„Zły” okazał się chałturą, która przyniosła autorowi nieśmiertelność. Pojawia się znikąd, powala bandytów potężnym podbródkowym. Szybko znika w ciemnościach, we mgle. Jest nieuchwytny i dla milicji, i dla zbirów, którzy chcą się na nim zemścić. Jedni mówią, że jest wielki i potężny, ma grzywę lwa, inni – że niewysoki, ale szybki jak błyskawica. Jedno tylko się powtarza: jego oczy są przeraźliwie jasne, „jarzące się, jakby same białka bez źrenic”. Bohater wydanej w 1955 r. powieści „Zły” Leopolda Tyrmanda był pierwszym polskim superbohaterem literatury popularnej. Na dodatek urodził się i osiągnął niewyobrażalną sławę w czasie rządów Bolesława Bieruta i Józefa Cyrankiewicza.

Komunistyczna władza wypowiedziała Henrykowi Nowakowi – bo tak nazywał się Zły – prawdziwą wojnę, mimo że był postacią fikcyjną.

Oszałamiający sukces książki oraz ostentacyjne demonstrowanie przez Tyrmanda postawy antysocjalistycznej były nie do zniesienia dla władzy, bez względu na to, że partyjniacy też czytali tę książkę z wypiekami na twarzy. Oraz dla rzesz partyjnych pisarzy, których twórczością nikt nie chciał wtedy nawet wyściełać kubłów na śmieci.

Tymczasem „Złego” ludzie wyrywali sobie z rąk, a pisarze podzielili się na dwa obozy – tych, którzy uważali powieść za straszną szmirę i potwornie zazdrościli Tyrmandowi sukcesu, oraz tych, którzy zarywali noce, nie mogąc przestać go czytać. Jak Tadeusz Konwicki, który dotarł do ostatniej strony, nie zauważając, że dzień zmienia się w noc, a noc w kolejny dzień. „Złym” zachwycał się Witold Gombrowicz: „To lśni, tryska, brzmi, śpiewa!”. Gombrowicz sam popełnił jeszcze przed wojną powieść popularną, czyli „Opętanych”, więc wiedział, jaką siłę może mieć taka literatura, gdy biorą się za nią utalentowani ludzie. Ci, którzy prychali na powieść, nie potrafiliby dać tak epickiego opisu bijatyki w autobusie linii 100 i koło zajezdni autobusowej, jak zrobił to Tyrmand. Do dziś to najlepszy opis mordobicia w polskiej prozie.

„Zły” zmienił życie Tyrmanda. Jak pisał Henryk Dasko, redaktor oryginalnej wersji „Dziennika 1954”, ta powieść była tym, czym później stały się film „Krzyżacy”, przygody kapitana Klossa i piosenki Czerwonych Gitar. Wszedł do kanonu polskiej popkultury. „Łamał bariery społecznych podziałów, trafiając do wszystkich. Niedostępny w księgarniach, sprzedawany z kilkunastokrotnym przebiciem na bazarach, wędrował z ręki do ręki, pożyczany na wczasy, na tydzień, na jedną niedzielę. Tyrmand, znany dotychczas w hermetycznym środowisku warszawskich elit i w najlepszym razie rozpoznawany jako dziennikarz, w ciągu kilku tygodni stał się obiektem masowego kultu. Obcy ludzie zaczepiali go na ulicy” – wspominał Dasko.

Z prowincjonalnych miast przychodziły listy z prośbami o przepisanie na maszynie brakujących kartek, bo jedyny egzemplarz książki w całym powiecie na skutek ciągłej wędrówki od jednego do drugiego czytelnika uległ poważnym uszkodzeniom.

Sam Tyrmand uważał, że „Zły” nie jest ani powieścią kryminalną, ani thrillerem, ale „powieściową wersją ballady ulicznej”. I to prawda – balladzie ulicznej wybaczamy przesadną emocjonalność, tanie chwyty i łzawe kawałki. To prababka dzisiejszych telenowel, ale jest od nich okrutniejsza i prawdziwsza.

To wszystko brzmi wspaniale, ale Tyrmand napisał „Złego”, bo wydawnictwo Czytelnik zamówiło u niego powieść sensacyjną i pojawiła się możliwość zarobienia pieniędzy. „Zły” okazał się chałturą, która jej autorowi przyniosła nieśmiertelność i status legendy. Tysiąc stron maszynopisu wystukanych w ciągu ośmiu miesięcy sprawiło, że Tyrmand uwierzył, iż będzie pisarzem pełną gębą.

Bez „Złego” Tyrmand nie byłby Tyrmandem, którego dziś się czci. Bez względu na jego „Dziennik 1954” (w PRL traktowany przez inteligenckich czytelników jak katechizm), „Filipa” czy „Życie towarzyskie i uczuciowe”. Ta ostatnia książka, wydana już na emigracji – zjadliwy obraz stołecznych artystów oraz inteligentów – doprowadziła warszawkę do furii. Warszawki mógł Tyrmand nie lubić, ale Warszawę kochał na zabój. Pisał wszak pełne czułości felietony o zmartwychwstającym mieście, o geniuszu tego miejsca. To, co zawarł w cyklach „Warszawa 50” i „List z Warszawy”, było treningiem przed jego opus magnum. „Zły” był powieścią o Warszawie lat 50., ale też hołdem dla Warszawy przedwojennej. Jest to Warszawa realistyczna, a zarazem wyśniona, nostalgiczna, wielki list miłosny do miasta. Zajmuje miejsce obok „Lalki” Bolesława Prusa – najważniejszej warszawskiej historii w dziejach.

Tyrmand stał się celebrytą w czasach, gdy nie istnieli celebryci. Starał się żyć tak, jakby komunizmu nie było. Nie tyle przeciw systemowi, ale obok niego, ignorując go. Gigantyczne gruzowisko, jakim była powojenna Warszawa, traktował niczym paryskie bulwary. Dzięki szalonej sławie „Złego” Tyrmand zyskał nawet szacunek tzw. elementu – wielu młodych rzezimieszków pokochało książkę. Co jest kolejnym dowodem na to, że „Zły” przekraczał wszelkie granice społeczne, generacyjne, a także polityczne, bo powieść bardzo spodobała się premierowi Cyrankiewiczowi, dzięki czemu bez ceregieli dał Tyrmandowi talon na samochód.

„Zły” był sprzedawany na bazarach także w pakiecie z nielegalnymi odbitkami tajnego referatu Nikity Chruszczowa „O kulcie jednostki i jego następstwach”. Referat Chruszczowa i wcześniejszy o kilka miesięcy „Zły” stały się najbardziej pożądanymi lekturami w Polsce.

Tygodnik „Przekrój” opublikował informację, że szczególną popularnością „Zły” cieszy się w mokotowskim areszcie na Rakowieckiej, gdzie więzienny kiosk został ogołocony z egzemplarzy. Interweniowało samo Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, twierdząc, że w kiosku sprzedano tylko trzy egzemplarze. Tyrmand musiał być zachwycony opowieściami, że do księgarń przychodzą szemrani klienci w oprychówkach i wypytują o „Złego”.

Komunistyczne pisma publikowały zjadliwe karykatury bikiniarzy, a Tyrmand ubierał się dokładnie tak jak ci wrogowie socjalizmu. Do legendy przeszły jego kolorowe skarpetki, ale cały outfit pisarza był jak środkowy palec pokazany socjalistycznej moralności. Bezczelny dandys w świecie szarości i bylejakości irytował władzę, która blokowała wydania jego kolejnych powieści. Oczywiście tłumaczono to brakami papieru, ale papieru jakoś nigdy nie zabrakło na drętwe, ale politycznie słuszne książki oportunistycznych pismaków. Tymczasem Tyrmand został jednym z niewielu autorów tamtych czasów, którzy wciąż są wznawiani, wciąż czytani, wciąż budzą emocje. On sam twierdził, że „Zły” był tak gruby, bo autor bał się, że już nigdy nic nie będzie mógł opublikować.

W swoich „Porachunkach osobistych” skarżył się, że ostatnie wydanie „Złego” z 1957 r. było sprzedawane spod lady. Wydział Kultury m. st. Warszawy nakazał wycofanie powieści ze stołecznych bibliotek jako dzieła plugawiącego dobre imię bohaterskiego miasta.

Za „Złym” ciągnęła się też opinia najpodlejszego czytadła i szmiry. Jarosław Iwaszkiewicz nazwał książkę Tyrmanda nową „Trędowatą”. Pisano, że autor jest „Balzakiem dla gówniarzy”, nie widząc, że jego kwieciste opisy i wyrafinowane dialogi to stylizacja i zarazem mistrzostwo tzw. literatury gatunkowej.

30 lat później, na amerykańskiej emigracji, w wywiadzie dla polonijnej gazety Tyrmand chełpił się, że jako znawca jazzu, bluesa, kina, romansów, ale i prawdziwego życia ulicznego, piosenek złodziejskich i więziennych wykorzystał swoją ogromną wiedzę do napisania „książki o naiwnym, wyidealizowanym wymiarze sprawiedliwości”. I miał rację, bo przecież wyraził zbiorową tęsknotę Polaków za bezpiecznym światem. Także za to czytelnicy pokochali „Złego” – otaczający ich świat był niesprawiedliwy tak bardzo, jak bardzo głośno komunistyczna władza mówiła o sprawiedliwości społecznej i równości obywateli. Z jednej strony powojenna bieda, z drugiej komunistyczna propaganda i esbecka opresja, z trzeciej strony prawdziwi bandyci grasujący po ulicach. Bo o ile z wrogami politycznymi komuniści szybko i skutecznie się rozprawiali, to z pospolitą przestępczością nie dawali sobie rady. Bezpieka była potężna, a milicja słaba, często nieporadna i sama się bała, bo zdarzało się, że hordy uliczników napadały bez strachu na milicjantów. Trudno w to dziś uwierzyć, ale gumowe pałki milicjanci dostali dopiero w 1956 r.! Wcześniej pałka źle się kojarzyła – z przedwojenną i okupacyjną „granatową policją”.

Chuligaństwo było prawdziwą plagą stolicy, czego dowodzą choćby badania socjologiczne Stanisława Manturzewskiego i Czesława Czapówa przeprowadzone w latach 50. w środowiskach zarówno proletariackich, jak i inteligenckich. Zebrane w książce „Niebezpieczne ulice” wydanej w 1960 r. pokazywały rzecz szokującą: młodzi bandyci wywodzili się nie tylko z rodzin patologicznych, ale również z „porządnych domów” – w dzień dobrze się uczyli i nie używali brzydkich wyrazów, a wieczorami zamieniali się w potwory. Chuligani często napadali na przypadkowych przechodniów wyłącznie dla rozrywki. Całe pokolenie dorastające po zakończeniu wojny było tak głęboko zdemoralizowane i tak ostentacyjnie gardziło prawem, że nie dawało się go w żaden sposób resocjalizować. Manturzewski docierał do chuliganów za pomocą… egzemplarza „Złego” oraz przechwałek, że osobiście zna autora książki. „Zły” był takim obiektem pożądania, że zachowały się relacje o złodziejach, którzy potrafili wyrwać powieść pasażerowi w tramwaju i wyskoczyć z wagonu w czasie jazdy, unosząc ze sobą bezcenną zdobycz.

Wszyscy musieli wypowiedzieć się na temat „Złego” – jedni zarzucali książce brak kontekstu politycznego, inni twierdzili, że obraz Warszawy jest zbyt kolorowy, jeszcze inni – że zbyt czarny. Jedni uważali, że to powieść antykomunistyczna, inni – że wybiela komunistyczną opresję. A przecież „Zły” jest powieścią czysto rozrywkową. Czy dziś mamy pretensje do autorów powieści sensacyjnych, że nie pokazują politycznej prawdy o Polsce?

Tyrmand był wielbicielem westernów, a „Zły” jest prawdziwym westernem w realiach dzikiego wschodu, jakim była powojenna Warszawa. Kimże jest tytułowy Zły, jeśli nie szlachetnym i samotnym szeryfem stawiającym opór bandzie opryszków terroryzujących miasto? Tyle że to szeryf samozwańczy, bo w obliczu bezradności milicji bohater musi wziąć na siebie ciężar walki z bandytami. Zły potrafił rozprawić się błyskawicznie z sześcioma chuliganami z Czerniakowa i to musiało się podobać wystraszonym przestępczością warszawiakom.

To wyjątkowo rzadki przypadek, żeby książka była naprawdę dla wszystkich, bez względu na płeć, wykształcenie, status społeczny, nawet wiek.

Bohatera „Złego” nazwano „socjalistycznym Batmanem”, a Warszawa była polskim Gotham – miastem występku i zbrodni. Sam Tyrmand nazwał swojego bohatera nowym Supermanem” i bredził coś o biblijnych motywach walki dobra ze złem. Jednak nie sam główny bohater był źródłem tego niebywałego sukcesu, ale także galeria fantastycznych postaci, narysowanych tak wiarygodnie, że czytając, potrafimy sobie je wyobrazić jak żywe. Bystra Marta Majewska, od której perypetii zaczyna się powieść (miała być inspirowana żoną Tyrmanda – Małgorzatą Rubel), rozdarta między tępym hokeistą Zenonem a przystojnym lekarzem Halskim; redaktor Edwin Kolanko będący alter ego samego Tyrmanda; okrutny mafioso Filip Merynos; ograniczony bokser Kruszyna; Olimpia Szuwar, kobieta piękna i zdesperowana; Eugeniusz Śmigło, heroiczny kierowca stawiający opór bandytom; Lowa Zylbertszejn, cwaniak i przekręciarz dużej klasy; Juliusz Kalodont, emerytowany żołnierz i odważny kioskarz; Jerzy Meteor, cwaniak i bajerant; Fryderyk Kompot, nieustraszony cukiernik – by wymienić tylko kilka postaci. Uniwersum „Złego” jest fascynujące, a talent Tyrmanda sprawił, że wciąż zarywamy noce, by przenieść się w tamte czasy i do tamtej Warszawy, nawet jeśli była zrujnowana i niebezpieczna. Nie może być większego komplementu dla literatury.

W 1985 r. niedługo przed śmiercią Tyrmand w rozmowie z Radiem Wolna Europa na pytanie, czy zgodziłby się na wznowienie „Złego” w komunistycznej Polsce, bez chwili wahania odpowiedział dobitnie: „Tak!”. Ale nie dożył tego – „Zły” ukazał się dopiero w wolnej Polsce, w 1990 r. Od tego czasu znów trwa jego triumfalny pochód.

Korzystałem z książki Mariusza Urbanka „Zły Tyrmand”, wyd. Iskry, Warszawa 2019

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version