaci 4 tys. zł miesięcznie.— Mam w otoczeniu bardzo wielu singli. Nas nie stać na kupno mieszkania po takich cenach, jakie są teraz, a kredytów się boimy. Bo jednak niepewność utrzymania pracy jest wielka — mówi.

— Już chyba nigdy nie kupię sobie mieszkania, nie będzie mnie na to stać. Będę pewnie zawsze wynajmowała — mówi Paulina.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version