Narzekamy, że prezydent nic nie może, a gdy przychodzi do wyborów, to nie tylko okazuje się, że mają one kapitalne znaczenie, ale jeszcze bierze w nich udział 20 mln ludzi. Na żadne wybory nie chodzimy tak chętnie.

Prezes ma zawsze rację. Wiosną 1990 r. to Jarosław Kaczyński proponował, by do prezydentury wyniosło Lecha Wałęsę Zgromadzenie Narodowe (tylko w części demokratyczne, wybrane na zasadach ustalonych przy Okrągłym Stole). Gdyby nie przekonanie środowiska późniejszej Unii Wolności, jakoby Tadeusz Mazowiecki miał większe szanse w wyborach powszechnych, ustrój III RP zapewne wyglądałby inaczej. A gdyby nie prezydentura Wałęsy, polska głowa państwa mogłaby więcej, autorzy naszej konstytucji starali się jednak ograniczyć kompetencje „prezydenta z siekierą”. Właśnie w ten sposób znaleźliśmy się w sytuacji, którą niegdyś efektownie opisał Donald Tusk: „Chociaż prezydentura to wielki spektakl, a kampania wyborcza bardzo wielu wyborców ekscytuje, pociąga, to wszyscy wiemy, że po tym, jak nowy prezydent mówi słowa przysięgi, jest tylko prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto”.

Jednocześnie wybory 18 maja (i zapewne 1 czerwca) mają – i pewnie premier także by się z tym zgodził – olbrzymie znaczenie. Zawsze tak było. Nie rozstrzygając, czy to lepiej, czy gorzej, zgodzimy się, że Polska wyglądałaby inaczej, gdyby w 2015 r. wygrał Bronisław Komorowski? A w 2010 r. Jarosław Kaczyński? A w 2005 r. Donald Tusk? A w 1995 r. Lech Wałęsa? A w 1990 r. Stan Tymiński?

Za każdym razem, jako społeczeństwo, podejmowaliśmy decyzję, w którym kierunku chcemy zmierzać. Owszem, czasami dochodziły do tego kampanijne błędy (Mazowiecki 1990, Komorowski 2015, Kidawa­‑Błońska 2020), olbrzymie znaczenie dla ostatecznego wyniku miewały meteory (Tymiński 1990, Kukiz 2015), zdarzały się nadzwyczajne okoliczności (Komorowski 2010, Duda 2020). Niezależnie od wszystkiego wybory prezydenckie zawsze determinowały polską politykę na lata. W 1995 r. bracia Kaczyńscy i reszta polskiej prawicy (wyjątkowo rozdrobnionej, nawet jak na swoje standardy) mówili o ­dekomunizacji i ­lustracji, Lech Wałęsa dzielił Polskę na postsolidarnościową i postkomunistyczną, ale większość wolała wybrać „przyszłość oraz styl”, które w rytm disco polo obiecywał Aleksander Kwaśniewski.

W 2005 r. Polki i Polacy postawili na Polskę solidarną (w II turze o triumfie Lecha Kaczyńskiego przesądziły głosy wyborców Andrzeja Leppera), a odrzucili liberalną, symbolizowaną przez Donalda Tuska (ktoś pamięta jeszcze pomysł reformy podatkowej 3×15, z którym w tym samym roku PO szła do wyborów parlamentarnych?).

W 2015 r. Polacy sprzeciwili się polityce „ciepłej wody w kranie”, domagali się zmian, których nie byli w stanie zagwarantować Bronisław Komorowski i zmęczona ośmioletnimi rządami Platforma. Stąd rewelacyjny wynik antysystemowego Pawła Kukiza (ponad 20 proc.) i końcowe zwycięstwo Andrzeja Dudy (przejął większość głosów rockmana), który przekonał społeczeństwo do hasła „Polska w ruinie”. W tym roku stajemy przed trzema scenariuszami: czy dać koalicji 15 października dwa lata szansy na rządzenie z prezydentem ze swojego obozu, czy może uznać, że oddanie władzy demokratom było błędem i należy umieścić w pałacu antypaństwowca albo zbrojne przedłużenie ramienia Jarosława Kaczyńskiego.

Z tej perspektywy prerogatywy głowy państwa nie ograniczają się tylko do opieki o ozdobne oświetlenie w pałacu prezydenckim. Prezydent ma za sobą 10 mln głosów, prawo weta, inicjatywę ustawodawczą i – o czym mogliśmy zapomnieć przez ostatnie lata – pozycję polityczną. Może tworzyć sojusze, wywierać presję, przepychać sprawy, na których mu zależy. Może też przeszkadzać. Ktoś sobie wyobraża koabitację rządu Tuska z prezydentem Nawrockim? Albo Mentzenem?

Ta opowieść ma też inną płaszczyznę – od jesieni 2023 r. władzy wygodnie jest opowiadać, że nie spełnia obietnic wyborczych (100 konkretów nie starzeje się najlepiej), bo nawet gdyby przeforsowała np. wprowadzenie związków partnerskich, to prezydent Duda by tego rozwiązania nie podpisał. Po wygranej Trzaskowskiego te wymówki straciłyby sens.

Wybory będą miały także olbrzymie znaczenie dla przyszłości polskiej polityki. Zmierzch Szymona Hołowni, dalsze problemy Lewicy, przyśpieszenie lub powstrzymanie erozji PiS, mężnienie Konfederacji – to wszystko prawdopodobne skutki głosowania 18 maja.

Narzekając na to, co prezydent może, a czego nie może, pamiętajmy, że po 1989 r. udał nam się tylko jeden lokator pałacu prezydenckiego. Moja redakcyjna koleżanka Dominika Długosz, autorka książki „Tajemnice pałacu”, twierdzi nawet, że poza Aleksandrem Kwaśniewskim cała reszta zasługuje na ocenę „bardzo źle”. I coś w tym jest – żaden inny prezydent nie miał takiego zaplecza politycznego, żaden nie miał tyle talentu, żaden nie zbudował sobie tak ogromnego zaufania społecznego. Kwaśniewski w 2000 r. wygrał wybory w I turze, mimo zataczania się nad grobami polskich żołnierzy w Charkowie oraz „incydentu kaliskiego”, gdy zachęcał ministra Marka Siwca do małpowania gestu Jana Pawła II. Afery, jaka wówczas wybuchła, nie da się porównać do żadnej innej – rady miast rządzonych przez prawicę uznawały Kwaśniewskiego za persona non grata, prokuratura wszczęła dochodzenie w sprawie obrazy uczuć religijnych i głowy obcego państwa, abp Józef Życiński nawoływał prezydenta do dymisji, Jan Nowak-Jeziorański na łamach „Gazety Wyborczej” toczył gorący spór z Adamem Michnikiem. A urzędujący prezydent i tak dostał blisko 54 proc. głosów (schodził z poparcia ponad 70-proc.).

Wizerunek polskiej prezydentury wynika z tego, co zdarzyło się później. Ze zdominowanej przez Jarosława Kaczyńskiego kadencji brata, z pozbawionych energii lat Bronisława Komorowskiego, z tej bezsensownej, bo sensu brakowało w tym czasie najbardziej, dekady Andrzeja Dudy.

Ale historia polskiej prezydentury nie jest zamknięta, zanim zabierzemy się do zmian ustrojowych (zostawmy to, czy są one realne), do pałacu może wejść ktoś, kto przywróci wiarę w to, że można z niej wycisnąć więcej niż ostatni mieszkańcy.

A czy widać kogoś takiego wśród tegorocznych kandydatów? Zostawmy to pytanie jako otwarte, polska polityka pisała niezwykłe historie. Niektórzy dojrzewali bardzo długo, przez lata nie ujawniali potencjału. W 2000 r. nikt nie wpadłby na to, że spędzający czas na oglądaniu meczów wicemarszałek Senatu Donald Tusk wyrośnie na najważniejszego polskiego polityka XXI w. I nikt nie wpadłby na to, że jego największym rywalem będzie szykujący się już do emerytury, wybrany właśnie na prezesa honorowego Porozumienia Centrum, Jarosław Kaczyński.

Prowadzący dziś w sondażach Rafał Trzaskowski ma w życiorysie porażkę z Dudą w 2020 r., zabrakło mu też chęci, by po wyborach zabrać partię Tuskowi. Słowem: nie ma wizerunku walczaka. Jednocześnie niewiele wyobraźni trzeba, by zamienił się w ostatnią ostoję demokratycznego porządku. Wystarczy, by po wyborach w 2027 r. władzę przejęła koalicja PiS oraz Konfederacji, i dzisiejszy kandydat PO, zamiast wspierać liberalizację prawa aborcyjnego, będzie musiał hamować dalszą jego radykalizację.

Musimy sobie zdawać sprawę z ograniczeń, ale nie dajmy sobie wmówić, że nie ma znaczenia, kto przez pięć albo dziesięć lat mieszka w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu 46/48. To są naprawdę ważne wybory. Trzeba na nie iść.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version