Wszyscy w życiu doświadczamy dyskomfortu i jesteśmy narażeni na cierpienie. Czasem stres przybiera formę traumy, innym razem narasta stopniowo i dokucza jak kamyk w bucie podczas mozolnej górskiej wspinaczki. Jak wpływają na nas codzienne drobne życiowe uciążliwości i jak sobie z nimi radzimy?

Powtarzające się dyskomfortowe doświadczenia potrafią nas mocno rozregulować i podwyższyć poziom stresu oraz napięcia. Badania nad stresem zwróciły uwagę, że nie tylko poważne wydarzenia życiowe, takie jak utrata zdrowia, strata pracy, rozwód czy śmierć bliskiej osoby, mogą mieć na nas negatywny wpływ, ale też codzienne, powtarzające się trudności. Drobne stresory bywają związane z nieprzyjemną atmosferą w pracy, presją czasu, codziennymi obowiązkami domowymi i rodzinnymi, utrudnieniami takimi jak korki uliczne czy usterki w domu, nieporozumieniami w rodzinie, zmartwieniami finansowymi i zdrowotnymi itp. Ważne są nie tylko same sytuacje, lecz także to, jak sobie z nimi radzimy, w jakim stopniu są one powtarzalne, ile mamy kontroli nad tymi sytuacjami i czy zdajemy sobie sprawę z ich wpływu na nasze samopoczucie.

Często ludzie trafiający na terapię mówią, że pewnie „inni mają gorzej”, mają większe problemy. Tym samym umniejszają swoje trudności, martwiąc się, że zajmują miejsce komuś, kto bardziej potrzebuje pomocy. A oni? Wymieniają, że mają stałą pracę, udany związek czy rodzinę, podróżują. Wszystko z boku wydaje się cudowne i można by im nawet zazdrościć, jednak nie umieją się z tego cieszyć, jakby zamieszkali na dnie głębokiej, ciemnej studni. Oskarżają siebie o taki stan, bo przecież powinni być szczęśliwi. Tak im mówią inni i oni – sami sobie. Jakby istniały wymóg i jakieś zasady, że jeśli w twoim życiu jest to i tamto – masz obowiązek być szczęśliwą osobą, nie masz prawa się skarżyć i narzekać. Łatwo jest niestety i sobie, i czasem komuś zafundować taką wyliczankę, której skutkiem jest obwinianie tej osoby o to, że nie jest szczęśliwa według „zasad”. Tylko że to „zaklęcie” – „powinnaś być szczęśliwa” – nie działa.

Zdarza się nierzadko, że pod tym niezadowoleniem z życia kryją się stare traumy i nieuświadomione wewnętrzne konflikty. Nimi dobrze jest się zająć na psychoterapii. Jednak i codzienne drobne uciążliwości mogą być jednym z powodów złego samopoczucia. Czasem nie tak łatwo je namierzyć, bo wiążą się z dyskomfortem fizycznym, jak choćby źle dostosowane światło czy nadmierny hałas. Potrafią być zupełnie zwykłe – jak trudności związane z funkcjonowaniem w domu, w którym np. przestrzeń nie sprzyja dbaniu o swoje codzienne życiowe potrzeby, lub dotyczyć trudności w relacjach z ludźmi.

Z punktu widzenia poważnych problemów wydają się błahostką. Tymczasem kumulacja drobnych stresorów potrafi znacząco wpłynąć na nasze samopoczucie. Jeśli np. mamy tak ustawioną szafkę nocną, że zawsze uderzamy się o jej kant przy wychodzeniu z łóżka, po dłuższym czasie zaczniemy się irytować. Jeśli nasz ukochany zwierzak budzi nas stale w porze, gdy chcemy spać, to frustruje. Podobnie jak odgłosy chrapania osoby obok czy kapiący kran lub przedłużający się remont u sąsiadów. Albo powtarzające się napięcie w relacjach z ludźmi, gdy bliska osoba jest dla nas niemiła, daje drobne sygnały braku szacunku, ignoruje nasze zdanie, a my zaczynamy przeżywać coraz większy stres i dyskomfort. Coś będzie nam przeszkadzać bardziej, coś innego mniej, lecz warto mieć na uwadze to, co jest naszą codziennością i jak w niej funkcjonujemy. Są rzeczy, na które mamy większy wpływ, i takie, na które jest on nieznaczny lub nie ma go w ogóle, co najwyżej możemy zmienić swoje nastawienie do danej sytuacji. Od rozpoznania, co powoduje dyskomfort i jaki mamy na niego wpływ, winno zależeć to, jakie działania podejmiemy, by zadbać o swój dobrostan. Czasem nasz układ nerwowy jest bardziej wrażliwy i odbieramy niektóre sytuacje intensywniej niż inni. Może to być wynik konstrukcji naszego mózgu, traumy, schematów funkcjonowania, trudności emocjonalnych. Ten stan bywa stały lub jest przejściowy.

Ponieważ różnimy się między sobą, są sytuacje, gdy coś błahego dla nas, nad czym przechodzimy do porządku dziennego, może być trudne dla innej osoby i odwrotnie. Czasem dziwimy się, jak ktoś może się przejmować jakąś sprawą, lub nie rozumiemy, czemu nas coś poruszyło. A na to składa się wiele czynników niewidocznych na pierwszy rzut oka. Dlatego warto mieć szacunek do tego, co czujemy zarówno my, jak i inni, bo często nie wiemy, jaka historia kryje się za czyimś zachowaniem czy emocjami.

Jako ludzie różnie reagujemy na to, co nam przeszkadza. W psychoterapii ericksonowskiej możemy umieścić to na skali rozpiętej pomiędzy znieczuleniem a nadwrażliwością, co znaczy, że w odpowiedzi na stresującą, trudną sytuację albo reagujemy, bardziej się od niej odcinając – zaprzeczaniem, chłodną analizą, emocjonalną pustką, albo przeżywamy ją intensywniej emocjonalnie i poznawczo – ruminując, odtwarzając w nieskończoność jej przebieg, reagując impulsywnie. Ważne, by pamiętać, że jest to opis, a nie ocena. Na rozpiętości tej skali widać, jak różnie próbujemy sobie radzić z trudnościami, mniej lub bardziej świadomie, najlepiej jak umiemy w danej sytuacji.

Komplikacja pojawia się, gdy utykamy w jednym schemacie, choć on nam nie służy. Gdy za długo nie wyjmujemy kamyka z buta, możemy doświadczać „syndromu gotującej się żaby”. Przyzwyczajamy się. Zwiększamy swoją strefę dyskomfortu. Naraża nas to na tkwienie w niezdrowych sytuacjach i krzywdzących relacjach. Jedną z trudniejszych jest ta, gdy druga osoba stosuje wobec nas przemoc. W książce Katarzyny Grocholi „Trzepot skrzydeł” dobrze widać proces stopniowego tracenia sił psychicznych głównej bohaterki, której mąż stosuje wobec niej przemoc i manipuluje nią w taki sposób, że choć to on krzywdzi, to ona usprawiedliwia go, a nawet pociesza i bierze winę na siebie. Zdarza się, że przyzwyczajeni do wytrzymywania „dla świętego spokoju”, możemy złapać się na poczuciu siły i dumy, gdy „niesiemy swój krzyż”, lub na uwodzącym poczuciu krzywdy – „ja dla nich wszystko, a oni tak mi odpłacają…”. Takie myślenie poprawia nam samoocenę, ale nie poprawia naszej sytuacji i samopoczucia na dłużej.

Możemy też być jak kruche księżniczki śpiące na stosie pierzyn ułożonych na ziarnku grochu. Wszystko nam przeszkadza, jest przeciążające albo nie mamy ochoty narażać się na żaden dyskomfort. Do tego ostatniego jesteśmy też zapraszani przez kulturę. Dostajemy porady dotyczące szybkiego rozwiązania naszych problemów – wystarczy szybki kurs w danej dziedzinie, jakaś nowa metoda i nasze życie już będzie szczęśliwe i wolne od cierpień. Dajemy temu wiarę, bo ewolucyjnie jesteśmy skonstruowani tak, by dążyć do przyjemności i unikać niewygód. To cenne wyposażenie po przodkach. Jednak tkwi w nim haczyk. Bezrefleksyjne dążenie do przyjemności może się stać naszym wrogiem i ostatecznie przysporzyć nam więcej cierpień. Poza tym widząc tylko czubek własnego nosa i swój dobrostan, możemy popaść w skrajny egocentryzm, zachowując przy tym dobre mniemanie o sobie.

Zero-jedynkowe odpowiedzi są popularne, ale niestety bywają szkodliwe. Niekiedy lepiej wyjąć kamyk z buta. A czasem coś innego jest na tyle ważne, że kamyk to błahostka albo przypomnienie o czymś ważnym. Jeśli boli nas głowa i zawsze od razu bierzemy leki przeciwbólowe, to ból mija, lecz przeoczamy ważną informację, że boli nas zawsze po spotkaniu w jakimś gronie albo rozmyślaniach na dany temat. Możemy wyjąć szybko kamyk, zgasić ból i nie zaprzątać sobie tym głowy. Albo trochę pobyć z nim z życzliwym zaciekawieniem wobec siebie i tego „kamyka”, zadając sobie ważne pytania. Kiedy ten kamyk znalazł się w moim bucie, czy znam go z wcześniejszych wędrówek, kiedy zwykle się pojawia, co ja zwykle z nim robię lub czego nie robię? O czym mówi mi ten dyskomfort?

Niektóre kamyki w bucie mogą być efektem naszego dążenia do ważniejszego celu i wtedy nie muszą nas zatrzymywać na naszej drodze. Czasem od nich niefortunnie uciekamy i omija nas coś ważnego i wartościowego. Kiedy indziej zbyt mocno się z nimi zaprzyjaźniamy i grzęźniemy w nierozwojowym dyskomforcie. Dobrze, żeby kamyk w bucie czuć, a nawet go widzieć takim, jaki jest. Zdejmować swoje filtry lub uświadamiać je sobie, bo czasem kamyk jest niewygodny, ostry i nas rani. Innym razem kamyk jest ledwo wyczuwalny, a my nadajemy mu rangę bolesnego ziarnka grochu pod spiętrzonymi kołdrami.

Zdarza się nam żywić fałszywą nadzieję, że kamyk się zmniejszy, że sam wypadnie z buta. Przywykając do jego obecności lub racjonalizując jego istnienie, nie dajemy sobie szansy na możliwe podjęcie świadomej decyzji o akceptacji lub zmianie sytuacji. Tkwimy w katalepsji – tak nazywamy ten stan w psychoterapii ericksonowskiej – w zawieszeniu, w złudzeniu. „Często odsuwamy od siebie prawdę, czekając, aż nasze fantazje się ziszczą, zamiast zmierzyć się z rzeczywistością. I pozwalamy się kłamstwu zwodzić” – pisze psychoterapeuta Jon Frederickson w książce „Kłamstwa, którymi żyjemy”.

Gdy zaczynamy być świadomi kamyka w bucie, możemy wyraźniej poczuć swój dyskomfort, ból i cierpienie. Zgadzając się, że w tym momencie jest tak, jak jest, robimy pierwszy krok w kierunku poprawy swojej sytuacji. Czym jest nasz kamyk w bucie i co z nim chcemy zrobić? Wyciągamy go teraz czy na najbliższym postoju, a może dopiero gdy dotrzemy na szczyt? Czy może rozluźniamy but, odpoczywamy, zmieniamy drogę? Szukając odpowiedzi na te pytania, decydujemy, co będziemy zmieniać, a co akceptować. Dzięki temu dajemy sobie możliwość podjęcia decyzji bardziej świadomie – to gest dobroci dla siebie i droga do realnej nadziei oraz realnej zmiany na lepsze.

Hanna Polak-Zając — psycholożka, psychoterapeutka, trenerka. Pracuje w Polskim Instytucie Ericksonowskim oraz w Pracowni Psychoterapii i Twórczego Życia „Feniks” www.pracownia-feniks.pl. Prowadzi psychoterapię w nurcie ericksonowskim, psychodynamicznym oraz korzysta z psychodramy i metod pracy z ciałem w psychoterapii. Pracuje również z grupami, prowadzi warsztaty rozwoju osobistego dla kobiet. Autorka opowiadań „W sieci czasów” oraz „Macki rzeczywistości”

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version