— Wybory lokalne mogą być dla PiS naprawdę potężnym ciosem. Jeśli partia wyleci z powiatów, nie będzie miała prezydentów choćby średnich miast wybranych pod swoim partyjnym sztandarem, jeśli z sejmików zostanie tylko Podkarpacie, to koalicja będzie mogła powiedzieć z satysfakcją: PiS-u w Polsce lokalnej już nie ma—mówi prof. Jarosław Flis.

Prof. Jarosław Flis, socjolog, Uniwersytet Jagielloński: Zdecydowanie to z pewnością zbyt mocne słowa. Według Poll of Polls, narzędzia portalu Politico przedstawiającego średnie sondażowe, do mijanki faktycznie doszło, z tym że to jest 32 do 29 punktów proc. dla KO.

— Jest to raczej efekt wielkiego spadku PiS w ciągu ostatnich czterech lat niż jakiegoś szczególnego wzrostu poparcia dla Koalicji Obywatelskiej. PO co prawda ostatni raz średnie sondażowe poparcie na poziomie 32 proc. notowała w 2015 r. – ale szału naprawdę nie ma. Z kolei PiS średnie poparcie na poziomie 29 proc. ostatni raz miał w 2014 roku. Więc PiS spadł z wysokiego konia, ale Platforma ciągle na niego nie wsiadła.

— To jest dzban, który przecieka w wielu miejscach. Pierwsze pęknięcie to zniechęcony elektorat. Ci, którzy odpadają na pierwszym, przesiewowym pytaniu: „czy gdyby wybory odbyły się w najbliższą niedzielę, to wziąłbyś w nich udział”. W Polsce zmiana polityczna zaczynała się na ogół od zniechęcania się elektoratu, skutkującego wyborczą absencją, dopiero potem ewentualnie następowała zmiana partyjnych wyborów. Nie ma powodów, by sądzić, że dziś nie działa podobny mechanizm.

Zawsze jest też jakaś grupa wyborców, która trzyma się zwycięzcy. Teraz, gdy ten elektorat zobaczył, że PiS przegrał, to mógł uznać, że Kaczyński wcale nie jest taki skuteczny, Tusk najwyraźniej jest lepszy i warto stawiać na wygranych.

Wreszcie trzecie pęknięcie to wyborcy, którzy przekonali się, że opowieści PiS o tym, że PSL i Polska 2050 to wyłącznie przystawka PO to nieprawda i zaczynają się zastanawiać „może to wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane i wcale nie muszę głosować na PiS albo PO?”. Bo przecież widać, że pozycja Hołowni i Kosiniaka-Kamysza jest znacząca, a PSL ma znacznie silniejsze karty w ręku, niż w latach 2007-15. Wtedy PO mogła w razie czego wymienić ludowców na SLD albo Palikota, dziś bez PSL Tusk nie ma większości. Kosiniaka-Kamysza kusi za to PiS, może w razie czego odwrócić koalicję w Sejmie.

— Albo na Konfederację. Oni dawno mają za sobą sondażową górkę z lata zeszłego roku, ale średnie poparcie ciągle utrzymuje się na poziomie 9 proc. W 2019 i 2020 r. Konfederacja była w połowie drogi między PO i PiS – zbierała niezadowolonych po równo z obu stron. Teraz, jak wynika z różnych map poparcia i Polskiego Generalnego Sondażu Wyborczego, wyraźnie przesunęła się bliżej partii Kaczyńskiego, stała się przede wszystkim alternatywą dla zawiedzionych wyborców PiS.

— To na pewno też im szkodzi, cały szereg podobnych decyzji, wszystko to, co dzieje się z prezesem Kaczyńskim, który jest najwyraźniej przekonany, że przegrał wybory jesienią, bo nie dość dobitnie mówił, że Tusk jest niemieckim agentem. To, co opowiada teraz Kaczyński, to faktycznie jest często kosmos. Nie pomagają też przepychanki ze strażą marszałkowską i wszystkie podobne awantury, tym bardziej że PiS wcześniej potępiał awanturnictwo opozycji i mówił „murem za mundurem”.

PiS zaszkodził też sobie, przeciągając moment przekazania władzy, uruchamiając całą operację z „rządem dwutygodniowym”. Ostatecznie nie ochronił w ten sposób żadnych swoich instytucji, bo jak się okazało, nie tylko PiS potrafi jechać po bandzie. Wydłużenie okresu między wyborami a zaprzysiężeniem rządu Tuska stworzyło za to sytuację ciągłego konfliktu politycznego, który na razie bardziej szkodzi PiS niż koalicji rządzącej.

Jest jeszcze jedna, trochę głębsza kwestia: w Polsce w ciągu ostatnich lat dokonała się fundamentalna zmiana: wyrównały się proporcje między elektoratem identyfikującym się jako lewicowo-liberalny a tym określającym się jako prawicowo-solidarny.

— Podział prawica-lewica odnosi się tu do kwestii wartości, kulturowo-tożsamościowych. Oś solidarni-liberalni do kwestii gospodarczych i społecznych. Inaczej mówiąc, podział prawica lewica to w Polsce w dużej mierze podział konserwatyzm-progresywizm, podział solidarni-liberalni odpowiada podziałowi, jaki w zachodnich demokracjach dzieli na ogół lewicę i prawicę.

Podstawą sukcesów PiS był zawsze elektorat prawicowo-solidarny. W 2015 r. miał on w Polsce miał przewagę trzy do jednego nad lewicowo-liberalnym. Dziś już jej nie ma, proporcje wynoszą obecnie jeden do jeden. Tzn. mniej więcej jedna trzecia jest bliżej tego pierwszego bieguna, około jednej trzeciej drugiego, a reszta pomiędzy. Choć widać wyraźnie, że środek się skurczył, głównie kosztem ekspansji tożsamości lewicowo-liberalnej.

Można więc powiedzieć, że Jarosław Kaczyński przehulał poparcie, że jego polityka uruchomiła zmiany, które podkopują społeczne podstawy sukcesów PiS.

Jak dotąd po 2005 r. najgorszy wynik PiS miało w wyborach do sejmików w 2010 r. – 23,05 proc. Mogę sobie wyobrazić taki spadek, ale zobaczymy. Oni ciągle nie przegrupowali się po porażce, chyba nie mają nawet pomysłu, na jakie szańce partia miałaby się wycofać, by przegrupować siły.

— Wybory lokalne odbywają się w najgorszym dla PiS momencie, na ich własne życzenie. Bo to PiS najpierw wydłużył kadencję władz lokalnych o rok, a następnie przesunął wybory samorządowe o pół roku z jesieni 2023 na wiosnę 2024 r.

Gdyby wybory lokalne odbyły się „po bożemu” jesienią 2022 r., to PiS mógłby wtedy skorzystać z korzyści, jakie daje bycie partią władzy. Szantaż „jak nie zagłosujecie na naszych, to nie damy wam pieniędzy” nie działa co prawda w Polsce w wyborach lokalnych, ale PiS miałby do swojej dyspozycji media publiczne, media lokalne kupione przez Orlen, wsparcie aparatu państwa, wdzięcznych partii ludzi zatrudnionych na intratnych posadach w spółkach skarbu państwa, gotowych odwdzięczyć się wpłatami na kampanię. Teraz PiS nie ma już publicznego radia i telewizji, nie wiadomo czy w mediach Orlenu nie dojdzie do zmian przed wyborami, ludzie ze spółek albo stracili albo zaraz stracą pracę i ostatnie, do czego mają teraz głowę, to finansowe wspieranie kampanii PiS.

Już choćby patrząc na to, jak wygląda w PiS proces wyłaniania kandydatów na prezydentów miast, widać, jak bardzo partia będzie miała w nich pod górkę. Ci, którzy mają jakiekolwiek szanse, chowają partyjne szyldy. Nie wiemy, jak będzie wyglądało układanie list do sejmików. Może się to skończyć ostrą walką i wzajemnym wycinaniem się między radnymi walczącymi a zachowanie mandatu, a byłymi posłami, którzy wypadli z Sejmu i chcą w samorządzie przezimować do następnych wyborów.

— Wybory lokalne mogą być dla PiS naprawdę potężnym ciosem. Jeśli partia wyleci z powiatów, nie będzie miała prezydentów choćby średnich miast wybranych pod swoim partyjnym sztandarem, jeśli z sejmików zostanie tylko Podkarpacie, to koalicja będzie mogła powiedzieć z satysfakcją: PiS-u w Polsce lokalnej już nie ma.

— Prognozy Daniela Persa, którego wyróżniliśmy w Centrum Badań Ilościowych nad Polityką UJ za jego prognozy dotyczące wyborów parlamentarnych 2023 r. pokazują, że to faktycznie tak wygląda, że Podkarpacie ciągle się broni, a z resztą województw jest ciężko. Tym bardziej że PiS ciągle jest partia „nieprzysiadalną”, która nie ma zdolności koalicyjnej, nikt z nimi nie chce rozmawiać. Nawet jakby Konfederacja chciała, to nie wiadomo, czy wprowadzą jakichkolwiek radnych wojewódzkich.

Zobaczmy, jak to wyglądało w 2014 r. – choć oczywiście tam wyniki wypaczył problem „książeczki” do głosowania i zawyżonego poparcia dla PSL. PiS miał wtedy 26,89 proc. poparcia, co ostatecznie dało mu władzę tylko w jednym województwie, podkarpackim.

W wyborach do sejmików duże partie uzyskują na ogół niższe poparcie, niż mają w sondażach. Widać to było też w 2018 r., gdy PiS najpierw mierzył w 12 województw, potem w 10, a skończyło się na tym, że samodzielną większość zdobyli w 6, a dzięki radnemu Kałuży w 7. Pomogło im to, że lewica szła podzielona – Razem startowało osobno – a np. w świętokrzyskim większość uzyskali tylko przez start listy Bogdana Wenty, która podzieliła głos antypisowski.

Nie wiemy też, czy ludziom będzie się chciało pójść na wybory lokalne. Czy chodzenie na wybory się Polakom po prostu spodobało, czy też uznali, że odsunęli PiS od władzy, obowiązek spełniony i wiosną tego roku można w końcu iść na grilla.

— Dziś tego nie sposób powiedzieć. Elektorat PiS jest bardziej przywiązany do swojej partii, elektorat partii koalicyjnych mniej. Wiele zależy jednak od jakości lokalnych kandydatów i ich usieciowienia.

Znajomy lokalny polityk tłumaczył mi kiedyś, że większa liczba pustych kartek w wyborach do sejmików wrzucana w gminach wiejskich bierze się stąd, że kandydaci do sejmików tworzą przed wyborami „spółdzielnie” z politykami swoich partii startującymi na radnych w miastach powiatowych i np. wspólnie drukują ulotki. W efekcie docierają ze swoim przekazem do miasta powiatowego, ale już nie gmin wiejskich w powiecie. Teraz jednak w gminach wiejskich osiedla się wielu młodych, wykształconych, usieciowionych ludzi, którzy np. zakładają grupę na Facebooku zajmującą się lokalną polityką w ich gminie. I aktywność takich grup też może mieć wpływ na frekwencję i wyniki.

— Jeśli startujemy w trójskoku, to trudno o dobry wynik, jak potkniemy się po pierwszym skoku i zawalimy drugi. A PiS, powtórzę to, wyłącznie na własne życzenie zafundował sobie wyborczy trójskok.

— Teoretycznie można sobie wyobrazić, że PiS orientuje się, że jego strategia nie działa i robi prezesem Mastalerka albo kogoś takiego jak Michał Dworczyk przed aferą z mailami. Że leczy się z „kaczorawirusa”, czyli obsesji prezesa i przynajmniej na wybory lokalne staje się spokojną, umiarkowanie konserwatywną partią z twarzą marszałka województwa podkarpackiego Władysława Ortyla.

Na razie to jednak czyste fantazje. Możliwe, że PiS jest dziś jak alkoholik, który jeszcze nie sięgnął zupełnego dna i nie dotarło do niego, że musi przestać pić w ogóle, bo nad tym nie panuje.

— Bardzo możliwe, że dopiero utrata prezydenta. Zobaczmy, co działo się z Platformą po utracie władzy w 2015 r. Ona nie oberwała wtedy aż tak mocno, jak PiS dziś, miała mocniejsze przyczółki w samorządach, lecz notowania i tak spadały. Pomógł jej też Petru, lecąc w środku kryzysu w Sejmie na Maderę, co zatopiło Nowoczesną. Schetyna jakoś to minimalnie ogarnął, ale potem strzelił sobie samobója, wystawiając w wyborach europejskich listę byłych premierów łącznie z Millerem i Cimoszewiczem, co było zupełnie absurdalnym pomysłem. To był jeden z powodów, dlaczego PiS wygrał wybory, w których opozycja teoretycznie miała największe szanse.

Chwilę później Schetyna zrobił twarzą kampanii parlamentarnej w 2019 r. Kidawę-Błońską i oparł kampanię wyłącznie na negatywnym przekazie. Pokazują to badania Wojciecha Rafałowskiego: to KO miała w 2019 r. najbardziej negatywny przekaz, najwięcej pozytywnych propozycji miała kampania PiS. Bez zaskoczenia, PiS wygrał.

Rok później Platforma znów stawia na Kidawę-Błońską – i tylko dzięki szaleństwu PiS z wyborami kopertowymi to się nie skończyło dla partii katastrofą. Bo co by było, gdyby PiS przesunął w porozumieniu z wszystkimi wybory na jesień i Kidawa-Błońska przegrała z Hołownią? Dopiero powrót Tuska pozwolił się Platformie jakoś ogarnąć, choć też bez spodziewanego szału.

Dla nastrojów w PiS spore znaczenie będą też miały wyniki wyborów w Stanach. Jeśli wygra Biden, to działaczom może już zostać wyłącznie skarżenie się w Telewizji Republika jak im ciężko. Jeżeli wygra Trump, to tchnie to w PiS nową energię i nadzieję.

— Nie wierzę w operację z Tobiaszem Bocheńskim, może więc Czarnek?

— Jest, podobnie jak inni kandydaci PiS. Nie można więc wykluczyć, że PiS, jeśli nie będzie chciał, by jego elektorat wybierał w drugiej turze między Hołownią a Trzaskowskim, to będzie musiał jakoś rozegrać problem z Bosakiem. W 2020 r. PiS miał sondażowe poparcie pięć razy większe od Konfederacji, dziś już tylko trzy razy większe. Suma poparcia „trójkoalicji” są już dwukrotnością notowań PiS, więc jakiekolwiek potknięcie tej partii grozi spadnięciem do roli „kingmakera” w rywalizacji PO i TD. Sukces Trzaskowskiego byłby boleśniejszy, lecz Hołowni groźniejszy.

Wybory samorządowe i europejskie przyniosą dwa resety, kolejny mogą wybory amerykańskie, o wyborach prezydenckich w 2025 roku będziemy mogli poważnie porozmawiać najwcześniej w listopadzie, jak będzie wiadomo, kto wygrał w Stanach.

— Z Platformą dziś problem jest taki, że stała się ona partią w zasadzie lewicową.

— W takim, że większość jej wyborców autoidentyfikuje się jako wyborcy lewicowi – w sumie to około 60 proc. wyborców PO — i większość wyborców, którzy określają się jako lewicowi, głosuje na Platformę. Choć ciągle około 22 proc. wyborców PO określa się jako prawica. Nowa Lewica i Razem są o tyle bardziej lewicowi od Platformy, że poza wyborcami określającymi się jako lewicowi nie głosuje na nich praktycznie nikt inny.

Więc kiedyś dla centroprawicowego burmistrza w średnim mieście Platforma była naturalnym wyborem. Dziś niekoniecznie. Kiedyś PSL był partią postrzeganą jako „wiejska” i „obciachowa” dziś zmienił wizerunek, ma młodego, dobrze postrzeganego lidera. To by teoretycznie tworzyło przestrzeń dla ekspansji Trzeciej Drogi, zwłaszcza gdyby Platforma dalej przesuwała się na lewo. Trzecia Droga mogłaby zyskiwać jako bezpieczny wybór ze środka. Choć żeby dotrzeć do wyborców PiS, musiałaby pokonać spory dzielący ją dziś od nich dystans kulturowy.

— Czy tam są próby zbudowania realnego partyjnego organizmu, czy tylko montowanie różnych spółdzielni do podziału stanowisk, jakie PSL i Polsce 2050 przypadły w ramach umowy koalicyjnej? Profesor Ireneusz Sadowski z PAN ukuł piękne określenie na polskie partie polityczne: „frakcjenstein”. Bo one często są organizmami pozszywanymi z różnych frakcji, jak monstrum doktora Frankensteina z fragmentów różnych ciał. Przekonamy się, czy Trzecia Droga jest czymś więcej niż „frakcjensteinem”.

— Nie do końca, lewica też ma swojej atuty, a Platforma swoje problemy. Pod pewnymi względami pozycja lewicy jest lepsza niż w 2007 r. Wtedy powszechne przekonanie było takie, że na lewicę głosuje już tylko elektorat weteranów Ludowego Wojska Polskiego i skrajni antyklerykałowie – a w 2011 r. nawet antyklerykałów zabrał jej Palikot – a każdy, kto jest jakkolwiek ogarnięty, popiera Platformę. Tusk miał wtedy za sobą cały patrycjat. Dziś już niekoniecznie.

Inaczej wyglądają też proporcje. W 2011 r. PO miała 4,75 razy większe poparcie niż SLD. W październiku KO dostała już tylko 3,5-krotnie większe poparcie niż Nowa Lewica z Razem. Siła przyciągania Platformy wobec lewicowego elektoratu jest mniejsza niż w 2011.

— Niekoniecznie. W 2018 r. startowała na dwóch listach, SLD miało 6,62 proc., Razem 1,57 proc. Dało to SLD 11 radnych wojewódzkich w kraju. Teraz Nowa Lewica startuje z Razem, Unią Pracy, PPS, w sumie mogą zebrać około 8-9 proc. W 2014 SLD przy poparciu 8,79 proc. wprowadziło 28 radnych. Jeśli lewica podwoi swój stan posiadania w sejmikach i wejdzie do kilku zarządów województw, będzie to mogła sprzedać jako sukces.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version